Reklama

Regularność kluczem do Europy. Raków przewidywalny pozytywnie i negatywnie

Michał Trela

Autor:Michał Trela

31 sierpnia 2023, 08:52 • 9 min czytania 46 komentarzy

Dziesięć dwumeczów, jakie rozegrał dotąd w Europie Raków Częstochowa, pokazuje, że to rzadko jest zespół zdolny do rzeczy spektakularnych. To znacznie utrudnia sprawę w takie wieczory, jak środkowy w Kopenhadze, ale nie jest najważniejsze w budowaniu udanej pucharowej przygody. Ważniejsze jest regularne wykonywanie zadań będących w zasięgu. Nie doprowadziło to ekipy spod Jasnej Góry do Ligi Mistrzów, ale doprowadziło z peryferii futbolu do jego centrum. A to sukces, który nawet kilka tygodni temu niewiele zapowiadało.

Regularność kluczem do Europy. Raków przewidywalny pozytywnie i negatywnie

Pani, która dba o porządek w biurze Rakowa, tym razem nie miała proroczego snu. Częstochowianie nie wygrali 2:0 na Parken. Nie odrobili strat z pierwszego, nieszczęśliwie przegranego meczu. Na stadionie w Sosnowcu nie wybrzmi już w tym sezonie hymn Ligi Mistrzów. Patrząc jednak zupełnie racjonalnie, bez żadnego marzycielstwa, ale też bez duszy sportowca, który zawsze będzie niezadowolony, jeśli nie osiągnie maksimum, mistrz Polski ugrał w tych eliminacjach więcej, niż można było oczekiwać. Ostatnie tygodnie nie tylko nie są rozczarowaniem, były wręcz nadspodziewanie dobre.

Jeśli opowiadanie o historii Rakowa zaczynać od króla Ćwieczka, można mówić, że wszystko odbywało się harmonijnie i miarowo, od II ligi do hymnu Ligi Mistrzów. Jeśli jednak skupić się tylko na ostatnich miesiącach, dało się dostrzec wiele sygnałów ostrzegawczych. Potencjalnych wywrotek zwiastujących trudne wejście w kolejny sezon. Wystarczy zacząć od mistrzowskiej rundy wiosennej, która aż taka mistrzowska znowu nie była. Remisy z Wartą Poznań, Stalą Mielec czy Radomiakiem. Wpadka z Koroną Kielce, gdy tytuł jeszcze nie był przyklepany. Bezdyskusyjna porażka przy Łazienkowskiej. Przegrany finał Pucharu Polski, mimo gry przez 120 minut z przewagą zawodnika. Po drodze kilka zwycięstw odniesionych w mało przekonującym stylu. Prawdziwie mistrzowski był Raków jesienny. Wiosenny dotoczył się do mety, okazując pewne oznaki słabości, które wcześniej tuszował. Zdobycie tylko czterech punktów na dziewięć możliwych już po sięgnięciu po mistrzostwo dopełniło tylko obrazu drużyny, która była najlepsza na przestrzeni sezonu, ale nie rundy. Pierwszą część sezonu Raków zakończył zresztą z dziewięciopunktową przewagą nad wiceliderem. W drugiej punktował na poziomie Legii, a gorzej od Piasta. Ta tendencja mogła budzić obawy w kontekście nadchodzącej pucharowej rywalizacji.

POTENCJALNE TĄPNIĘCIE

Najpoważniejszym czynnikiem ryzyka było jednak niespodziewane odejścia trenera, który zbudował wszystko, co pod Jasną Górą dobre. Odejście tego typu charyzmatycznych postaci jest potężnym ciosem dla wielu znacznie większych i lepiej ugruntowanych projektów niż ten częstochowski. Były wszelkie podstawy, by podejrzewać, że Rakowowi trochę czasu zajmie, by pozbierać się po odejściu Marka Papszuna. Wybór jego następcy z jednej strony dawał nadzieję na zminimalizowanie tego szoku, z drugiej też był ryzykowny. Przecież prowadzenie mistrza Polski w eliminacjach Ligi Mistrzów powierzono trenerowi, który nigdy nie prowadził żadnej drużyny. Jeśli miał popełnić jakieś błędy początkującego, to właśnie w rozgrywkach, które nie wybaczają żadnych błędów.

