Minęło prawie pięćdziesiąt lat, odkąd ostatni raz tak niewielu polskich piłkarzy biegało po boiskach ligi niemieckiej. A nieliczni, którzy tam są, też nie mają najmocniejszej pozycji i muszą walczyć o miejsca w składach. Polacy z Bundesligi raczej nie dostarczą w tym sezonie kibicom wielu uniesień.
Odkąd w połowie lat 80. polscy piłkarze w miarę regularnie zaczęli wyjeżdżać za granicę, zwykle to w Bundeslidze było ich zdecydowanie najwięcej. W sezonie 1984/85 grali w niej tylko Cezary Tobolik, Stefan Majewski i Rudolf Wójtowicz. Dwa lata później liczba Polaków już się podwoiła i później systematycznie rosła, by w szczytowych momentach w końcówce lat 90. i na początku XXI wieku przekraczać nawet 20 nazwisk.
W ostatniej dekadzie ziemią obiecaną dla Polaków stała się raczej Serie A. Dopóki jednak w Niemczech grał Robert Lewandowski, dbał o silną reprezentację naszego kraju w Bundeslidze. Dopiero jego odejście uwydatniło, jak trudnym rynkiem dla polskich graczy stała się liga niemiecka. A rozpoczęty przed tygodniem sezon zapowiada się jeszcze gorzej niż poprzedni.
Z Bundesligi ubyło w lecie kilku polskich piłkarzy, na których jeszcze rok temu można było liczyć. Pewniakiem do cotygodniowych występów był przez lata Rafał Gikiewicz, z którym jednak FC Augsburg nie przedłużył kontraktu. Doświadczony bramkarz przeniósł się do ligi tureckiej. Tym samym z niemieckiej elity zniknął jedyny polski gracz, który w ostatnich sezonach niemal zawsze miał miejsce w podstawowym składzie.
Całkiem niezłą pozycją w Schalke 04 cieszył się Marcin Kamiński, który – jeśli nie miał akurat problemów zdrowotnych – zbierał minuty w klubie z Gelsenkirchen. Jego drużynie nie udało się jednak utrzymać miejsca w Bundeslidze, więc Polak kontynuuje karierę szczebel niżej. Z kolei Jacek Góralski, z którego transferem do VfL Bochum można było wiązać pewne nadzieje, okazał się kompletnym rozczarowaniem i teraz szuka sobie klubu w Polsce.
Doszło więc do sytuacji, w której w pierwszej kolejce sezonu w podstawowym składzie osiemnastu najlepszych niemieckich klubów nie pojawił się żaden Polak, a zaledwie dwóch pojawiło się na boisku z ławki rezerwowych. Dawid Kownacki zaliczył w ten sposób debiut w Werderze Brema, uczestnicząc w wysoko przegranym (0:4) starciu z Bayernem Monachium, a Jakub Kamiński dołożył cegiełkę do wygranej Wolfsburga z FC Heidenheim (2:0). To jednak raczej nie oni mają szanse na to, by w tym sezonie uzbierać najwięcej minut spośród Polaków w Niemczech.
GUMNY IDZIE NA SETKĘ
Najlepsze perspektywy na regularne występy ma chyba mimo wszystko Robert Gumny, który w pierwszej kolejce nie wystąpił z powodu przymusowej pauzy za czerwoną kartkę otrzymaną jeszcze w ostatnim meczu poprzedniego sezonu. W podstawowym składzie w spotkaniu z Borussią Moenchengladbach zastąpił go Belg Arne Engels, nominalny środkowy pomocnik.
Drużyna Polaka zremisowała 4:4, czym potwierdziła niezbyt dobrą dyspozycję w defensywie na starcie nowego sezonu. Tydzień wcześniej przegrała bowiem pucharowy mecz z III-ligowym SpVgg Unterhaching (0:2) i odpadła z rozgrywek. Polak był w tej niekomfortowej sytuacji, że przez cały okres przygotowawczy, szykując rozwiązań na początek sezonu, trener musiał planować bez niego. Raczej jednak nie ma powodu, by sądzić, że teraz długo będzie musiał czekać na szansę. Raz, że drużyna bez niego wcale nie zaczęła rozgrywek dobrze. A dwa, że w tej chwili opcji na prawą obronę w kadrze Augsburga jest niezwykle mało.
