Reklama

Trela: Dwie różne dyscypliny sportu. Czy beniaminkowi wolno zmienić trenera?

Michał Trela

Autor:Michał Trela

11 listopada 2023, 13:18 • 12 min czytania 10 komentarzy

Skoro walka o utrzymanie to zupełnie inna dyscyplina sportu od walki o awans, skoro w jednym bardziej liczy się umiejętność ukrywania własnych braków, a w drugim eksponowania atutów, skoro w jednym częściej biega się za piłką, w drugim częściej chodzi o budowanie ataków pozycyjnych, dlaczego upierać się, że za jedno i drugie musi odpowiadać ta sama osoba?

Trela: Dwie różne dyscypliny sportu. Czy beniaminkowi wolno zmienić trenera?

Beniaminek, który zmienia trenera, niemal zawsze musi mierzyć się z kryzysem wizerunkowym, a jego działacze z zarzutami, że są niewdzięczni, uderzyła im do głów woda sodowa i nie potrafią realnie ocenić możliwości drużyny. Właściwie trudno sobie wyobrazić powszechnie rozumianą i akceptowaną zmianę trenera zespołu, który dopiero awansował do Ekstraklasy. Zarzuty często są nawet bardzo zasadne. Ale często przyćmiona sukcesem opinia publiczna dostrzega jednak tylko jedną perspektywę.

Zwolnienie Jarosława Skrobacza z Ruchu Chorzów to po ludzku absolutnie niewdzięczna decyzja. Paskudna. Niemająca w sobie za grosz zwyczajnej przyzwoitości. Skoro Niebiescy już w II lidze, a tym bardziej w I, nie stawiali sobie za cel natychmiastowego awansu, skoro od roku nie grają na swoim stadionie, a mimo to z tym trenerem pojawili się w Ekstraklasie, jakikolwiek kompas moralny nakazywałby ze Skrobaczem przetrwać każdą burzę. I tak, rację mają ci, którzy mówią, że gdyby w poprzednim sezonie odpadł po barażach z walki o Ekstraklasę, pewnie pracowałby dalej w Ruchu. To wszystko prawda. Skrobacz stał się ofiarą własnego sukcesu i nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości.

UTRZYMANIE PONAD WSZYSTKO

Istnieje też jednak perspektywa, w której dobro klubu jest wartością najwyższą. Wyższą niż to, że prezesowi klubu będzie przykro patrzeć w oczy zwalnianego trenera. Owszem, odbudowa Ruchu poszła sportowo nadspodziewanie szybko i wyprzedziła organizacyjną. Ale skoro już tak się stało, pojawiła się niepowtarzalna szansa na podgonienie spraw organizacyjnych w ekspresowym tempie. W I lidze nie byłoby perspektyw na sprzedawanie na każdy mecz domowy kilkudziesięciu tysięcy biletów. Nie byłoby takich pieniędzy z praw telewizyjnych ani takich widoków na pozyskiwanie sponsorów. Ruch docelowo widzi swoje miejsce w Ekstraklasie. I skoro już do niej się dostał, najprostszy sposób, by pozostać w niej na lata, to zwyczajnie nie spaść z niej w pierwszym sezonie. Przy grze na Stadionie Śląskim i sporej społeczności, która stoi za Ruchem, jest w Chorzowie potencjał, by pozostać w Ekstraklasie na dłużej. Inaczej niż w przypadku choćby Puszczy Niepołomice, która, nawet jeśli przetrwa rok w elicie, w kolejnym nadal będzie miała skromniejsze możliwości od reszty stawki, niezależnie od tego, kto awansuje z I ligi, Ruch ma szanse mieć przewagę nad przyszłorocznymi beniaminkami. Musi jednak doczekać ich pojawienia się w lidze.

Reklama

Czy to się komuś podoba, czy nie, jednym ze sposobów poprawiania wyników drużyn, stosowanym na całym świecie, jest zmienianie ich trenera. Owszem, ładnie brzmi cytat z Juergena Kloppa o tym, że wierzy w trening, nie w transfery, a kontrpressing jest najlepszym rozgrywającym, ale on też sukcesy odnosił jednak także dzięki dobrym transferom i dobrym rozgrywającym. Prawidłowa kolejność powinna wyglądać tak: najpierw próbuje się poprawiać wyniki przez trening, później przez transfery, a na końcu przez zmianę trenera.

