Kamil Biliński przez dwa lata strzelił dla Podbeskidzia 35 pierwszoligowych goli, a wcześniej trafił 11 razy w Ekstraklasie, mimo że “Górale” ostatecznie spadli. Wydawało się, że może zostać legendą tego klubu, ale latem dość niespodziewanie odszedł po wygaśnięciu kontraktu i zakotwiczył w Zagłębiu Sosnowiec, tradycyjnie mającym spore ambicje na początku rozgrywek. Szczegółowo o tym rozmawiamy.
Czemu jego nowy zespół tak słabo wystartował? Dlaczego presja w Bielsku była większa? Z jakiego powodu Podbeskidzie zawodziło w poprzednich sezonach? Co sprawiło, że nie przedłużył kontraktu, choć do pewnego momentu wydawało się to pewne? Na ile problemy finansowe zahamowały zespół w rundzie wiosennej? Dlaczego nikt go już nie weźmie do Ekstraklasy? Zapraszamy.
***
Przełamaliście się z Lechią Gdańsk, ale ogólna ocena się nie zmienia: Zagłębie Sosnowiec zalicza falstart.
Na pewno początkowe oczekiwania były dużo większe. Transfery z dwóch ostatnich okienek mogły napawać kibiców optymizmem, ale przekonujemy się, że w piłce wielu rzeczy nie da się zrobić na „już”. Proces adaptacyjny niektórych zawodników w nowej drużynie musi potrwać. Myślę, że jesteśmy bliżej niż dalej tego, by uzyskać stabilizację na dobrym poziomie. Zespół coraz bardziej się zgrywa, coraz lepiej się rozumiemy.
Czyli po prostu mamy do czynienia z klasycznym przykładem wielu zmian w krótkim czasie.
Moim zdaniem tak. Są przypadki, które pokazują, że można wystartować inaczej – przykładem GKS Tychy, gdzie też wiele się zmieniło, a mimo to zażarło od razu – ale generalnie rzadko się to zdarza. Na razie w czołówce są raczej ekipy, które mają bardziej stabilne kadry. U nas zmian było wiele, a do tego nowi piłkarze mają być liderami i ciągnąć ten wózek. Kilku chłopaków nie przyszło optymalnie przygotowanych i musieli nadrobić zaległości. Czas działa na naszą korzyść.
Skoro po dwóch sezonach, w których łącznie strzeliłeś 35 pierwszoligowych goli, wybrałeś Zagłębie Sosnowiec, musiano ci tu roztaczać naprawdę ambitne wizje.
Nie ma co ukrywać: przed sezonem mówiono o walce o coś więcej niż środek tabeli. Zagłębie już rundę wiosenną miało dobrą, teraz jeszcze się wzmocniło bardzo poważnymi nazwiskami jak na pierwszą ligę, więc apetyty urosły. W praktyce na razie dobrze nie jest, ale pozostaję optymistą. Jakościowo mamy naprawdę mocną drużynę. Dalekosiężne cele odstawiliśmy na nieco dalszy plan. Teraz najważniejsze jest złapanie serii, pójście w górę tabeli i zobaczymy. Na dziś wciąż świecimy się na czerwono i jeszcze wiele trzeba poprawić.
Zagłębie od paru lat na papierze ma ciekawy skład, plany są ambitne, a potem trzeba drżeć o utrzymanie.
Patrząc z boku, też zawsze Zagłębie wydawało mi się mocne i zastanawiałem się, czemu w praktyce zamiast walczyć przynajmniej o baraże broniło się przed spadkiem. W Sosnowcu jest teraz wszystko, czego potrzeba do dobrego grania: stabilizacja finansowa, nowy stadion, liczni kibice, super baza treningowa, do której nie trzeba dojeżdżać. No i ciekawe personalia, o których mówiliśmy. Trzeba tę niekorzystną tendencję zmienić. Lepiej mieć kryzys na początku, niż w kluczowych momentach sezonu, gdy zapadają najważniejsze rozstrzygnięcia.
Jaka jest tu presja na sukces w porównaniu do Podbeskidzia?
Na ten moment nie ma wielkiej presji. Po tak słabym początku otoczka związana z oczekiwaniami zmalała, ale gdy przegrywasz kolejny mecz, to sam sobie narzucasz presję, żeby zaraz się odkuć. Wydaje mi się, że całościowe ciśnienie w dwóch poprzednich latach było większe. Mam wrażenie, że ludzie dłużej związani z klubem wiedzą, że trzeba wykazać się cierpliwością i dziś nie oczekują wchodzenia na szczyt, tylko stopniowo chcą robić postępy. W Bielsku natomiast chciano wejść na szczyt od razu. Oba sezony po spadku to tworzenie kadry pod awans, którego nie udało się wywalczyć.
Gdy przedłużałeś wtedy umowę z Podbeskidziem mówiłeś o Ekstraklasie w kontekście planu trzyletniego. W tych dwóch sezonach nie wchodziliście nawet do baraży, choć indywidualnie miałeś dobre liczby. Czego brakowało?