Gumnego można uznać za jedynego ogranego na poziomie Bundesligi naturalnego prawego obrońcę, jakiego ma do dyspozycji trener Enrico Maassen. Jego ewentualni konkurenci do gry na tej pozycji to zawodnicy – podobnie jak Engels – przesuwani z innych części boiska. David Colina, Iago czy Mads Pedersen to lewonożni piłkarze, którzy jedynie z konieczności, doraźnie, mogą przenieść się na drugą stronę. Raphael Framberger, wyszkolony prawy obrońca, zerwał w lipcu więzadła krzyżowe. Na dobrą sprawę jedynym rywalem Gumnego jest w tej chwili Jożo Stanić, 24-letni Chorwat i wychowanek Augsburga, który właśnie wrócił z wypożyczenia do Varażdina. Dotąd dostał w Bundeslidze dwuminutową szansę i trudno go uznawać za groźnego konkurenta. Gumny powinien szybko wrócić do jedenastki.
25-letni Polak ma wszelkie szanse, żeby już nawet tej jesieni, a na pewno w tym sezonie, przekroczyć barierę stu meczów w Bundeslidze (aktualnie ma 86). Niewiele brakuje mu, by w pierwszej drużynie Augsburga mieć na koncie więcej spotkań niż miał w Lechu Poznań. Sytuacja wygląda jednak dobrze tylko na papierze. Zarówno bez niego, jak i z nim, prawa obrona jest powszechnie uznawana za największą słabość w kadrze Augsburga. Dotychczasowymi występami Polak nie zdołał przekonać klubowego otoczenia, że zasługuje, by być niepodważalnym numerem jeden na tej pozycji. Wpływają na to zarówno liczne pomyłki w obronie, jak i niewielki udział w akcjach ofensywnych grającego czwórką z tyłu zespołu. To sprawia, że Augsburg wciąż poszukuje wzmocnień na tej pozycji.
Niezależnie jednak od tego, czy i ewentualnie kto, trafi do klubu ze Szwabii w tym oknie transferowym, Gumny powinien pojawiać się na boisku dość regularnie. Jego droga do składu jest krótka, a uniwersalność, która sprawia, że może występować na obu bokach obrony, na wahadle, a nawet jako stoper, gwarantowały mu w poprzednich latach liczne występy. Pytanie jednak, czy będzie w stanie zrobić krok do przodu, by chociaż w swoim klubie, tradycyjnie jednym z kandydatów do spadku, być silnym punktem podstawowej jedenastki. Nie mówiąc już o wybijaniu się do mocniejszych zespołów.
KAMIŃSKI WALCZY O MINUTY
Ze znacznie większym rozmachem wkroczył do ligi niemieckiej Jakub Kamiński, który w bijącym się o europejskie puchary Wolfsburgu, mimo początkowych trudności, rozegrał w minionym sezonie ponad 30 spotkań, strzelając cztery gole i zaliczając trzy asysty. To poprawienie statystyk ofensywnych 11-krotny reprezentant Polski wskazywał w lipcowej rozmowie z „Kickerem” jako główny cel na nowe rozgrywki.
Wskazał nawet konkretny dorobek, który by go zadowolił – przynajmniej dziesięć goli. Ambitnie. Ale pierwszym krokiem do osiągnięcia takiego wyniku będzie wywalczenie miejsca w podstawowym składzie. Gra w jednym z klubów należących do szerokiej czołówki ułatwia osiąganie dobrych wyników indywidualnych piłkarzom ofensywnym, ale ma też pewne minusy. Na przykład takie, że Wolfsburg jest aktywny na rynku transferowym i stale zwiększa konkurencję na różnych pozycjach. W tym na tej, na której gra Kamiński.
W lecie zespół Niko Kovaca wzmocnił Vaclav Cerny, czeski skrzydłowy, pozyskany za osiem milionów euro z Twente Enschede. Tyle samo kosztował Tiago Tomas ze Sportingu, który przez ostatnie półtora roku dobrze pokazał się na niemieckim rynku, będąc wypożyczony z Lizbony do VfB Stuttgart. Portugalczyk nie jest skrzydłowym, można go nawet bardziej scharakteryzować jako podwieszonego napastnika, ale już pierwsze mecze sezonu pokazały, że może zbierać minuty, które mogłyby równie dobrze należeć do Polaka.
