5 listopada, Kenilworth Road. Doliczony czas gry, Luis Diaz przeskakuje obrońcę Luton Town i główką lobuje Thomasa Kaminskiego. Liverpool remisuje 1:1, a Kolumbijczyk podwija koszulkę: „Libertad para papá”, czyli „Wolność dla taty”. Albo lepiej: „Uwolnijcie tatę”.
Gdy wcześniej dowiedział się, że porwano jego rodziców, próbował wrócić do Kolumbii, ale przedstawiciele rządu przekonali go, żeby nie narażał się na jeszcze większe niebezpieczeństwo i pozostał w Liverpoolu. Opuścił spotkania z Nottingham Forest w Premier League i Bournemouth w EFL Cup. Diogo Jota zdobył bramkę i wzniósł nad głowę koszulkę z numerem „7”, trener Jurgen Klopp mówił o najtrudniejszym meczowym cyklu przygotowawczym w karierze, a jego asystent Pepijn Lijnders ubolewał, że z twarzy wiecznie szczerzącego się Diaza zniknął uśmiech.
Porwanie
Luis Diaz urodził się w Barrancas, w departamencie La Guajira, najbiedniejszym regionie toczonej rakiem nierówności i biedy Kolumbii. Jest Wayúu. To grupa etniczna zamieszkująca północny kraniec Ameryki Południowej. W „New York Timesie” przyznawał, że języka Wayúu nie zna, przesuwał jednak palcem po linii żył: tak, jestem dumny z bycia Wayúu. Chlubił się, że nie zna żadnego innego piłkarza Wayúu. W Kolumbii, gdzie wielu autochtonów z Wayúu tuła się po kraju i żebrze o lepszy los, takie wyznanie wyniosło go do rangi bohatera.
Zanim rozkwitł w Porto, a Liverpool zapłacił za niego prawie pięćdziesiąt milionów euro, doświadczył w Barrancas losu bliskiego sercu Wayúu: brakowało jedzenia i wody, dzieci umierały z głodu lub z pragnienia. Chudy był jak patyk, przezywano go „makaronik”, skauci go lekceważyli, karierę uratowało mu wdrożenie specjalistycznej diety. I ojciec Luis Manuel Diaz, zwany również „Mane”, ponoć pełną gębą Wayúu, niegdyś całkiem obiecujący piłkarz w La Guajirze. Luis Diaz zawsze kłania się w pas: bez „papy” nie byłoby tej miłości, pasji, butów, piłek, samozaparcia do tłuczenia się autobusami na treningi, obozy, mecze. Nie byłoby tej całej piłki nożnej.
Październik 2023, rodzinne Barrancas, czerwona Kia zajeżdża na stację benzynową. „Mane” wychodzi z samochodu. Obok niego żona – Cilenis Marulanda, matka piłkarza Liverpoolu. Kupują arbuzy. W międzyczasie podjeżdżają uzbrojeni ludzie na kradzionych motocyklach. Szybka akcja. Dochodzi do porwania rodziców Luisa Diaza.
Sprawa narodowa
Cała Kolumbia zostaje postawiona na nogi. Luis Fernando Velasco, minister spraw wewnętrznych informuje, że porywacze najprawdopodobniej będą chcieli przedostać się przez dżunglę do owładniętej anarchią Wenezueli. Na miejscu pojawia się William Salamanca, szef policji, który ma koordynować całą akcję: patrole, oddziały, komandosi, psy gończe, helikoptery, noktowizory, karabiny, ciężki sprzęt, czterdzieści tysięcy dolarów za informacje, poszukiwania na olbrzymią skalę. Już kilka godzin później prezydent Gustavo Petro informuje, że cała i zdrowa odnalazła się Cilenis Marulanda.
Kolumbijskie media początkowo plotkują, że porywaczom musi chodzić o okup. Luis Diaz jest bogaty i popularny. Motyw sam się nasuwa. Po czasie wychodzi, że za parszywą akcją ze stacji benzynowej stoi partyzancka Armia Wyzwolenia Narodowego (ELN), jedna ze stron „odwiecznego” konfliktu w tym kraju. Najlepiej tłumaczyła to Doma Matejko w tekście o… prezydencie Petro na łamach Tygodnika Powszechnego z 2022 roku. Oto fragment:
„W Kolumbii od 60 lat trwa wojna domowa, w której młody Gustavo Petro walczył przeciw rządowi. Teraz jest głową państwa. Kolumbijska rzeczywistość lubi takie zwroty akcji. – Gdybyśmy chcieli uczcić minutą ciszy każdą ofiarę konfliktu zbrojnego, Kolumbia musiałaby milczeć przez 17 lat – powiedział Francisco de Roux, przewodniczący tutejszej Komisji Prawdy. W konflikcie zbrojnym biorą udział rząd, partyzantka i grupy paramilitarne. Pośrodku jest handel narkotykami, przynoszący gigantyczne zyski wszystkim. W czasie, gdy Petro był senatorem, ujawnił związki sił paramilitarnych i grup narkotykowych z wieloma senatorami z prawicy. Tym zyskał sobie zaufanie tych Kolumbijczyków, którzy wiedzą, że za konflikt nie odpowiada wyłącznie lewicowa partyzantka. W Kolumbii nie ma dobrych i złych. Są rodziny ofiar i oprawcy. Podczas gdy tysiące ludzi ginęło z rąk partyzantów, a 34 tys. dzieci zostało przymusowo wcielonych do guerrilli, wojsko przebierało cywilów w mundury partyzantów FARC, by następnie strzelić im w tył głowy. Wszystko za premię lub dodatkowe dni wolnego. Dziś wiadomo o 6402 tzw. fałszywie rozpoznanych (falsos positivos), czyli ofiarach, które zgładzono w ten sposób. Przez ostatnie 52 lata w Kolumbii zginęło łącznie 260 tys. cywilów”.
