Sir Alex Ferguson dokonał derbowego majstersztyku. Sprawił, że przez dwadzieścia pięć lat Manchesteru City nikt nie postrzegał w kategoriach największego rywala Manchesteru United. W mieście niepodzielnie królowały Czerwone Diabły, które rywalizowały z innymi globalnymi gigantami o prymat na świecie. W 2023 roku układ stanął na głowie: tylko skrajny głupek mógłby twierdzić, że Manchester United jest jakąkolwiek konkurencją dla Manchesteru City.
Ostatnie dziesięć minut. The Citizens wyprowadzają piłkę z własnej połowy. Ominięcie pressingu przychodzi im ze śmieszną wręcz łatwością. W tym wypadku bowiem „pressing” należałoby wziąć w cudzysłów albo ująć jakimś bliższym prawdzie określeniem, na przykład truchcikiem wokół rywali. Kyle Walker zalicza kilkudziesięciometrowy rajd. Jack Grealish nabija Diogo Dalota. Phil Foden składa się do przewrotki. Przez krótką chwilę pachnie pięknym golem na 4:0. Nic z tego, średnio ten strzał ostatecznie wychodzi, ale po prawdzie: gdyby nawet 23-letni Anglik trafił do siatki, środowisko Manchesteru City nie eksplodowałoby w jakiejś specjalnie ekstatycznej radości.
Jak między Haalandem a Hojlundem
To po prostu kolejne zwycięstwo tej drużyny za kadencji Pepa Guardioli. Już trzysta siedemnaste w ciągu ostatnich siedmiu sezonów. Czy będzie 3:0, czy 4:0, czy to Etihad Stadium, czy też może Old Trafford, w sumie nieważne, dla nich wygrywanie stało się nie tyle nawykiem, codziennością czy zwyczajnością, a naturalnym odruchem – jest jak oddychanie. Tym bardziej to przykre dla Manchesteru United, który musi funkcjonować w przykrym cieniu rywala zza miedzy.
Różnica między Manchesterem City a Manchesterem United w tym meczu przypominała mniej więcej przepaść, jaka dzieli Erlinga Haalanda i Rasmusa Hojlunda. Norweg na gola zamienił rzut karny, a następnie dołożył do tego wykończenie głową mięciutkiego dogrania Bernardo Silvy i przytomną asystę przy trafieniu Fodena. Duńczyk zaś najpierw w durny sposób wspomnianą jedenastkę sprokurował, zaś w międzyczasie nie wykorzystał szans i pół-szans na zapisanie się w jakikolwiek pożyteczny sposób pod bramką Edersona. Tak, pół-szans, niezłe to określenie na podrygi gospodarzy.
Rządy City
Czerwone Diabły zagrały beznadziejnie. Trójka nominalnych środkowych obrońców w składzie Harry Maguire-Jonny Evans-Victor Lindelof nie potrafiła przykryć w polu karnym jednego Haalanda. Marcus Rashford, Scott McTominay i Bruno Fernandes bezradnie biegali między szybkimi podaniami piłkarzy Guardioli. Gdzie jest piłka?! O, w naszej bramce?! Szkoda, ale jak to się stało?! Gdyby nie kilka rewelacyjnych interwencji Andre Onany, skończyłoby się historycznym laniem w wymiarze 0:6 czy 0:7. Krótko jednak: banda Erika ten Haga wyglądała żałośnie – ni defensywy, ni środka pola, ni ofensywy. Załamujące.
Zabawne było, jak Jeremy Doku kręcił Antonym, więc Brazylijczyk w akcie frustracji kopnął Belga, na co ten po ojcowsku skarcił go kilkukrotnym kiwnięciem palca. Tyle wystarczyło, żadnego tam skakania sobie do gardeł, emocje jak na grzybach.
Przed meczem Guardiola wspominał czasy Alexa Fergusona. Mówił, że wtedy nikt poważnie nie traktował The Citizens w zestawieniu z wspaniałym wówczas Manchesterem United. Nawet on sam jako szkoleniowiec Barcelony. Od 2016 roku z napompowaną petrodolarami od szejków drużyną City zdobył pięć tytułów Premier League, dwa Puchary Anglii, cztery Puchary Ligi Angielskiej i Ligę Mistrzów. W tym czasie United sięgnęło tylko po dwa triumfy w FA Cup i Ligę Europy. I na boisku, na którym goście bawili się na Old Trafford, jakby roznosili właśnie Burnley czy inne Sheffield United, a nie Czerwone Diabły, doskonale było to widać. Auć.
Manchester United 0:3 Manchester City
Haaland 26′ z karnego, 49′, Foden 80′
Czytaj więcej o Premier League:
Fot. Newspix