Reklama

Trela: Maluchy kontra molochy. Wielkie przebiegunowanie niemieckiego futbolu

Michał Trela

Autor:Michał Trela

26 czerwca 2023, 12:33 • 12 min czytania 40 komentarzy

Kluby z 2. Bundesligi mają na koncie więcej mistrzostw Niemiec niż wszystkie kluby Bundesligi poza Bayernem Monachium. Na ośmiu II-ligowych stadionach można w przyszłym sezonie spodziewać się średniej frekwencji przekraczającej 30 tysięcy. Hity 2. Bundesligi coraz częściej przyciągają przed telewizory więcej osób niż ciekawsze sportowo mecze rozgrywane poziom wyżej. To efekt tendencji, która przeciętnemu niemieckiemu kibicowi przeszkadza znacznie bardziej niż to, że Bayern wygrał Bundesligę jedenaście razy z rzędu.

Trela: Maluchy kontra molochy. Wielkie przebiegunowanie niemieckiego futbolu

Przyjmijmy na moment, że to, co robi Bayern Monachium „się nie liczy”. Gra w swojej superlidze. Należy do odrębnej kategorii. Nie należy do niemieckiego futbolu. Okaże się wtedy, że do następnego sezonu Bundesligi przystąpią kluby, które zdobyły łącznie 29 mistrzostw Niemiec.

Kluby z przyszłorocznej 2. Bundesligi mogą się pochwalić siedmioma tytułami więcej. Podróżnik w czasie przeniesiony z lat 90., nie uwierzyłby, że mecz Heidenheim z Hoffenheim to Bundesliga, a HSV z Schalke to jej zaplecze. Że SC Freiburg i Union Berlin to etatowi reprezentanci Niemiec w Europie, z których ten drugi wreszcie przywiezie Ligę Mistrzów do Berlina, a VfB Stuttgart i Werder Brema to kluby balansujące na krawędzi najwyższych lig. Że FC Augsburg i FSV Mainz od lat nie chcą spaść, a FC Nuernberg czy FC Kaiserslautern młodszemu pokoleniu kojarzą się już wyłącznie z niższymi ligami.

Niemiecki porządek wywrócił się do góry nogami do tego stopnia, że awans SV Darmstadt na nikim już nie robi wielkiego wrażenia. W towarzystwie Heidenheim każdy beniaminek powszednieje. Ośmiu z osiemnastu czołowych klubów tabeli wszech czasów Bundesligi w przyszłym sezonie kibice w niej nie zobaczą.

OBRAZKI NA CAŁY ŚWIAT

Reklama

Dla ligi to problem, zarówno na rynku wewnętrznym, jak i zewnętrznym. Na świecie Bundesliga stara się od przynajmniej dekady wyróżniać atmosferą na trybunach. Obrazkami wielkich i pełnych stadionów. Żółtą ścianą z Dortmundu, która jest na świecie bardziej znana niż najbardziej znani piłkarze Borussii. Fanami Eintrachtu Frankfurt przejmującymi Camp Nou albo FC Koeln maszerującymi przez Londyn.

Nie przez przypadek wszystkich tych scen obiegających media społecznościowe lotem błyskawicy dostarczają tradycyjne wielkie marki. To one mają najwięcej najbardziej fanatycznych kibiców. Podczas gdy spora część populacji Frankfurtu poleciała do Sewilli na finał Ligi Europy, w Lipsku na półfinale z Rangersami były puste miejsca, a fani ze Szkocji byli lepiej słyszalni.

Choć Wolfsburg, Hoffenheim czy Bayer Leverkusen też mniej lub bardziej regularnie grają w pucharach, nie interesuje to fanów w skali ponadregionalnej, nie mówiąc już o międzynarodowej. Wielkie firmy w Europie przynoszą Bundeslidze więcej rozgłosu, niezależnie nawet od kwestii sportowych. Slogan „Football as it’s meant to be” łatwiej zobrazować trybunami w Moenchengladbach niż w Moguncji.

PRAWDZIWSZA II LIGA

Prawdopodobnie jednak jeszcze większy problem jest na rynku wewnętrznym. Niemiecki fan jest specyficzny. Bardziej konserwatywny niż jakikolwiek inny w Europie. O ile przyzwyczajona do komercji reszta świata jest w stanie interesować się występami RB Lipsk czy Hoffenheim w pucharach, jeśli będą odpowiednio atrakcyjne sportowo, o tyle w przypadku Niemiec to praktycznie niemożliwe.

