Nie zabiła jej druga wojna światowa, która zrównała miasto z ziemią i odebrała życia 58 związanym z nią sportowcom i działaczom. Nie zabił jej PRL, dla którego była politycznie niepoprawna i stąd 41 lat spędziła poza Ekstraklasą. Ale w 2019 roku wydawało się, że zabije ją obojętność, wywołana marazmem finansowym i sportowym. Niedoczekanie. Polonia Warszawa znów uciekła z własnego pogrzebu i cztery lata później Czarne Koszule cieszą się z awansu do pierwszej ligi.
Codziennie to samo. Pobudka, sprawdzenie telefonu, kolejne wiadomości od piłkarzy. Wszystkie w tej samej sprawie. Pensji. Czy będą i jeśli tak, to kiedy. I czy na pewno, czy może znowu nic się nie pojawi…
Tak wyglądała większość poranków Alexa Malczuka w drugiej połowie 2019 i na początku 2020 roku. Formalnie – dyrektora Polonii. W praktyce – jedynego pracownika administracyjnego i człowieka od wszystkiego. Dosłownie.
Przy Konwiktorskiej 6 nie było pieniędzy (trenerzy kilkakrotnie rezygnowali z wypłat, by cokolwiek skapnęło zawodnikom). Nie było punktów, jako że w całej trzeciej lidze tylko KS Wasilków zebrał mniej. Chwilowo nie było piłkarzy, którzy ze względu na zaległości finansowe w styczniu szukali innego miejsca pracy i nowy trener Wojciech Szymanek (jesienią był asystentem) miał siedmiu na pierwszych zajęciach po urlopach. Nie było kibiców, ot, choćby na październikowym meczu ze Świtem Nowy Dwór Mazowiecki na trybunach zebrało się 176 osób. Marazm sportowy (bez Ekstraklasy od 2013 roku) i organizacyjny zadziałał jak zaraza.
Za to był Malczuk, który postanowił sobie, że za żadne skarby nie da upaść Czarnym Koszulom, i był magazynier Krzysztof Węgier, ale mogli czuć się coraz bardziej samotni. Zdawało się, że śmierć Polonii nikogo nie obejdzie, skoro w prawie dwumilionowej Warszawie na stadion nie przychodzi nawet 200 widzów.
W takich okolicznościach dwukrotnych mistrzów Polski przejął Gregoire Nitot, właściciel Sii Polska. Nadszedł ratunek.
– Za te 40 lat! Za trzeciej ligi smak! Na Mistrza Polski przyszedł czas! To Polonia Warszawa! – śpiewało trzy lata później ponad pięć tysięcy kibiców w trakcie spotkania z Motorem Lublin, kończącego sezonu 2022/23.
Mniej więcej 25 razy więcej niż podczas potyczki ze Świtem.
Czarne Koszule awansowały na zaplecze Ekstraklasy z pierwszego miejsca.
– Warto było walczyć o przetrwanie – mówi nam Malczuk, ciągle w klubie, dziś już nie człowiek od wszystkiego, a kierownik działu administracji i organizacji.
Polonia znowu to zrobiła. Znowu przeżyła własny pogrzeb.
Polonia Warszawa – reportaż
Polonia w trakcie drugiej wojny światowej zdobyła dwa mistrzostwa okupowanej Warszawy – w 1942 i 1943 roku. Do trzeciej edycji zgłosiła się z opóźnieniem, ale i tak nie byłoby szans świętowania trzeciego tytułu, bo przecież 1 sierpnia 1944 roku wybuchło powstanie. Zgodnie z wyliczeniami dokumentalisty Juliusza Kuleszy (cytowany przez Rafała Hurkowskiego w pracy licencjackiej, częściowo opublikowanej na stronie Polsatu Sport) polonijnych piłkarzy-powstańców było 37, z czego pięciu zginęło.
W trakcie powstania przez stadion przy Konwiktorskiej przebiegała linia frontu, obiekt został zniszczony, a na murawie doszło do masakry. Żołnierze Armii Krajowej wpadli w zasadzkę, najpierw zostali ranni, a następnie rozjechani przez niemiecki czołg. Życie za wolność oddało dwunastu bohaterów.
W 1946 roku wznowiono mistrzostwa kraju, ale Polonia nie mogła rywalizować u siebie, bo stadion podzielił los miasta. Został pożarty przez niemieckie pragnienie podboju świata. Czarne Koszule gościnnie grały na Legii, przy Łazienkowskiej. Obiekt wystawał ponad okolicę, jedynie z lewej strony stał uszkodzony kościółek. Poza tym – pustynia, tyle że zamiast piasku, szczątki budynków.
W decydującym meczu Polonia pokonała AKS Chorzów 3:2.