Można przekonywać, że wystarczy dać trenerowi czas, a wyniki same się pojawią, ale nie zawsze tak to działa. Gdyby Jagiellonia Białystok wiosną dała Maciejowi Stolarczykowi czas, raczej nie byłaby dziś rewelacją ligi. Gdyby Śląsk Wrocław uznał, że potrzeba więcej cierpliwości wobec Ivana Djurdjevicia, dziś nie byłby liderem, a przynajmniej nie Ekstraklasy. Zwłaszcza w polskiej lidze, gdzie nikogo nie stać na kupowanie zawodników z naprawdę wysokiej półki, niejako gwarantujących dobry poziom, trener jest kluczowy. Wszyscy mają mniej lub bardziej zbliżone kadry, liczy się, kto zdoła uwolnić tkwiący w nich potencjał.

Łukasza Masłowskiego z Jagiellonii chwali się, że transferami odmienił ten zespół, ale jednocześnie w jego podstawowym składzie regularnie grają Zlatan Alomerović, Michal Sacek, Mateusz Skrzypczak, Bartłomiej Wdowik, Nene, Taras Romanczuk i Jesus Imaz, których miał do dyspozycji także Stolarczyk. Wtedy powszechnie uważano, że oprócz Imaza nikt tam nie nadaje się do grania o wyższe cele. Jeszcze wyraźniej widać to w Śląsku, gdzie poza Aleksem Petkowem i Peterem Pokornym wyjściową jedenastkę tworzą gracze, których Jacek Magiera przejął po poprzedniku. Wtedy nie wydawała się nawet kontrowersyjna opinia, że we Wrocławiu skompletowali najbardziej bezbarwną drużynę w lidze. Niestety albo na szczęście, trudno w piłce kategorycznie ocenić jakość kadry danego zespołu. Można się posiłkować wydatkami na pensje, wycenami z transfermarkt.de, przeszłością konkretnych piłkarzy. To bywa pomocne. Ale ostatecznie nigdy nie wiadomo, co wycisnąłby z danego zestawu ludzi inny trener, dopóki się tego nie sprawdzi.

ZMIANA TRENERA JAKO NORMALNA METODA

Kluby więc najpierw pozwalają trenerom poprawić zespół metodami treningowymi podczas okresów przygotowawczych, później starają się polepszyć wyniki transferami, ale ostatecznie mają w repertuarze także zmianę trenera. Zwykle, dopiero gdy okaże się, że drugi z rzędu trener z podobnym zestawem ludzi nie daje sobie rady, następuje konstatacja, że winę za kiepski stan rzeczy ponosi dyrektor sportowy/prezes/klub, a trenerzy nie mieli tu nic do rzeczy. Ale zanim to nastąpi, kluby mające problemy w tabeli, jak świat długi i szeroki, korzystają w trakcie sezonu z karty zmiany trenera. Jest to ostateczność, ale czasem pozwala uniknąć bardzo kosztownego spadku z ligi. I daje poczucie, że zrobiło się absolutnie wszystko, by w niej pozostać.

O ile w przypadku piętnastu klubów w lidze to truizm, o tyle w przypadku beniaminków skorzystanie z tej karty wywołuje święte oburzenie i granie poczuciem winy. Tymczasem zmiana trenerów w przypadku beniaminków często jest nawet łatwiejsza do wytłumaczenia niż w przypadku reszty zespołów. Jest w środowisku powszechna akceptacja dla faktu, że niektórzy zawodnicy prezentują poziom maksymalnie I-ligowy i nawet jeśli byli bohaterami zwycięskiej kampanii, po awansie trzeba ich wymienić na graczy ekstraklasowych. Tu nikt nie podnosi argumentu o niewdzięczności, raczej wzruszając ramionami, że taki już jest ten świat.