Reklama

Tam lepsze oglądalności telewizyjne regularnie wykręcają hity 2. Bundesligi z udziałem wielkich marek, niż teoretycznie toczone na wyższym poziomie starcia klubów, które nikogo ani grzeją, ani ziębią. Bundesliga, w której z góry wiadomo od lat, kto na końcu wygra, jest przy tym dla wielu Niemców mniej emocjonująca niż 2. Bundesliga, tradycyjnie ekstremalnie wyrównana i przynosząca dramaty, o których opowiada się potem w tramwajach. Trzymając się marketingowego sloganu, o ile dla reszty świata „Football as it’s meant to be” oferuje Bundesliga, dla coraz większej części Niemców prawdziwy futbol jest w 2. Bundeslidze.

SŁYSZALNY GŁOS II-LIGOWCÓW

Zmiana układu sił jest też nie bez znaczenia dla wewnętrznej polityki w niemieckiej piłce. Inaczej niż w Polsce, tam wszystkie kluby Bundesligi i jej zaplecza tworzą jedną spółkę składającą się z 36 podmiotów. Pieniądze z praw telewizyjnych dzielone są więc na 36 klubów.

Podobnie jak w Ekstraklasie, każdy proponuje taki podział, jaki bardziej mu się opłaca. Najsilniejsze kluby optują za tym, by bardziej premiować miejsce w tabeli, wyniki w europejskich pucharach, czy ranking pięcioletni. II-ligowcy ciągną kołdrę w kierunku premii za oglądalności telewizyjne czy frekwencję na stadionach. I choć formalnie każdy głos waży tyle samo, jakiekolwiek stanowisko wygłaszane przez prezesa FC St. Pauli, HSV, Herthy czy Schalke rezonuje w mediach znacznie bardziej niż to, co na dany temat myśli prezes Eintrachtu Brunszwik czy Greuthera Fuerth. To sprawia, że solidarnościowe postulaty II-ligowców są przynajmniej coraz bardziej słyszalne na ogólnokrajowym forum.

CZOŁOWA TRÓJKA

Ciekawe są jednak przyczyny samego zjawiska, a nie tylko sam fakt jego występowania. Podupadnięcie każdego dużego klubu to osobna historia, a wzlot każdego małego wiąże się z odrębną specyfiką. Trudno więc wszystkie wrzucić do jednego worka. Da się jednak wyróżnić przynajmniej grupę podobieństw. Na poziomie poniżej tego najbardziej eksponowanego, czyli trzech pierwszych miejsc, występuje w Niemczech bardzo niewielkie zróżnicowanie. Bayern, Borussia Dortmund i RB Lipsk w ostatnich latach okopały się jako reprezentanci kraju w Lidze Mistrzów.

EUROPEJSCY ASPIRANCI

Czwarte miejsce w elicie przypada rotacyjnie temu, kto akurat ma ponadprzeciętny sezon. W ostatnich latach zgarniali je Bayer Leverkusen, Borussia Moenchengladbach, Wolfsburg, Schalke, Hoffenheim czy Union Berlin. Nikomu nie udało się jednak na dłużej ugruntować pozycji w pierwszej czwórce, więc występ w elicie pozostawał dla tych klubów osiągnięciem incydentalnym.

Te kluby, z wyłączeniem Schalke, które się z niego wypisało, oraz Unionu, który wciąż o Europie nie mówi głośno, choć regularnie w niej gra, należą do grona zespołów mających pucharowe aspiracje. Trzeba je uzupełnić jeszcze o Eintracht Frankfurt, który ani razu nie skończył w ostatnich latach w top 4, ale wyspecjalizował się w rozgrywkach pucharowych i też przebił się do elity, wygrywając Ligę Europy. Jest więc w Niemczech osiem klubów, które przed sezonem widzą się na siedmiu pucharowych lokatach. Pozostali, czyli dziesięć zespołów, a więc ponad połowa ligi, walczą o przetrwanie. I tu zaczynają się problemy.

WYRÓWNANA TRZECIA PÓŁKA

Pomijając tę teoretycznie najsilniejszą finansowo i strukturalnie ósemkę, Bundesliga jest rok w rok ekstremalnie wyrównana. O sukcesie lub porażce mogą decydować najdrobniejsze detale. Wszystkie kluby są w mniej więcej podobnej sytuacji. Nikt tu nie ma właściciela bogatszego niż u innych.