– Za mistrzostwo poloniści dostali od Stanisława Syrzyckiego, sympatyka klubu i jubilera z zakładu na Nowym Świecie, po sygnecie. W kronikach zapisano, że złotym, ale Sosnowski ma srebrny. Te z lepszego kruszcu były dla nielicznych. Władysław Szczepaniak zamiast sygnetu poprosił o szafę, bo urodziły się mu trojaczki i mebel był bardziej przydatny – pisał Łukasz Olkowicz z Przeglądu Sportowego, który w lutym 2016 spotkał się z ostatnim żyjącym przedstawicielem tamtej drużyny „bezdomnych mistrzów” – jak nazywano Czarne Koszule.
Ponoć nawet zespół z Chorzowa twierdził, że „zwycięstwo ze względów moralnych należało się Warszawie, jako symbol, że znów żyje”.
– W szatni Szczepaniak nie może powstrzymać łez. Język mu się plącze, powtarza co chwilę: – Drużyna z gruzów. Drużyna z gruzów mistrzem… – to fragment relacji z Przeglądu Sportowego z 1 grudnia 1946 roku. Szczepaniak to reprezentant kraju, kapitan w szalonym starciu z Brazylią w mistrzostwach świata 1938.
Drużyna z gruzów – Polonia pierwszy raz przeżyła własny pogrzeb, ale kolejny już szykowali jej dygnitarze nowego kraju – Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej.
Kiedyś to było
Przed drugą wojną światowej i chwilę po Polonia była klubem całej Warszawy. Legendarny aktor Adolf Dymsza pełnił funkcję skarbnika. Na biletach popularnego teatru Qui Pro Quo reklamowano spotkania ligowe drużyny. Prezesem był generał Kazimierz Sosnkowski, później wróg komunistycznej władzy.
– Czarne Koszule były w PRL klubem politycznie niepoprawnym – głównie przez swoje tradycje patriotyczne, doświadczenia z drugiej wojny światowej i oczywiście ogromną rzeszę kibiców – wyliczał Hurkowski.
Nadzieją na lepsze jutro byłby mariaż z milicją, ale poza kilkoma miesiącami zaraz po wojnie nie było na to zgody, mimo kilku podchodów MO. Uznano, że już lepiej być biednym z koleją niż bogatym ze znienawidzonym resortem i jak Polonia spadła z Ekstraklasy w 1952 roku, tak nie wróciła do niej aż do transformacji ustrojowej. Co prawda jeszcze w latach 50. na odbudowany stadion przy Konwiktorskiej waliły tłumy (w 1958 roku na meczu z Warszawianką zjawiło się od 20 do nawet 35 tysięcy kibiców, wersje historyków się różnią), ale stopniowo zainteresowanie malało.
Polonia przetrwała drugi pogrzeb, zorganizowany przez prl-owskich kacyków, tyle że kosztowało ją to wiele. Czarne Koszule poza Muranowem mogą czuć się obco we własnym mieście, bezsprzecznie zdominowanym przez Legię. Nawet w mistrzowskim sezonie 1999/2000 niewielki, maksymalnie siedmiotysięczny stadion nie wypełniał się choćby w połowie – średnia frekwencja z tamtych rozgrywek to 2911, dwunasta w lidze i kilkukrotnie gorsza od Wojskowych (za transfermarkt).
To był szczytowy moment klubu pod względem sportowym. Później było już tylko gorzej, w międzyczasie pojawiały się kłopoty organizacyjne, których kulminacją okazało się przejęcie Polonii przez Ireneusza Króla. W 2013 roku Czarne Koszule zbankrutowały, trzeba było zacząć odbudowę od czwartej ligi. Ale wbrew pozorom tamtym dniom daleko do miana pogrzebu, bo upadek wywołał pospolite ruszenie kibiców. Na pierwsze spotkanie na piątym poziomie przyszedł komplet widzów – sześć tysięcy. Wykupiono tysiąc karnetów za 300 złotych, a społeczność wspierała zespół również w inny sposób – ktoś przygarnął zawodnika pod własny dach, ktoś zatrudnił w swojej firmie, itd.
Kiedy są fani, nie ma zagrożenia życia. Oni nie pozwolą na zgon. Gorzej, kiedy oddycha się z coraz większym trudem, a nikogo to nie interesuje. Kompletnie nikogo.
Dlatego tak naprawdę trzeci pogrzeb Polonii wypadł między 2019 a 2020 rokiem.
I wydawało się, że tym razem to już go nie przetrwa.