Na razie w pierwszym meczu sezonu podstawowymi skrzydłowymi byli Cerny oraz Patrick Wimmer, Austriak, który trafił do Wolfsburga równolegle z Kamińskim z Arminii Bielefeld i zdecydowanie wywalczył sobie pozycję gracza numer jeden na bokach „Wilków”. 22-latkowi debiutancki sezon w VfL przyniósł cztery gole i osiem asyst, a więc był jeszcze lepszy niż w wykonaniu Polaka. Wimmerowi było jednak o tyle łatwiej, że miał już za sobą roczne przetarcie na niemieckim rynku w Arminii Bielefeld, z którą w 2022 roku spadł z ligi.
Na razie były skrzydłowy Lecha Poznań walczy o swoje, starając się wysłać trenerowi jak najbardziej pozytywne sygnały. Pucharowy mecz przeciwko Makkabi Berlin zaczął w podstawowym składzie i grał przez godzinę. Nie zaliczył jednak asysty ani nie strzelił gola w wygranym 6:0 spotkaniu. W inauguracji ligi na 24 minuty wszedł za Cernego. Na pewno będzie regularnie zbierał występy. Nie wypadł z łask Kovaca i nie został przyspawany do ławki rezerwowych. Konkurencję ma jednak sporą, więc nie może sobie pozwolić na słabszą formę, bo trener będzie go miał kim zastąpić. A że Wolfsburgowi ostatecznie nie udało się zakwalifikować do europejskich pucharów, okazję do pokazania się będzie miał tylko w lidze i ewentualnie Pucharze Niemiec.
KOWNACKI CZEKA NA SZANSĘ
Dziesięć goli w sezonie to też pewnie wymarzony wynik dla Dawida Kownackiego, który w Werderze zalicza drugie podejście do Bundesligi po przeciętnym pierwszym w Fortunie Duesseldorf. Po transferze do Bremy Polak zaliczył okres przygotowawczy, w którym dwukrotnie z rytmu wytrącały go drobne problemy zdrowotne. Najpierw musiał kilka dni pauzować z powodu urazu łydki, a później istniało podejrzenie złamania nosa. Ostatecznie w obu przypadkach skończyło się na strachu. Zabezpieczony plastrem Polak dość szybko wrócił do zajęć.
Problemem dla niego może jednak być to, że jak dotąd nie odszedł żaden z członków gwiazdorskiego duetu w ataku Niklas Fuellkrug – Marvin Ducksch. Zarówno reprezentant Niemiec, jak i jego partner z ataku nie mogli narzekać na brak ofert. Obaj jednak zostali w Bremie i wszystko wskazuje na to, że przynajmniej jesienią się to nie zmieni, choć ten pierwszy zaczął ostatnio być przymierzany do Eintrachtu Frankfurt.
Trener Ole Werner próbował w okresie przygotowawczym gry trójką napastników – wysuniętym Fuellkrugiem i poruszającymi się za jego plecami Duckschem oraz Kownackim. W pierwszych meczach sezonu nie zdecydował się jednak na taki wariant. W pucharowym starciu z Viktorią Kolonia (2:3) jako jedna z dziesiątek grał Austriak Romano Schmid. Na inaugurację Bundesligi przeciwko Bayernowi Werder zagrał w ustawieniu 3-5-2, w którym jednego z członków ofensywnej trójki zastąpił dodatkowy środkowy pomocnik. Jako że bremeńczycy będą raczej klubem z dolnej części tabeli, można się spodziewać, że trener może niechętnie decydować się na grę trójką napastników. A to oznacza, że Polak na razie musi się zadowolić rolą zmiennika.
Wygryzienie ze składu Duckscha czy zwłaszcza Fuellkruga trudno sobie na razie wyobrazić, bo mowa o największych atutach drużyny. System, w którym Kownacki zmieści się obok nich, byłby chyba mimo wszystko zbyt ryzykowny. Polak musi więc czekać na ewentualne problemy zdrowotne lub kartkowe swoich rywali oraz zadowolić się rolą zmiennika, dając odpowiednie impulsy z ławki rezerwowych. O w miarę regularne pojawianie się na boisku nie trzeba się raczej obawiać. Ale na to, by włączając mecze Werderu, można było w ciemno szukać w wyjściowym składzie Polaka, trzeba będzie jeszcze trochę poczekać. Choć Kownackiego chciało wiele klubów Bundesligi, w Werderze jest na razie bardziej uzupełnieniem składu niż wzmocnieniem pierwszej jedenastki.