Wszyscy czerpią porównywalne pieniądze ze sprzedaży biletów, od sponsorów i z praw telewizyjnych. Zwycięzców od przegranych oddziela więc know-how, łut szczęścia albo czynniki trudne do uchwycenia, jak toksyczne albo przyjazne środowisko pracy. Każdy łowi nowe nabytki w mniej więcej podobnych ligach, sprzedaje gwiazdy za porównywalne kwoty i szkoli piłkarzy w podobnie funkcjonujących akademiach. Znalezienie przewag konkurencyjnych nie jest więc tak prostą sprawą.

WZORZEC Z SEVRES ORGANICZNEGO WZROSTU

Niektórym jednak to się udaje. Najbardziej spektakularne przykłady to wzloty Unionu i Freiburga z ostatnich lat. Freiburg już od ćwierć wieku jest synonimem działania innego niż wszyscy. Gdy jeszcze każdy grał trójką z tyłu z libero, on grał czwórką w linii, stosując wysoki pressing. Gdy w roli trenerów obsadzano jeszcze niemal wyłącznie byłych piłkarzy, on stawiał na Volkera Finkego, który grał tylko w niższych ligach. Gdy zmieniano ich jak rękawiczki, on przez trzy dekady obecności w Bundeslidze miał tylko czterech trenerów, nawet jeśli w międzyczasie zdarzały mu się spadki z ligi.

Dawał czas, którego inni nie byli w stanie dać. Dawał szansę tym, którzy gdzie indziej już by jej nie dostali. Gdzie inni mówili o presji, oni mówili o spokoju. Startowali z takim podejściem jako absolutny outsider i organicznie rośli. Z murowanego kandydata do spadku przekształcili się najpierw w jednego z wielu zagrożonych, później w solidnego średniaka. Ostatnio już w klub, który regularnie gra w pucharach i nawet nauczył się to łączyć z dobrymi występami w lidze.

UNION, CZYLI FREIBURG NA DOPALACZACH

Union to, mówiąc w skrócie, Freiburg na dopalaczach. Sukces osiągnął na tych samych wartościach, poza szkoleniem, które na razie chluby wschodnim berlińczykom nie przynosi, tyle że zajęło mu to nie 30, a pięć lat. System Ursa Fischera i rekrutacja dyrektora sportowego Olivera Ruhnerta przynoszą cuda i przenoszą zespół na kolejne poziomy. Obaj zaczynali współpracować, mając dać ambitnemu II-ligowcowi pierwszy w dziejach awans do Bundesligi.

Efekty ich działań szybko wymknęły się spod kontroli. Po awansie było utrzymanie. Po utrzymaniu była Liga Konferencji. Po Lidze Konferencji była Liga Europy. Po Lidze Europy będzie Liga Mistrzów. Rozwój rzadko następuje liniowo, ale w przypadku Unionu dosłownie każdy sezon oznacza wyższą pozycję niż w poprzednim. Utrzymanie tej tendencji oznaczałoby w przyszłych rozgrywkach finisz na podium. Niemożliwe? Wszystko, co dotąd udało się osiągnąć przy Starej Leśniczówce, też było niemożliwe zanim się wydarzyło.

ZABETONOWANE MALUCHY

W roli wzorcowego małego klubu, który wyciska maksimum możliwości, Union przyćmił w ostatnich latach FSV Mainz, przez 20 lat idące tą drogą w miarę równolegle z Freiburgiem. Choć sukcesy minionych sezonów nie są tak spektakularne, jak z czasów Juergena Kloppa czy Thomasa Tuchela – same te nazwiska pokazują, jak wiele dobrego wydarzyło się przez ostatnie dwie dekady w Moguncji – ale FSV wciąż, nieprzerwanie od czternastu lat trzyma się w Bundeslidze, a za czasów Bo Svenssona powróciło do bycia solidnym średniakiem.

Powab FC Augsburg jest mniejszy niż tej trójki i przypomina bardziej ten, którym przez lata imponowała Odra Wodzisław w Polsce. Choć klub ze Szwabii zwykle walczy o utrzymanie, odkąd pierwszy raz w historii wszedł do ligi, nigdy z niej nie spadł. Mimo rosnących możliwości finansowych nie znajduje wciąż sposobu, by wyrwać się w inne rejony tabeli. W pucharach grał dotąd raz. Ale za to znajduje sposób, by punktować, gdy sytuacja robi się już beznadziejna.

CIASNA STAWKA

Przy ośmiu klubach, które, czy to z racji pracy w ostatnich latach, czy to zastrzyków finansowych od finansujących je koncernów, mają znacznie więcej pieniędzy od reszty stawki oraz czterech, które – mimo że nie mają wielkich pieniędzy, znalazły sposób, by notorycznie oszukiwać tabelę wydatków na pensje – okaże się, że w Bundeslidze zostają już tylko trzy bezpieczne miejsca.