Razem z Papszunem z szatni odeszli też dwaj zawodnicy, którzy spędzili w niej całą wieczność. Jeden z nich, Tomas Petrasek, był kapitanem i mentalnym liderem zespołu. Patryk Kun też należał do symboli niezwykłego wzlotu tego klubu w ostatnich latach. Wyfrunęli też z drużyny Vladislavs Gutkovskis, jej sympatyczna i lubiana dusza, a pół roku wcześniej inny charyzmatyczny lider, czyli Andrzej Niewulis. Sportowo każde z tych odejść było uzasadnione, a klub był na nie dobrze przygotowany. Jednak każdy z tych graczy należał do kręgosłupa grupy. I także nie było jasne, że w absolutnie żaden sposób się to na niej nie odbije. Na domiar złego, już w pierwszym sparingu więzadła krzyżowe zerwał Ivi Lopez, w poprzednich latach największa gwiazda zespołu. Wiosnę miał słabszą, ale i tak miał praktycznie zarezerwowane miejsce w podstawowej jedenastce. Jeśli żadne z wcześniejszych wydarzeń nie dobiło zespołu, to mogło mieć taki efekt. Do nieszczęścia doszło ledwie na dwa tygodnie przed startem sezonu.

Reklama

ZESPÓŁ ZBUDOWANY WCZEŚNIEJ

Dość szybko stało się wprawdzie jasne, że sugestie właściciela Michała Świerczewskiego o przykręceniu kurka z finansowaniem transferów, nie znalazły potwierdzenia w rzeczywistości. Ale nowe nabytki, którymi ekscytowano się przez całe lato, nie wywarły większego wpływu na przebieg eliminacyjnej batalii Rakowa. Ze wszystkich jedenastu nowych piłkarzy, tylko trzem – Łukaszowi Zwolińskiemu, Johnowi Yeboahowi i Adnanowi Kovaceviciowi – udało się wskoczyć do podstawowej jedenastki na mecz pucharowy. Zwoliński w ponad połowie letnich meczów pucharowych był jednak drugim wyborem za Fabianem Piasecki, kontuzje sprawiły, że Yeboah zaczął w podstawowym składzie tylko jeden mecz w Baku, w którym zresztą zszedł w przerwie, a Kovacević przez uraz stracił niemal całe lato i dopiero w wyniku kontuzji Stratosa Svarnasa wskoczył do jedenastki na rywalizacje z Kopenhagą. Nawet Sonny Kittel, który – wydawało się – przychodzi jako zawodnik do pierwszego składu i zaliczył piorunujący debiut, dotąd w najważniejszych momentach był tylko rezerwowym.

Znów potwierdziło się, że drużynę na puchary buduje się najpóźniej pół roku przed nimi. Z nowych graczy tylko właśnie Kittel oraz Zwoliński zdołali w Europie trafić do siatki, jedynym, który zaliczył asystę był Yeboah. Poza tymi wyjątkami drużynę zarówno z przodu, jak i z tyłu ciągnęli ci, którzy robią to już od dawna. Najważniejszymi „nowymi” piłkarzami tego lata byli rekonwalescent Marcin Cebula oraz Bogdan Racovitan i Gustav Berggren, którzy do klubu trafili już wcześniej, ale teraz skorzystali z czystej karty, którą zaoferował im Dawid Szwarga. Trzynastu najczęściej grających w pucharowej kampanii piłkarzy to mistrzowie z zeszłego sezonu – cała jedenastka i dwóch najczęściej wpuszczanych rezerwowych. Z nowych najwięcej minut uzbierał Zwoliński.