Sam się zastanawiam, bo jak na warunki pierwszoligowe mieliśmy mega mocny skład. Praktycznie co mecz wszyscy nas chwalili za grę, tyle że wyniki się nie zgadzały. W ofensywie był rozmach, ale w defensywie popełnialiśmy mnóstwo błędów, traciliśmy głupie gole. I to nie tylko wina obrońców. My jako zespół źle funkcjonowaliśmy defensywnie. Być może czasami za bardzo chcieliśmy prezentować atrakcyjny futbol, zamiast zagrać mocniej pod wynik. Rozczarowanie za każdym razem było duże. Ze swoich dokonań jestem zadowolony i podejrzewam, że wielu innych ofensywnych zawodników również, jednak w wymiarze drużynowym zbyt rzadko przekładało się to na zwycięstwa. Zawiedliśmy nie tylko kibiców i ludzi w klubie, ale też siebie. Wiedzieliśmy, jak wysoką jakość piłkarską prezentujemy. Powinniśmy osiągnąć znacznie więcej.
To prawda, był plan trzyletni, ale po ostatnim sezonie się skończył. Dziś w Bielsku jest inna koncepcja, inni ludzie, inna drużyna.
Piłkarski marketing od kulis. „Ważne, żeby Podbeskidzie scalało miłość do gór, Bielska i futbolu”
Kwestia twojego pozostania w Podbeskidziu przerodziła się w telenowelę. Jak to dokładnie wyglądało?
Telenowela to dobre określenie, za długo to trwało. Pod koniec marca byłem przekonany, że zostaję. Klub miał opcję przedłużenia mojej umowy o rok, ale byliśmy dogadani w sprawie kontraktu na kolejne dwa lata. Poszedłem na pewne ustępstwa, zależało mi na pozostaniu. Być może związałbym swoje życie z Bielskiem na stałe i nawet zakończył karierę w Podbeskidziu. Jak jednak widać, pewnych rzeczy nie da się zaplanować, bo mogą się nagle zmienić w drugą stronę.
Osiągnęliśmy porozumienie, w cztery osoby podaliśmy sobie ręce. Z czasem wiele spraw zaczęło się komplikować i to nie z mojej inicjatywy. W końcu zaproponowano mi warunki, na które przystać nie mogłem. Na początku czerwca w mediach pojawiały się już doniesienia, że odchodzę, że wszystko przesądzone, ale myśmy potem znów usiedli do stołu. Byłem skłonny zgodzić się na większość nowych warunków, opcja z umową 1+1 to tylko jeden z nich. Naprawdę zrobiłem wiele, żeby zostać, bo darzę ten klub dużą sympatią, świetnie się czułem w Bielsku. Niektórzy nawet nazywali mnie legendą Podbeskidzia. Ktoś jednak zaczął mieszać i finalnie uznano, że lepiej dokonać zmiany i budować zespół na innych zawodnikach. To nie ja zrezygnowałem z Podbeskidzia, tylko Podbeskidzie zrezygnowało ze mnie. Wykazałem naprawdę dużo dobrej woli, szedłem na liczne ustępstwa. Chciałem, żeby wszystkie strony były zadowolone.
Na przełomie kwietnia i maja na kilka meczów wylądowałeś wśród rezerwowych. Sytuacja kontraktowa miała tu znaczenie?
Nie mam pojęcia. Nikt mi nigdy tego nie wyjaśnił, od trenera też nie usłyszałem konkretnej argumentacji. Takie decyzje i tyle. Nie do końca je rozumiałem, inni też, ale pozostawało mi to zaakceptować. Nie było to łatwe, gdy patrzyłeś, jak na „dziewiątce” gra prawy obrońca [Jeppe Simonsen, red.].
Wiosną miałeś wrażenie, że ten bielski projekt powoli się zwija? W styczniu pisano o dwóch milionach złotych dziury w budżecie.
No i tak naprawdę od początku roku były w klubie problemy finansowe, zaczęły się pojawiać większe zaległości w wypłatach. To z pewnością nie pomagało, zwłaszcza w dość mocno międzynarodowej szatni. Chwilami trudno było obcokrajowcom wytłumaczyć, że „jest jak jest”. A wiadomo, jak to często działa: jeżeli chcesz mieć wyniki, sprawy z pieniędzmi musisz mieć ustabilizowane lub ewentualnie tylko w niewielkim stopniu zachwiane. Tutaj w pewnym momencie wyglądało to już naprawdę niefajnie i niektórzy mieli różne myśli w trakcie rozgrywek.
Sądzisz, że gdyby nie te problemy, udałoby się wejść do baraży?
