Zatrudnienie Czesława Michniewicza przez saudyjską Abhę przypomniało nam o pracy inny polskich trenerów w tej części świata. Kilku z nich pracowało na Bliskim Wschodzie w zamierzchłych jak na futbol czasach, ale znajdziemy też bez problemu dość świeże przykłady. Zatem usystematyzujmy wiedzę w tym zakresie i przyjrzyjmy się pobieżnie wcale nie tak krótkiej liście polskich nazwisk, które zawitały do tej części świata jako trenerzy.
Nie będziemy owijać w bawełnę, że nasi szkoleniowcy na Bliskim Wschodzie zawsze robili furorę i przyciągali sukcesy siłą magnesów neodymowych. Część z nich pracowała w tej części niezwykle krótko i nie odegrali tam większej roli. Ot, zaliczali przelotny z perspektywy polskiego podwórka romans i szukali szczęścia gdzieś indziej. O wielu z nich nie ma praktycznie informacji poza tym, że pracowali w danym klubie. To sprawia, że jesteśmy w stanie odkryć przed wami tylko część kart i musimy szyć z ograniczonej ilości materiału.
Polscy trenerzy na Bliskim Wschodzie. Kto pracował tam przed Michniewiczem?
Bliski Wschód był doskonale znany Wojciechowi Łazarkowi, którego niewątpliwie można zaliczyć do grona najbarwniejszych postaci w polskiej piłce. Jego słynne powiedzenie dotyczące cech idealnego piłkarza – Trzeba być basiorem, a nie pipolokiem – regularnie wyciągamy z uśmiechem na ustach, ale do rzeczy. Łazarek pracował w czterech klubach na Bliskim Wschodzie: izraelskim Hapoelu Kefar Sawa (1990), egipskim Al-Masry (1992 – w tym klubie pracował też później Władysław Stachurski, ale na próżno szukać szczegółowych informacji z tego okresu), saudyjskim Ettifaqu FC (1993-94) i izraelskim Hapoelu Tajbe (1996-97).
Na Bliski Wschód wyjechał po półrocznym okresie bezrobocia, które wynikało ze zwolnienia z drugoligowego Aluminium Konin. We fragmencie książki Mateusza Migi „Sen o potędze” można poznać tajniki pracy trenera Łazarka w tej części świata:
W Izraelu objął zupełnie nieznaną mu drużynę, a wkrótce przyjechał z nią na zgrupowanie do Zakopanego. W ciągu kilku dni z 40-osobowej grupy wybrał 20 zawodników.
– Wojtek, jak ty tak szybko zobaczyłeś, kto się nadaje, a kto nie? – zapytał go Jerzy Kowalik.
– Synuś, to się robi tak. Ustawiłem ich w rzędzie i kazałem odliczać. Parzystych wziąłem, nieparzystych odstrzeliłem.
– A co jeśli wśród tych odstrzelonych był jakiś dobry chłopak?
Łazarek miał już gotową odpowiedź:
– Chujowo stał.
Skoro mowa o złotoustym trenerze warto też przytoczyć historię z czasów jego pracy w Egipcie, którą opowiedział w rozmowie z Weszło w 2016 roku:
W Egipcie trzeba było się pilnować. Poszliśmy tam raz na malucha, a w takim upale to – wie pan – kielicha wypić i już jest telefon w głowie. Strzelamy z prezesem misia, robimy buzi-buzi, on rozanielony krzyczy:
– Wojto, Wojto!
Ja się zapomniałem i zrobiłem też buzi-buzi do jego żony. Chryste Panie… Wszyscy nagle tam od nas pouciekali. Zhańbiłem mu żonę! Nijak nie dało się ich przeprosić. Tłumaczyliśmy, że u nas to jest przyjęte za normalne, ale nie dało się go przegadać. Żona zhańbiona i koniec. Nie mogłem tego zrozumieć. W końcu nie wytrzymałem i powiedziałem mu:
– Masz jeszcze trzy, więc się bujaj naleśniku i nie pierdol.
Niemiło było już jednak do samego końca mojej pracy w Egipcie.