Reklama

Trenerzy też różnią się jednak od siebie poziomem i można hipotetycznie założyć, że ci, którzy dostają się do Ekstraklasy, zwykle są lepsi od tych, którzy się do niej nie dostają. Oczywiście, są trenerzy będący na początku drogi, którzy mają olbrzymi talent, ale ktoś musi ich wyciągnąć z niższych lig. Albo tacy, na których wcześniej się nie poznano, tudzież nie mieli odpowiednich znajomości. Jeśli jednak trener ma 56 lat, pracuje samodzielnie w zawodzie od dwunastu i nikt nigdy nie wpadł na pomysł, że warto zatrudnić go w Ekstraklasie, istnieje też możliwość, że po prostu nie prezentuje wystarczającego poziomu, by pracować z najlepszymi drużynami w Polsce. Jeśli awansował, zasługuje na szansę. Ale jeśli jej nie wykorzystuje, może się okazać, że to jednak dla niego za wysoki poziom. Podobnie jak dla piłkarzy, z którymi wcześniej wywalczył awans.

SAM AWANS TO ZA MAŁO

W ostatnich latach drużyny do Ekstraklasy wprowadzało kilku trenerów, dla których stanowiło to debiutancką szansę pracy w elicie. Żaden z grona Wojciech Łobodziński, Janusz Niedźwiedź, Dariusz Banasik, Dariusz Marzec, Krzysztof Brede, Marek Papszun, Dariusz Dudek, Dominik Nowak, Grzegorz Niciński i inni nie prowadził jak dotąd innego ekstraklasowego klubu. W przypadku Papszuna to kwestia czasu, ale po pierwsze on trenował specyficznego beniaminka, a po drugie, utrzyma się w Ekstraklasie nie dlatego, że wywalczył awanse z Rakowem, a dlatego, że także wśród najlepszych udowodnił, że potrafi. Być może zatrudnienie dostanie także Niedźwiedź, drugą szansę miał Piotr Tworek, ale nie potwierdził, że powinien koniecznie pracować w Ekstraklasie. I sam ten zestaw nazwisk pokazuje, że samo wywalczenie awansu, czasem nieoczywistego i uzyskanego w naprawdę trudnych warunkach, wcale nie musi być argumentem, że to trener na poziomie Ekstraklasy.

Czasem nie chodzi jednak nawet o umiejętności trenera, a zwyczajnie jego zawodowy profil. W tym środowisku elastyczność i umiejętność dostosowania się do różnych realiów aktualnie rzadko jest wynoszona na piedestał i uznawana za szczególną cnotę. Bardziej ceni się wierność ideałom, przywiązanie do własnego stylu i konsekwentne podążanie obraną drogą. A skoro tak, bardzo często trenerzy beniaminków starają się robić w Ekstraklasie to samo, co przyniosło im sukces w I lidze. Ze zgubnym dla ich drużyn skutkiem. Nawet jeśli któryś wie, że powinien zrobić coś inaczej, nie zawsze potrafi to zrobić. Trenerzy też czasem w różnych sprawach się specjalizują. Nie ma uniwersalnie dobrych trenerów, są tylko dobrze albo źle dopasowani do danego klubu i sytuacji. Skoro walka o utrzymanie to zupełnie inna dyscyplina sportu od walki o awans, skoro w jednym bardziej liczy się umiejętność ukrywania własnych braków, a w drugim eksponowania atutów, skoro w jednym częściej biega się za piłką, w drugim częściej chodzi o budowanie ataków pozycyjnych, dlaczego upierać się, że za jedno i drugie musi odpowiadać ta sama osoba?

SPECJALIŚCI OD AWANSÓW

Są w futbolu, nie tylko polskim, specjaliści od awansów i specjaliści od walki o utrzymanie. Ale niewielu takich, którzy potrafią jedno i drugie. Zatrudnienie Kazimierza Moskala do drużyny, która ma awansować do wyższej ligi, pewnie jest jednym z najlepszych możliwych pomysłów. Ale zatrudnienie go do drużyny, która ma obronić się przed spadkiem, mając mniejsze możliwości kadrowe od reszty, jest raczej ryzykowne. Cóż poradzić, że czasem to jedna i ta sama drużyna, tylko w ciągu kilku miesięcy. ŁKS w maju był kandydatem do awansu, a Moskal był z tego powodu jednym z najlepszych możliwych fachowców do zrealizowania tego celu. ŁKS w lipcu był już kandydatem do spadku, a Moskal jednym z najgorszych możliwych fachowców do zrealizowania tego celu. To po ludzku niewdzięczne, ale merytorycznie zupełnie logiczne.

