Znamy piękniejsze pary niż czwartki i Raków Częstochowa, szczerze mówiąc. Gdy częstochowianie swoje mecze ze środka tygodnia rozgrywali w inne dni, wyglądało to dużo lepiej i ciekawiej (aczkolwiek starcia z Kopenhagą były już zwiastunem nadchodzącej smuty). Kiedy się ostatecznie przenieśli na czwartki, po odpadnięciu z Duńczykami, trudno czekać na ich spotkania z wypiekami na twarzy. Czy to w Lidze Europy, czy to – jak się okazało – w Pucharze Polski.
Oczywiście nie jest tak, że problemem jest czwartek, a jeśli Ligę Europy rozgrywać w środę albo wtorek, to Raków hulałby jak złoto. Nie, po prostu im dalej w sezon, tym bardziej częstochowianie stają się nudną i przewidywalną drużyną. Powodem są też kontuzje, tak, niemniej nawet ci zdrowi zawodnicy nie prezentują za wiele ciekawego. Jeszcze nie przelało się to zupełnie na weekendy, choć mecze z Górnikiem i Widzewem pokazują, że „czwartkoza” może także dotknąć dni wolne od pracy.
Dziś rywal – nawet jak na przeklęty czwartek – był przecież sympatyczny. Ot, ŁKS, którego z coraz większym prawdopodobieństwem można traktować jak pierwszoligowca. Łodzianie niedawno przyjęli piątkę od Górnika Zabrze, więc logika podpowiadała, że jeśli tak na ekipie Stokowca wyżył się Górnik, średniak, to mistrz Polski zrobi tam jeszcze większą rozpierduchę.
No, ale Raków swoją ofensywną naturę chyba wsadził do szafy razem z ubraniami na lato i daleko miał do Górnika (co zresztą zabrzanie wykazali też w bezpośrednim starciu). Ciężko się to wszystko oglądało, goście potrzebowali dogrywki i gry w dziesięciu u przeciwnika, żeby w ogóle dobrać mu się do skóry.
Ustalmy – mistrz Polski potrzebował takich fikołków w spotkaniu z ostatnią drużyną w tabeli, która przyjęła już 27 bramek.
I wiadomo, że Raków miał przewagę, a 14 celnych strzałów ładnie wygląda w statystykach, natomiast należy zwrócić uwagę, że połowa padła już w dogrywce, kiedy ŁKS oddychał rękawami i bronił się przez 20 minut o jednego mniej (Janczukowicz dostał drugą żółtą za symulowanie, brawo!). Gdyby grać to starcie na zasadach ligowych, byłby remis 0:0, Raków straciłby punkty z ŁKS-em. Trudno to obronić, naprawdę.
Tym bardziej że łodzianie – jak na siebie – w podstawowym czasie gry prowadzili się i bronili całkiem przyzwoicie. Potrafili wyjść pressingiem, wprawić Raków w zakłopotanie, zaatakować, ale klasycznie nic nie wpadało: Tejan miał piłkę na nodze z piątego metra, ale znów nie pokonał Kovacevicia. Znów, bo pamiętamy mecz ligowy obu zespołów.
Potem Raków radził sobie z tym wszystkim lepiej, coraz częściej był zdecydowanie przy głosie, ale albo brakowało konkretów w kolejnych akcjach, szybszej gry, oszukania obrony rywala (ŁKS-u!), albo świetnie bronił Arndt.
Ostatecznie dwie sztuki wpadły – w drugiej połowie dogrywki. Prawie dwie godziny trzeba było mistrzom Polski, żeby zaskoczyć beniaminka. No, trochę długo.
Za jakiś czas będzie gadanie, że Raków ma dużo minut w nogach i to wszystko prawda, ale dzisiaj sam sobie przecież dołożył kolejnych trzydzieści. Można było, jak zrobiła to choćby Cracovia w lidze, zamknąć spotkanie w trochę ponad kwadrans i mieć spokój. Ale Raków tego poprzez swoją własną słabość nie zrobił.
I będą nogi bolały, trudno.
ŁKS Łódź – Raków Częstochowa 0:2 po dogrywce
Koczerhin 109′ Lederman 120′
Fot. Newspix