Gdy już otworzyliśmy kącik barwnych postaci, nie można pominąć Janusza Wójcika. Popularny „Wójt” w swoim CV zapisał takie bliskowschodnie zespoły jak: ZEA U-23 (1994-96), emirackie Chur Fakkan (1996) i Khaleej FC (1996-97), reprezentację Syrii (2003) i omańską Al-Nachdę (2010 – krótki epizod w Omanie zaliczył też Henryk Apostel, który w 1997 roku prowadził Sur SC). Nic dziwnego, że znalazł tak wielu pracodawców akurat tam. Mowa przecież arcymistrzu motywacji, koloryzowania i doprawiania historii. Często z tym doprawianiem przesadzał tak, jakby wychodził założenia, że prawda psuje najlepsze historie.
W swojej książce wspominał między innymi o tym, jak jako selekcjoner kadry Syrii wygrał trzy mecze – z Jordanią, Jemenem i Arabią Saudyjską – i że wszyscy zachwycali się jak „… bidna Syria mogła opierdolić Saudyjczyków”. W praktyce w wymienionych spotkaniach Syria ograła tylko Jemen. Dalej Wójcik podkręcił, że jego Syria pakowała trzeciego gola Libańczykom, gdy strzelano z karabinów, a w praktyce mecz zakończył się zwycięstwem Libanu 1:0. Z książki wynikało, że Syria pokochała polskiego trenera, ale ten w praktyce za moment prowadził Świt Nowy Dwór Mazowiecki.
Zmieniamy kraj. W Turcji na pewien czas osiadł Franciszek Smuda. Były to czasy, gdy turecki futbol chętnie czerpał z niemieckiego rynku trenerskiego, a pierwsze lata kariery trenerskiej „Franza” były związane właśnie z pracą u naszych zachodnich sąsiadów. Natomiast już nad Bosforem powierzono mu w pierwszej kolejności Altay. Długo w tym klubie jednak nie zabawił, ale pozostał w tureckiej piłce. Później przejął Konyaspor, gdzie doszło do sytuacji z kryminalnym zabarwieniem. Były selekcjoner reprezentacji Polski w rozmowie z Onetem opowiadał, że miał problem z jednym utalentowanym graczem, który się nie przykładał, więc został odstawiony od składu, a ten fakt nie spodobał się pewnej grupce lokalnych opryszków:
– Miałem pod sobą pewnego zawodnika – świetny technicznie, szybki, ale leń jak skurwysyn. Doprowadzał mnie do szału. Raz robiliśmy przyspieszenia, patrzę, a on ćwiczy na pół gwizdka. Niesamowicie się zagotowałem, złapałem go za fraki. Chciałem go postawić do pionu, więc w następnym meczu go nie wystawiłem. Niedługo później przyszli do mnie jego koledzy, tureckie bandziory. Jeden z nich miał pistolet, który wystawał z kieszeni. Usłyszałem, że albo kolega będzie grał, albo ze mną koniec. Odpowiedziałem: „Jak zacznie porządnie trenować, to zagra. Inaczej nic z tego”. Po kilku dniach piłkarz do mnie przychodzi i widzę, że chcę coś powiedzieć. Mówię mu: „Słuchaj, masz takie możliwości! Dlaczego tego nie wykorzystujesz?”. Przegadaliśmy chyba godzinę i facet wziął się w garść. Na koniec sezonu graliśmy z Galatasaray albo Besiktasem, po odprawie ten piłkarz do mnie przyszedł ze łzami w oczach i wielkim szampanem. Powiedział, żebyśmy sobie dla zdrowia łyknęli z członkami sztabu. W całej tej sytuacji przekonałem się, że trener musi być kozakiem. Albo nim jest, albo wypada z gry.
Antoni Piechniczek na Bliskim Wschodzie wylądował na przełomie lat 80. i 90. Szejkowie z Al-Shabab (ZEA) docenili jego pracę w Tunezji i złożyli mu tzw. ofertę nie do odrzucenia. W rozmowie z „Katowickim Sportem” Piechniczek podkreślał, że Esperance Tunis był w Tunezji tak wielki, jak Górnik Zabrze w tamtych latach. Później były selekcjoner reprezentacji Polski prowadził kadrę Zjednoczonych Emiratów Arabskich (1992-94), katarski Al-Rayyan (1997) i ponownie Al-Shabab (1998).