Czy gdyby ktoś powiedział przed startem pucharowego sezonu, że Polskę będzie reprezentował zespół, który miał lepszą jesień niż wiosnę, stracił wieloletniego trenera, zastępując go swoim debiutującym w zawodzie asystentem, musi sobie radzić bez największej gwiazdy i kilku ważnych postaci szatni, sprowadził nowych piłkarzy, ale żaden z nich nie jest gotowy, by od razu przebić się do jedenastki, a w trakcie eliminacji z powodu kontuzji wypadnie jeszcze dwóch podstawowych zawodników, los zaś przydzielił mu po drodze Karabach, który dotąd ogrywał polskie kluby bardziej regularnie niż ktokolwiek w Europie, bylibyśmy rozczarowani, że nie zdołał awansować do Ligi Mistrzów i zagra tylko w Lidze Europy? Raczej całkiem serio obawialibyśmy się wyłożenia na pierwszej przeszkodzie, czyli Florze Tallinn.

OGRYWANIE SŁABSZYCH I RÓWNYCH SOBIE

Raków po raz kolejny udowodnił jednak, że mimo wszelkich niesprzyjających okoliczności, jest w naszych warunkach drużyną pozytywnie przewidywalną. Częstochowianie na razie zwykle nie robią w Europie rzeczy niezwykłych, ponadprzeciętnych. Za to z dużą regularnością robią to, czego można od nich oczekiwać. Na dziesięć pucharowych rywalizacji, jakie do tej pory odbyli, w połowie mierzyli się z rywalami, których według rankingu Elo, można uznać za słabszych. Każdego z nich – Suduvę Mariampol, Spartak Trnawa, Astanę, Florę Tallinn i Aris Limassol wyeliminowali. Grali z jednym przeciwnikiem ocenianym jako bardzo zbliżonego i zdołali go wyeliminować, przełamując tym samym polską klątwę Karabachu. Odpadali z rywalami znajdującymi się rankingowo półkę, czyli około stu punktów Elo wyżej – Slavią Praga (136 punktów więcej w momencie rywalizacji), Gandawą (105) i Kopenhagą (89). Przy czym z każdym z nich potrafili nawiązać rywalizację – ze Slavią i z Gandawą wygrywali u siebie, do Kopenhagi dobrać się nie umieli od żadnej strony, ale rywalizację też trzymali na styku do samego końca. Jedynym rywalem z wyraźnie wyższej kategorii, którego udało się wyeliminować, wciąż pozostaje Rubin Kazań (wyceniany na 118 punktów rankingowych wyżej) sprzed dwóch lat.

Rakowowi zabrakło na pewno umiejętności, być może większego ryzyka, by powalczyć z Duńczykami o więcej. Nie potrzeba jednak dokonywać cudów, by rozgrywać dobre eliminacje. Wystarczy nie wykładać się na najprostszych przeszkodach i przechylać na swoją korzyść starcia z rywalami będącymi w zasięgu. Lech Poznań odpadł w tym sezonie ze Spartakiem Trnawa, od którego w rankingu Elo ma ponad dwieście punktów więcej. W poprzednich rozgrywkach dał się rozbić Karabachowi, który teoretycznie też był w jego zasięgu. Pogoń odpadła z Broendby, Śląsk z Hapoelem Beer Szewa, choć obaj rywale byli drużynami, od których w rankingu nie dzieliła ich przepaść. Cofając się dalej, można znaleźć jeszcze wiele znacznie bardziej dotkliwych wpadek. Raków na razie jest drużyną, której szanse można niemal bezbłędnie oceniać już w momencie losowania. Raczej nie wyeliminuje kogoś wyraźnie lepszego, ale niemal na pewno nie odpadnie z kimś, kogo powinien przejść. To już bardzo dużo.