Nie da się tego jednoznacznie stwierdzić. W każdym razie, tematy finansowe były grane w szatni bardzo często, bo nie sposób od nich uciec, gdy ciągle słyszysz obietnice, które nie są realizowane. Też grałem za granicą i wiem, jak to wygląda. Obcokrajowcy przyjeżdżają najpierw dla pieniędzy, potem dla grania i na końcu dla sukcesu. Myślę, że u wielu z nich z tyłu głowy tkwiło przekonanie, że mają już to wszystko w dupie. Czy wynik będzie, czy nie będzie, zależy im głównie na stanie konta. Być może później na boisku zdarzało się, że coś zrobili o pół kroku za wolno czy gdzieś cofnęli nogę, bo nie chcieli ryzykować. Chcę wierzyć, że tak nie było, każdy ambitny sportowiec powinien na sto procent walczyć do końca mimo wielu trudności, ale nie mam pewności.
Wybierając Zagłębie miałeś duży dylemat, bo na stole były inne konkurencyjne oferty?
Dostałem sporo ciekawych ofert z pierwszej ligi. Przy niektórych prawdopodobnie musiałbym jeszcze chwilę poczekać, a nie widziałem w tym sensu. Z prezesem Zagłębia, Arkadiuszem Aleksandrem dość długo pozostawaliśmy w kontakcie, był względem mnie cierpliwy. Projekt, który zaprezentował podczas spotkania z dyrektorem Piotrem Polczakiem i trenerem Marcinem Malinowskim dał mi dawkę pozytywnej energii, „poczułem” to. Jak mówiłem, przyszedłem do klubu mającego wszystko, żeby dobrze funkcjonować na tym poziomie.
Wyjaśnijmy to raz a dobrze: nigdy nie było tematu Kotwicy Kołobrzeg, o czym sporo pisano w internecie.
Nigdy, to kaczka transferowa. Nie było żadnego kontaktu, żadnego telefonu. Nie mam pojęcia, skąd się ta plotka wzięła, ale rozeszła się mocno, bo wiele osób zagadywało mnie o wyprawę nad morze. Zaczęło mnie to lekko denerwować. Ludzie wsadzili mnie do klubu, z którym nawet nie zacząłem rozmawiać.
Ktoś z Ekstraklasy nie chciał gościa, który od trzech lat co sezon strzela po kilkanaście goli?
Było jedno zapytanie, ale mając 35 lat już naprawdę trudno znaleźć klub w Ekstraklasie. Wszyscy jednak patrzą kategoriami perspektywiczności, ewentualnej przyszłej sprzedaży, a wiadomo, że u mnie znacznie bliżej końca niż początku. Nawet fakt, iż jako teoretycznie wiekowy zawodnik przez ostatnie trzy sezony rozegrałem około 90 procent minut, nie wystarczył. Trochę to dziwne, ale metryka jest dziś niezwykle istotna dla dyrektorów sportowych i właścicieli.
Zobaczymy jeszcze Kamila Bilińskiego w Ekstraklasie?
Nie ukrywam, że mam takie ambicje. Czuję się dobrze, zdrowie dopisuje, statystykami od dawna się bronię. Patrząc na to, jacy zawodnicy czasem tam trafiają, tym bardziej dałbym radę. Ze względu na swój wiek nie mam jednak złudzeń: jeżeli nie wywalczę awansu do Ekstraklasy z Zagłębiem, to raczej już w niej nie zagram.
Wspominałeś, że gdybyś przedłużył kontrakt z Podbeskidziem o dwa lata, to może nawet zakończyłbyś tam karierę. Rozumiem, że patrzysz w perspektywie dwuletniej i potem rozważysz zawieszenie butów na kołku?
Miałem na myśli przede wszystkim to, że w razie wypełnienia nowej umowy byłbym już przez pięć i pół roku w jednym miejscu. To inna perspektywa w kontekście dalszego funkcjonowania, także w kontekście życia rodzinnego. Boiskowo nie wyznaczam sobie terminów, widzę przed sobą jeszcze sporo grania. Nie czuję się wypalony, nie jestem zmęczony piłką, cieszy mnie treningowa harówka. Ciągle mam w sobie ogień. Nie jestem „przeżartym” zawodnikiem.
Czy mimo to tworzysz już grunt pod to, co będzie za kilka lat?
Są różne plany, ale wszystko zależy od tego, w którym miejscu osiądziemy. Gdyby latem wyklarowało się, że zostajemy na dłużej w Bielsku, byłoby prościej zacząć realizować pewne rzeczy. Kolejna przeprowadzka nie pomogła w tej kwestii, więc na razie skupiam się na jak najlepszym graniu.
rozmawiał PRZEMYSŁAW MICHALAK
CZYTAJ WIĘCEJ O POLSKIEJ PIŁCE:
- Selekcjoner załamanych rąk to klęska PZPN-u. Straciliśmy dziewięć miesięcy
- Josue jednak uniknie więzienia za radość po golu – ukarano go tylko grzywną. Co za ulga
- Wdowiak: – Decyzję o odejściu podjąłem dopiero po rewanżu z Karabachem [WYWIAD]
- Życie Widzewa po Pawłowskim? Raczej nieszczęśliwe
Fot. Newspix