Kariera trenerska Skrobacza jest słabiej prześwietlona, bo toczyła się na niższych szczeblach, ale wyglądała z grubsza podobnie. Zaczęła się od spadku z I ligi z rozpadającą się Odrą Wodzisław. Krótko prowadził w klasie okręgowej Naprzód Rydułtowy, który na koniec sezonu spadł (Skrobacz nie wygrał żadnego z pierwszych sześciu meczów, po czym odszedł do III-ligowego Pniówka). W Pawłowicach nagle dostał zespół, który wprawdzie źle rozpoczął sezon, ale rok wcześniej walczył o awans, więc można zakładać, że miał jakiś potencjał. I Skrobacz opanował kryzys, doprowadzając drużynę do szóstego miejsca. W kolejnym sezonie zajął czternaste miejsce, co można uznać za udaną walkę o utrzymanie.

Następne lata to już praca w Jastrzębiu i pasmo sukcesów: awans z III ligi, awans z II, dwa dobre sezony w I. GKS miał oczywiście skromny potencjał kadrowy w warunkach zaplecza Ekstraklasy, ale jednak w kolejnym sezonie, już bez Skrobacza, też utrzymał się w lidze. Sam trener poszedł natomiast walczyć o awans z Miedzią, by później uzyskać dwa awanse z Ruchem. Podsumowując, Skrobacz cztery razy w karierze wywalczył promocję do wyższej ligi i maksymalnie raz przeprowadził skuteczną walkę o utrzymanie. Pomijając więc, że nie wiadomo, czy jest odpowiednim trenerem na poziom Ekstraklasy, nie wiadomo też, czy jest odpowiednim trenerem do prowadzenia zespołu słabszego kadrowego od innych. W połączeniu z fatalnymi wynikami – Ruch zdołał pokonać tylko innego beniaminka – na szali, przeciwko ludzkiej wdzięczności wobec trenera, który wywalczył awans, leżało jednak kilka solidnych powodów, by spróbować, czy z tego składu na pewno nie da się wycisnąć więcej.

TRENERZY O RÓŻNYCH PROFILACH

Działający zupełnie racjonalnie i bez żadnych emocji klub przed planowaną walką o awans zatrudniłby graczy dobrze czujących się z piłką przy nodze, zaawansowanych technicznie i sprawnych w grze pozycyjnej oraz trenera, który lubuje się w takim sposobie grania. A po wygraniu ligi wymieniłby kadrę na graczy sprofilowanych bardziej pod bieganie, bronienie, grę bezpośrednią, kontrataki i stałe fragmenty gry, a następnie dobrałby odpowiedniego trenera pod taki styl. Naraziłby się oczywiście na zarzuty o bezduszność, ale maksymalizowałby w ten sposób szanse na przetrwanie wśród najlepszych. Kluby zwykle dają jednak szansę trenerom, by zobaczyć, czy są w stanie się zmienić, ale jeśli nie są, zatrudniają takich o innym profilu. I nie ma w tym niczego dziwnego.

Oczywiście, w rozważaniach trzeba jeszcze brać pod uwagę, możliwie racjonalnie, potencjał danego klubu jako całości. W przypadku Puszczy Niepołomice, w której nawet najbardziej zatwardziali sympatycy nie mają poczucia, że jej miejsce jest naturalnie w Ekstraklasie i która pobyt wśród najlepszych ma prawo traktować jako przygodę oraz okazję do napchania budżetu pieniędzmi, zwolnienie Tomasza Tułacza byłoby o tyle trudniejsze do zaakceptowania, że w tym klubie niewiele na razie jest na poziomie Ekstraklasy, więc czepianie się o to akurat trenera byłoby błędem. Ale droga Ruchu czy ŁKS-u, by być w miarę normalnym ekstraklasowym klubem jest znacznie krótsza. I jeśli może do niej prowadzić zmiana trenera, trudno komuś zarzucać, że próbuje.