Na temat pracy w Zjednoczonych Emiratach Arabskich opowiadał: – Biegałem po plaży za Arabami, a oni dziwili się, że facetowi z medalem na mundialu jeszcze się chce. I uczciwie trzeba przyznać, że radził sobie w tej części globu więcej niż przyzwoicie. Piechniczek dwa razy grał w Gulf Cup (2 i 4 miejsce), zdobył krajowy puchar z Al Shabab – brzmi nieźle. Przez moment w tym kraju pracował również Henryk Kasperczak, który prowadził Al-Wasl (1999-2000), ale nie odcisnął tam takiego piętna jak na choćby piłce afrykańskiej. Warto też wspomnieć o Andrzeju Wiśniewskim, który na krótko przejął reprezentację Palestyny (2001-02).
Dobrze znany w bliskowschodnich kręgach jest też Maciej Skorża. W 2012 roku podpisał kontrakt z El Ettifaq i pracował z tym klubem dziewięć miesięcy. Na pierwszy rzut oka może się wydawać, że radomianin nie popracował tam zbyt długo. Jednak gdy dodamy do tego, że poprzednik Skorży nie przepracował nawet trzech miesięcy, a następca równo trzy miesiące, to polski trener wyrastał w tamtej krótkiej erze na prawdziwego maratończyka.
Już wtedy Skorża mógł skosztować gry w Azjatyckiej Ligi Mistrzów (w tym roku wygrał te rozgrywki z japońską Urawą Red Diamonds). W fazie grupowej na „dzień dobry” przegrał z Pachtakorem Taszkient po kuriozalnej bramce wpuszczonej przez jego bramkarza. Oprócz zespołu z Uzbekistanu w grupie El-Ettifaqu znalazły się również katarska Lekhwiya (obecniej Al-Duhail SC) i saudyjski Al-Shabab. Zespół polskiego trenera wywalczył tylko siedem oczek w sześciu meczach i zajął trzecie miejsce w grupie, co nie dało awansu do kolejnej rundy. Na krajowym podwórku Skorży też nie udało się wypracować cudu. Odpadł z krajowego pucharu na etapie ćwierćfinału, a ligę zakończył na szóstym miejscu. Wrażenia końcowe były jednak dość średnie. Spośród swoich czterech ostatnich meczów na ławce El-Ettifaq raz zremisował i aż trzy przegrał.
Pięć lat później został mianowany selekcjonerem reprezentacji ZEA U-23. Szybko pojechał z tym zespołem Igrzyska Azjatyckie do Indonezji, z których Skorża niespodziewanie przywiózł brązowy medal. Niespodziewanie, bo zmagania grupowe nie wskazywały na to, że jego podopiecznych stać na medal. W grupie ograli tylko Timor Wschodni, przegrali z Syrią i Chinami, więc wyszli z dopiero trzeciego miejsca w grupie, ale później los się do nich uśmiechnął. Przez 1/8 i 1/4 finału przeszli po rzutach karnych i tak dobrnęli do strefy medalowej. Mecz o finał przegrali z Japończykami, ale w spotkaniu o trzecie miejsce pokonali Wietnamczyków. Zatem choć początki turnieju były gorzkie, tak zakończenie okazało się bardzo słodkie.
Ale tamten turniej miał być tylko przystawką. Skorżę zatrudniono, żeby wywalczył awans na Igrzyska Olimpijskie w Tokio. Żeby cel został zrealizowany, musiał zdobyć medal na Mistrzostwach Azji. Przez grupę jego drużyna przeszła suchą stopą – zremisowała z Wietnamem i Jordanią, a do tego pokonała Koreę Północną. Jednak już na etapie ćwierćfinału pożegnała się z turniejem. Uzbekistan ograł drużynę polskiego trenera aż 1-5 i było jasne, że młodzieżowa kadra Zjednoczonych Emiratów Arabskich nie pojedzie do Tokio. To oznaczało, że mecz z Uzbekami był ostatnim spotkaniem Skorży w roli selekcjonera ZEA U-23.
***
Można dojść do wniosku, że polscy trenerzy już dawno przetarli szlaki w tej części świata, natomiast ich praca tam w wielu przypadkach trwała krótko. Bliski Wschód zawsze był atrakcyjny pod względem zarobków, ale nie brakuje ciekawszych kierunków, gdy myśli się o rozwoju. W kwestii stałości zatrudnienia takie kraje jak ZEA, Arabia Saudyjska i tak dalej nie są dla szkoleniowców wyrozumiałe. Zwłaszcza tam można się przekonać, że miejsce klepania po plecach od punktu przyjęcia kopa w tyłek dzieli zaledwie kilkanaście cali.
WIĘCEJ O CZESŁAWIE MICHNIEWICZU:
Fot. Newspix.pl