I to właśnie o nie w walczą wielkie firmy: Schalke, Werder, Hertha, Bochum, Stuttgart, FC Koeln, HSV, Norymberga, Hannover 96, Fortuna Duesseldorf, Kaiserslautern, St. Pauli. Nawet gdyby do Bundesligi nie aspirował nikt spoza tego grona i tak byłoby ciasno.

A przecież nie brak jeszcze innych klubów, które przynajmniej sporadycznie są w stanie zbudować ciekawe zespoły i wedrzeć się do Bundesligi. Jak niedawno Arminia Bielefeld, S.C. Paderborn, Greuther Fuerth, wcześniej FC Ingolstadt czy Eintracht Brunszwik, a ostatnio Darmstadt i FC Heidenheim. W Bundeslidze zrobiło się zwyczajnie zbyt ciasno, by pomieścić wszystkich, którzy mają więcej pieniędzy od średniej, pracują ponadprzeciętnie i mają bundesligowe ambicje. Wielkim firmom, za to, że są wielkie, nikt już nie zagwarantuje miejsca wśród najlepszych.

SPIRALE BŁĘDÓW

Wiele z tych klubów, widząc rozwój rynkowej sytuacji, popełniało podobne błędy. Funkcjonując w zupełnie innym, znacznie trudniejszym otoczeniu, niż mniejsi sąsiedzi, rzadziej mogli sobie pozwolić na spokojne, organiczne budowanie. Ogłoszenie, że walczą o utrzymanie. Skromne transfery. Pozostawienie trenera, mimo spadku, bo dobrze rokuje. Wielkie kluby często, choć nie zawsze, funkcjonują w wielkich miastach, gdzie mają siedziby duże media.

Każda afera, która w innym miejscu przemknęłaby niezauważona, tam jest mielona tygodniami, aż nie przykryje jej jakaś świeższa. Kluby mające dziesiątki, a nawet setki tysięcy członków to także wewnętrzna polityka. Frakcje. Zbliżające się wybory do zarządu. Wpływy w mieście i w landzie. Odsunięte od klubu dawne legendy. Każdy ma coś do powiedzenia. Każdy chce dorzucić swoje trzy grosze. W takich okolicznościach bardzo trudno o spokój. A trzeba jednak rywalizować z tymi, którzy nieniepokojeni przez nikogo mogą robić swoje.

FRACHTOWCE MNIEJ STEROWNE

By zaspokoić ambicje kibiców, sponsorów, otoczenia, wiele z tych klubów próbowało grać ryzykownie. Pozyskiwać drogich piłkarzy, licząc, że przyniosą wynik sportowy, który zwróci inwestycję. Gdy wyniku nie było, powstawała spirala problemów. Dylematy, czy obrać kurs oszczędnościowy, który na pewno odbije się na wynikach, a przez to na atmosferze wokół klubu, czy udawać, że nic się nie stało, zadłużyć się jeszcze raz i liczyć, że tym razem się uda.

W mniejszym lub większym stopniu podobne problemy przeżywał każdy z dużych klubów, które w ostatnich latach spadały. Nikomu nie udało się pójść drogą Borussii Dortmund z pierwszej dekady XXI wieku i Borussii Moenchengladbach albo Eintrachtu Frankfurt z drugiej, czyli zmienić się z dużego dysfunkcyjnego klubu w duży dobrze działający. Nawet jeśli udało się zaliczać pojedyncze sukcesy, jak Stuttgart czy Werder, które otarły się o powrót do pucharów, prędko dopadała je rzeczywistość.

Jeśli komuś przydarzył się spadek, rzadko kończyło się na jednym. Kto spadał, raczej nie wracał silniejszy. O ile w ogóle wracał. Bo HSV, jak już raz spadło, utknęło w 2. Bundeslidze na lata. Za chwilę ktoś zamontuje tam zegar odmierzający czas nieprzerwanie spędzony przez ten klub poza Bundesligą. Małe kluby są bardziej sterowne niż wielkie frachtowce, w których zmiana kursu nie jest prosta i zwykle trwa tak długo, że zanim się na dobre dokona, ktoś inny już pcha się do steru.

NAJLEPSZA 2. BUNDESLIGA WSZECH CZASÓW

Gdy dwa lata temu z Bundesligi spadły jednocześnie Schalke i Werder, żartowano, że jednak udało się doprowadzić do powstania Superligi. I całkiem serio mówiono, że to najlepsza 2. Bundesliga wszech czasów. Trwało to tylko chwilę, bo po sezonie świat zdawał się wracać do normy: obaj gigantyczni spadkowicze wrócili do elity, a w ich miejsce spadły Greuther Fuerth i Arminia.