III-LIGOWIEC LOTKA
Pojawienie się na boisku w meczu Bundesligi Polaka innego niż któryś z tercetu byłych Lechitów, należałoby uznać za gigantyczną sensację. W kadrach klubów z elity widnieją jeszcze dwa polskie nazwiska. Należą jednak do młodych bramkarzy, którzy zajmują trzecie miejsca w klubowych hierarchiach i musiałoby dojść do kataklizmu, albo – z ich perspektywy – bardzo szczęśliwego zbiegu okoliczności — by dostali szansę.
Marcel Lotka już kiedyś czegoś takiego doświadczył, gdy w ciągu kilku miesięcy awansował w Hercie Berlin o kilka miejsc w hierarchii, zbierając dziesięć występów w Bundeslidze w rundzie wiosennej 2022. Przeprowadzka do Borussii Dortmund na razie oznacza dla niego regularne występy w III-ligowych rezerwach i sporadyczne okazje, by usiąść na ławce rezerwowych w meczach Bundesligi.
W minionym sezonie zdarzyło się to pięciokrotnie. Na razie jednak Polak jest numerem trzy wicemistrzów Niemiec, zdecydowanie ustępując starszym, bardziej doświadczonym i zwyczajnie lepszym Gregorowi Kobelowi oraz Alexandrowi Meyerowi. W jego przypadku trzeba się cieszyć już choćby tym, że w rezerwach jest numerem jeden i zaczął sezon od dwóch czystych kont.
DWAJ TRZECI BRAMKARZE
Nowym nazwiskiem w bundesligowej kadrze jest z kolei Marcel Łubik, który wskoczył do szerokiego składu FC Augsburg. 19-latek na razie broni w IV-ligowych rezerwach, a na co dzień ma zbierać doświadczenie, trenując z Finnem Dahmenem, następcą Gikiewicza w roli numeru jeden oraz Tomasem Koubkiem, jego zmiennikiem.
W warunkach sprzed kilku lat nikt nawet nie zaprzątałby sobie specjalnie głowy dwoma wychowanymi w Niemczech trzecimi bramkarzami, niemającymi realnych szans na grę. Ale w obecnych realiach ich obecność warta jest wspomnienia, bo polskich śladów w Bundeslidze trzeba szukać pod coraz silniejszą lupą. Polacy potrzebują w tej lidze historii sukcesu. Reklamy. Zawodnika, który przypomni niemieckim dyrektorom sportowym, że ciekawych piłkarzy można kupić także w Ekstraklasie. Kogoś, kto po wyjeździe z Polski, zrobiłby w Bundeslidze naprawdę udaną karierę, nie było już od lat.
CZEKANIE NA REKLAMĘ
Podobna reklama przydałaby się też w drugą stronę. Przypomniałaby piłkarzom wyróżniającym się w Polsce, że Bundesliga to też atrakcyjny kierunek wyjazdów. Od czasów polskiego trio z Dortmundu brakuje jednak przykładów, które działałyby na wyobraźnię ich potencjalnych następców.
W czasach po transferze Roberta Lewandowskiego do Dortmundu (2010 rok) żadnemu Polakowi, który wyjeżdżał z Ekstraklasy bezpośrednio do Bundesligi, nie udało się w niej dobić do stu występów. Najbliżej byli Artur Sobiech, Paweł Olkowski i właśnie Gumny. Ale żaden z nich nie zaistniał w Niemczech na tyle, by po obu stronach granicy uznano ich przypadek za historię sukcesu.
Setkę zdołał przekroczyć jedynie Gikiewicz. On potrzebował jednak rozbiegu w 2. Bundeslidze – dwa lata w Eintrachcie Brunszwik, dwa na ławce S.C. Freiburg, rok w 2. Bundeslidze w Unionie Berlin – by zostać numerem jeden w elicie. Trudno go więc traktować jako reklamę Ekstraklasy. Czeka nas więc raczej kolejny rok, w którym emocjonując się występami rodaków za granicą, będziemy spoglądać głównie poza Niemcy. A szkoda, bo to nie przestaje być dobra liga dla młodych piłkarzy. Tyle że (chwilowo?) nie dla polskich.
Czytaj więcej o niemieckim futbolu:
- Bayern swoim najgroźniejszym rywalem. Trudny początek Tuchela w Monachium
- Złoto dla zuchwałych. Harry Kane w Bayernie, czyli imperium kontratakuje
- Sentymentalny jak niemiecki piłkarz. Znane postaci Bundesligi wracają do korzeni
Fot. Newspix