WYRÓWNANE SZCZĘŚCIE I PECH

Nie można też po tych eliminacjach powiedzieć, że Raków na własne życzenie zmarnował jakąś niezwykłą szansę. Że nie zrobił czegoś, co mógł. Nie musiał oczywiście przegrać w Sosnowcu z Kopenhagą, dało się z przebiegu tamtego spotkania wycisnąć znacznie lepszy rezultat. W Danii strata gola po świetnym i bardzo zaskakującym strzale też nie ułożyła się fortunnie. Jednocześnie jednak wcale nie musiał przywieźć z Limassol awansu. Patrząc na to, jak wyglądał tamten mecz, a zwłaszcza jego pierwsza połowa, można było wrócić z Cypru ze znacznie gorszym wynikiem. Dwa zakrzywienia – szczęśliwe i nieszczęśliwe – dość szybko się wyrównały w obrębie tej samej przygody. Patrząc na jakość sytuacji, Raków zasłużenie wygrał oba mecze z Florą, starcie z Arisem u siebie i zremisował z Karabachem na wyjeździe. Szczęśliwie z kolei ograł Cypryjczyków na wyjeździe i Azerów u siebie. Nie było w tych eliminacjach ani fury niezasłużonego szczęścia, ani jakiegoś wielkiego nagromadzenia pecha. Średni wynik goli oczekiwanych z dziesięciu europejskich meczów tego sezonu to 1,19 dla Rakowa i 1,21 dla rywali. To pokazuje, że zasadniczo większość spotkań było na styku. Mogły się potoczyć w jedną lub drugą stronę.

Reklama

To, co Raków do tej pory osiągnął, nie przejdzie ani do historii martyrologii polskiego futbolu klubowego, ani do dziejów jego chwały. I nie ma w tym nic złego. W poważnej piłce lato to czas rozgrzewki przed prawdziwym graniem. Jeśli już trzeba wtedy wybiegać na boisko w europejskich pucharach, to tylko po to, by minimalizować straty. Odbębnić, zrobić swoje, uniknąć odpadnięcia jeszcze zanim zespół złapie odpowiedni rytm. Raków to zrobił. Z czterech wariantów, jakimi mogło się skończyć jego pucharowe lato (odpadnięcie z pucharowych rozgrywek, Liga Konferencji, Liga Europy, Liga Mistrzów), udało mu się osiągnąć drugi wśród najlepszych. Nowi zawodnicy zyskają trochę więcej czasu, by odcisnąć piętno na zespole, a starzy, by jeszcze lepiej wdrożyć pomysły Dawida Szwargi. On też, jako że zaczął od sukcesu i wprowadził zespół na wody, na których nie będzie go już dało się porównywać do poprzednika, usiądzie teraz pewniej w siodle. Prawdziwe granie dopiero się zaczyna. A że nie spełni się marzenie Michała Świerczewskiego i Raków nie zagra z Barceloną, Manchesterem United i Milanem? Trudno. Na możliwość zagrania z Liverpoolem, Romą, czy Ajaksem też nie ma co kręcić nosem.

CZYTAJ WIĘCEJ O RAKOWIE:

Patrzy podejrzliwie na ludzi, którzy mówią, że futbol to prosta gra, bo sam najbardziej lubi jej złożoność. Perspektywę emocjonalną, społeczną, strategiczną, biznesową, czy ludzką. Zajmując się dyscypliną, która ma tyle warstw i daje tak wiele narzędzi opowiadania o świecie, cierpi raczej na nadmiar tematów, a nie ich brak. Próbuje patrzeć na futbol z analitycznego dystansu. Unika emocjonalnych sądów, stara się zawsze widzieć szerszą perspektywę. Sam się sobie dziwi, bo tych cech nabywa tylko, gdy siada do pisania. Od zawsze słyszał, że ludzie nie chcą już czytać dłuższych i pogłębionych tekstów. Mimo to starał się je pisać. A później zwykle okazywało się, że ktoś jednak je czytał. Rzadko pisze teksty krótsze niż 10 tysięcy znaków, choć wyznaje zasadę, że backspace to najlepszy środek stylistyczny. Na co dzień komentuje Ekstraklasę w CANAL+SPORT.

Rozwiń

Najnowsze

Liga Mistrzów

Komentarze

46 komentarzy

Loading...