Ruch po awansie przeprowadził trzynaście transferów przychodzących. Osiem z nich stanowili zawodnicy mniej lub bardziej ograni już w Ekstraklasie, pozostałe wyróżniający się piłkarze z niższych lig. Można było mieć poczucie, że działacze, w miarę ograniczonych możliwości, wzmocnili kadrę, w jakim stopniu się dało. Dali trenerowi popracować z nowymi nazwiskami. Po nieudanym starcie sezonu starał się pomóc Skrobaczami kolejnymi ruchami – (Miłosz Kozak dołączył końcem sierpnia, Tomas Podstawski we wrześniu, Krzysztof Kamiński w październiku). Mimo że nie wygrał dwunastu kolejnych meczów, spokojnie przeczekał dwie przerwy na kadrę. Skrobacz podkreślał w Ekstraklasie Po Godzinach w CANAL+, że zdążył już zagrać z całą czołową szóstką. Jednocześnie jednak grał już też z Wartą Poznań, Stalą Mielec, Puszczą, ŁKS-em, a także Górnikiem czy Piastem będącymi wówczas w kiepskiej formie. Zdobył w tych meczach sześć punktów na osiemnaście możliwych. Owszem, można było poczekać ze zmianą do meczów z Cracovią, Koroną i ŁKS-em. Ale gdyby w nich także Niebieskim nie poszło, w zimie, czyli po 19 kolejkach, mogłoby już nie być co zbierać.

NIERACJONALNY WYBÓR NASTĘPCY

Jedyne, co w tej sytuacji faktycznie mam do zarzucenia Ruchowi, to nie sam fakt, że zwolnił Skrobacza, ale, że zwolnił go, by zastąpić Janem Wosiem. Jeśli nie było jasne, czy Skrobacz to ekstraklasowy trener i odpowiednia osoba do walki o utrzymanie, w przypadku jego następcy, wątpliwości są jeszcze większe. Znacznie bardziej przemawia do mnie przeprowadzona w kryzysowej sytuacji kalkulacja ŁKS-u, czyli zatrudnienie do słabej drużyny trenera, który wielokrotnie udowodnił umiejętności na poziomie Ekstraklasy i kilka razy ratował zagrożone zespoły przed spadkiem.

Jeśli Piotr Stokowiec nie wydźwignie łodzian z fatalnego położenia, będzie można z dużą dozą prawdopodobieństwa stwierdzić, że tak zbudowanej drużyny prawdopodobnie nie dało się z niego wydźwignąć. Tymczasem jeśli Woś nie wydźwignie Ruchu ze strefy spadkowej, nie będzie to znaczyło nic. Bo wciąż nie wykluczy opcji, że dobry ekstraklasowy trener wyspecjalizowany w walce o utrzymanie byłby w stanie wycisnąć z zespołu więcej. Dlatego sądzę, że choć oba zespoły mają marne perspektywy na utrzymanie, ŁKS zmianą trenera trochę je poprawił, a Ruch niekoniecznie. Natomiast w samym fakcie, że oba kluby zdecydowały się zmienić trenera, nie ma niczego oburzającego.

Czytaj więcej o Ekstraklasie:

Fot. Newspix

Patrzy podejrzliwie na ludzi, którzy mówią, że futbol to prosta gra, bo sam najbardziej lubi jej złożoność. Perspektywę emocjonalną, społeczną, strategiczną, biznesową, czy ludzką. Zajmując się dyscypliną, która ma tyle warstw i daje tak wiele narzędzi opowiadania o świecie, cierpi raczej na nadmiar tematów, a nie ich brak. Próbuje patrzeć na futbol z analitycznego dystansu. Unika emocjonalnych sądów, stara się zawsze widzieć szerszą perspektywę. Sam się sobie dziwi, bo tych cech nabywa tylko, gdy siada do pisania. Od zawsze słyszał, że ludzie nie chcą już czytać dłuższych i pogłębionych tekstów. Mimo to starał się je pisać. A później zwykle okazywało się, że ktoś jednak je czytał. Rzadko pisze teksty krótsze niż 10 tysięcy znaków, choć wyznaje zasadę, że backspace to najlepszy środek stylistyczny. Na co dzień komentuje Ekstraklasę w CANAL+SPORT.

Rozwiń

Najnowsze

Ekstraklasa

Komentarze

10 komentarzy

Loading...