Jakoś rok temu Armia Wyzwolenia Narodowego zadeklarowała, że po prezydenckiej nominacji Petro, dawnego stronnika frontu podobnych jej organizacji, jest gotowa wznowić rozmowy ze stroną rządową. Sprawa z porwaniem rodziców gwiazdora reprezentacji Kolumbii na tyle rozwścieczyła jednak władze, że z ust Petro padły słowa o „złamaniu zasad ukształtowanych podczas wielomiesięcznych pokojowych pertraktacji”. W sierpniu obie strony obiecały sobie zawieszenie broni.
José Manuel Martínez Quiroz, jeden z dowódców ELN, ripostował totalnie absurdalnie, że „Mane” porwany został przy okazji realizacji „ekonomicznych celów organizacji”, niejako przez przypadek i niedługo będzie mógł liczyć na wolność, bo nic nie może stać się ojcu „wspaniałego sportowca i dumy Kolumbii”. Gdy zaś zastanawiano się, dlaczego stary Diaz tak długo pozostaje w niewoli, ELN winę zwalić próbowała na rząd i wojsko: blokują drogi i mosty, dążą do konfrontacji!
Lęk
Luis Diaz pokazał w Luton nadruk na koszulce: „Libertad para papá”. I na Instagramie zaprosił ludzi do wspólnej modlitwy na ulicach Barrancas. Sam do La Guajiry przyjechać nie mógł, na czele pochodu stanęła więc jego matka Cilenis Marulanda. Kilkaset osób ruszyło w zwartej masie: białe baloniki w dłoniach, t-shirty z twarzą „papá” albo jego syna, różańce. Na filmach krzyki, śpiewy, płacze i śmiech. Tak, śmiech, najpewniej jedna z reakcji na grozę sytuacji, kolumbijska ekspresja jest nieprawdopodobna.
Wojsko ogłosiło, że wycofuje się z regionu, w którym Armia Wyzwolenia Narodowego przetrzymywała „Mane”. Negocjator Otty Patiño grzmiał, że ELN kpi sobie z dramatu piłkarza Liverpoolu, bo nie ma żadnego usprawiedliwienia, dlaczego tak długo przetrzymuje w niewoli Luisa Manuela Diaza wobec jednoczesnego deklarowania podobno całkowicie niewinnych intencji.
Luis Diaz pisał: „Każda sekunda, każda minuta, każda godzina oczekiwania w niepewności tylko wzmaga nasze cierpienie. Czuję się zagubiony, zrozpaczony, może nawet zdesperowany. Umęczona jest matka, umęczeni są moi bracia. Brak nam słów, żeby opisać to, co czujemy. Dramat zakończy się dopiero, kiedy tata wróci do domu”.
9 listopada, Kolumbię obiegają zdjęcia „Mane”. Helikopter z nim na pokładzie wylądował w mieście Valledupar. Czapka z daszkiem, okulary, butelka w ręku, szara koszulka od Hugo Bossa. Wokół niego przedstawiciele ONZ-u i kościoła rzymskokatolickiego, którzy brali udział w wyzwoleniu mężczyzny z rąk ELN. Negocjatorzy przekazują, że „Mane” jest zdrowy. Był tylko wzruszony odzyskaniem wolności.
Ulga
Eliécer Herlinto Chamorro, szef Armia Wyzwolenia Narodowego, uznanej swoją drogą za organizację terrorystyczną przez Stany Zjednoczone i Unię Europejską, miał powiedzieć, że porwanie rodziców Luisa Diaza było błędem czy tam inną pomyłką. Rząd wezwał ELN do uwolnienia wszystkich więzionych przez siebie jeńców. Wolne żarty. Nie każdy ma w rodzinie sławnego zawodnika Premier League. W Kolumbii dalej trwa jatka.
Luis Diaz wyszedł w pierwszym składzie na przegrany 2:3 mecz Liverpoolu z Tuluzą w Lidze Europy. Jurgen Klopp przekazał, że na twarz Kolumbijczyka wrócił szeroki uśmiech. – Cały czas wznosi kciuk ku górze, więc chyba jest okej – powiedział Niemiec.
Czytaj więcej o Kolumbii:
Fot. Newspix