Lecz norma potrwała tylko rok. Teraz zamiast Werderu spadła Hertha ze swoim Stadionem Olimpijskim, na którym osiem lat temu odbywał się finał Ligi Mistrzów. Ale w międzyczasie awansowało jeszcze wstające z kolan Kaiserslautern, czyniąc II-ligowy zestaw być może jeszcze atrakcyjniejszym niż przed dwoma laty. Czyli znów: najlepsza 2. Bundesliga wszech czasów. Sytuacja, w której na ośmiu II-ligowych stadionach średnia frekwencja przekroczy 30 tysięcy, jest bardzo realna. W Bundeslidze do takiego wyniku doskoczy pewnie dziewięć klubów, raptem jeden więcej.

PROBLEM BUNDESLIGI Z PERSPEKTYWY WEWNĘTRZNEJ

I choć w skali międzynarodowej, gdy mówi się o problemach Bundesligi, zwykle ma się na myśli dominację Bayernu, notoryczną utratę największych gwiazd czy niezadowalające wyniki w pucharach klubów spoza Monachium, w skali krajowej nie jest to wielki czynnik odpychający ludzi od pójścia na stadion, spędzenia weekendu na meczu wyjazdowym albo chociaż włączenia telewizora w sobotę o 15.30. Dominacja Bayernu w ograniczonym stopniu wpływa na zadowolenie z Bundesligi kibica Schalke, Stuttgartu, czy Werderu. To, czy Lipskowi uda się zatrzymać Christophera Nkunku albo, czy Bayer Leverkusen dojdzie daleko w Lidze Europy tym bardziej.

Ale już to, czy do jego miasta przyjeżdża HSV, czy Augsburg, czy mecz wyjazdowy odbywa się w Heidenheim, czy w Gelsenkirchen, albo czy w sobotę o 15.30 gra Kaiserslautern na pulsującym Betzenberg, czy na plastikowej MEWA Arenie, w znacznie większym stopniu wpływa na, przepraszam za wyrażenie, decyzje konsumenckie niemieckiego kibica piłkarskiego.

Każda dekada Bundesligi miała swoje Unterhaching, Ulm, Energie Chociebuż czy FC Homburg. Pojawienie się tego rodzaju klubu raz na jakiś czas można było nawet traktować jako element folkloru. Dodawało lidze uroku. Nagromadzenie klubów, które emocje wywołują w najlepszym wypadku tylko w swoim mieście, ten urok jej jednak odejmuje. W żadnym innym dużym piłkarsko kraju dinozaury nie wyginęły do tego stopnia jak w Niemczech.

Czytaj więcej o niemieckim futbolu:

Fot. Newspix

Patrzy podejrzliwie na ludzi, którzy mówią, że futbol to prosta gra, bo sam najbardziej lubi jej złożoność. Perspektywę emocjonalną, społeczną, strategiczną, biznesową, czy ludzką. Zajmując się dyscypliną, która ma tyle warstw i daje tak wiele narzędzi opowiadania o świecie, cierpi raczej na nadmiar tematów, a nie ich brak. Próbuje patrzeć na futbol z analitycznego dystansu. Unika emocjonalnych sądów, stara się zawsze widzieć szerszą perspektywę. Sam się sobie dziwi, bo tych cech nabywa tylko, gdy siada do pisania. Od zawsze słyszał, że ludzie nie chcą już czytać dłuższych i pogłębionych tekstów. Mimo to starał się je pisać. A później zwykle okazywało się, że ktoś jednak je czytał. Rzadko pisze teksty krótsze niż 10 tysięcy znaków, choć wyznaje zasadę, że backspace to najlepszy środek stylistyczny. Na co dzień komentuje Ekstraklasę w CANAL+SPORT.

Rozwiń

Najnowsze

Betclic 1 liga

Trenował w Legii, teraz jest wielką nadzieją Lecha. „Rozumie grę lepiej od Linettego”

Jakub Radomski
41
Trenował w Legii, teraz jest wielką nadzieją Lecha. „Rozumie grę lepiej od Linettego”

Niemcy

Betclic 1 liga

Trenował w Legii, teraz jest wielką nadzieją Lecha. „Rozumie grę lepiej od Linettego”

Jakub Radomski
41
Trenował w Legii, teraz jest wielką nadzieją Lecha. „Rozumie grę lepiej od Linettego”

Komentarze

40 komentarzy

Loading...