Walka o widza
Nastolatek wyszedł z tramwaju, przejechał dwa przystanki, akurat ze stadionu Polonii na Muranowie do domu na Żoliborzu. Za nim jak z procy wystrzelił mężczyzna i bez gadania wypalił młodemu w pysk. Knockdown. Ale zamiast liczenia przez sędziego, można było liczyć kolejne kopnięcia zbierane przez młokosa od kilkuosobowej grupki, która jak na zawołanie wybiegła z bramy.
– To było po wygranej z Lechem Poznań w Pucharze Polski, 2007 rok. Po wszystkim zabrali mi szalik i uciekli. Myślę, że wielu polonistów coś takiego przeżyło. Niestety, tak to wyglądało i pewnie czasem ciągle wygląda – mówi Marcin Bratkowski, dyrektor ds. sprzedaży i marketingu.
Polonista od dziecka, na Konwiktorską 6 zaczął chodzić z tatą w sezonie mistrzowskim, kiedy w bramce latał Maciej Szczęsny, w obronie rządził Mariusz Pawlak, w pomocy dzielili Emmanuel Ekwueme i Arkadiusz Bąk, a za strzelanie goli odpowiadali Igor Gołaszewski i Emmanuel Olisadebe. Okazało się to dobrym złego początkiem, ale dzielnie znosił częste upadki i cieszył się nielicznymi wzlotami.
Dwadzieścia długich sezonów stawiał się na stadionie. Od Ekstraklasy po czwartą ligę.
Pękł dopiero w rozgrywkach 2019/20.
– To był masakryczny czas dla klubu. Nawet ja, przy moim wrodzonym optymizmie i upartym szukaniu pozytywnych punktów zaczepienia, już ich nie widziałem. Dodatkowo w tamtym czasie urodziło mi się dziecko, za chwilę zaczęła się pandemia koronawirusa. To wszystko złożyło się na to, że to był pierwszy sezon, w którym ani razu nie byłem na meczu na Polonii. W kolejnym tak samo. Dwa chude lata – wspomina.
Wrócił w trakcie drugiego sezonu Nitota. Przyszedł raz, potem drugi, wreszcie trzeci. Zobaczył, że, kurde, Czarne Koszule znowu grają jak drużyna. Da się na to patrzeć, jest nadzieja!
Od grudnia jest jednym z tych, którzy mają zadbać, by nigdy więcej polonistów nie zabrakło na trybunach. Wprowadził w życie akcje „Otwarty Stadion” i „Kumple z trybuny”. Pierwsza polega na tym, że każdy nowy kibic może sobie wygenerować darmową wejściówkę na debiutancki mecz. Druga – działa podobnie, tyle że w jej ramach to karnetowicze zapraszają na spotkanie, za co dostają punkty. Dziesięć za wygenerowanie biletu, 100 za przyjście właściciela na spotkanie, a 200, kiedy w przyszłości ta osoba sama kupi wejściówkę. Za największą liczbę punktów przewidziano nagrody, np. trening z pierwszym zespołem albo spotkanie z wybranym piłkarzem.
Ponadto nawiązano współpracę z kołem naukowym „Zarządzanie w Sporcie” Szkoły Głównej Handlowej, trwają rozmowy z ZTM Warszawa w sprawach promocji w środkach komunikacji miejskiej, na jesień planowana jest akcja billboardowa.
– Chcemy dotrzeć do mieszkańców. Przypomnieć o sobie. Dzisiaj bardzo trudno przyciągnąć kogoś na stadion, jako że to wymaga od człowieka wysiłku. Już trzeba wstać, dojechać, nie wystarczy kliknąć w telefonie czy laptopie. Do tego duże miasta oferują mnóstwo rozrywek. Dlatego w pierwszej lidze celujemy w średnią frekwencję między trzy a cztery tysiące. Tak na początek, bo walka o widza to maraton, nie sprint – uważa Bratkowski.
No i w Warszawie rękami i nogami rozpycha się Legia. Czasem dosłownie, jak w przytoczonej historii.
– Istnieje pewna radykalna grupka, która robi to, co spotkało mnie, ale mam wśród znajomych całe mnóstwo normalnych kibiców Legii, którzy nie chcą nikogo szarpać za barwy. Naturalnie, nie mamy ambicji, żeby kogoś tłamsić. Mierzymy siły na zamiary. To jest i pewnie długo będzie walka Dawida z Goliatem. Jasne, czasem Dawid wygra, ale jeśli nie trzeba się tłuc, lepiej zająć się swoim polem. Praca organiczna i rozwój są lepsze niż naparzanka – przekonuje.
Człowiek od wszystkiego
Co robił dyrektor Polonii przed przejęciem klubu przez Nitota?
Zajmował się sprawami finansowymi, organizował księgowość i szeroko rozumiane wsparcie biurowe. Załatwiał autokar na wyjazdy, boiska do treningu. Kontaktował się z Mazowieckim Związkiem Piłki Nożnej i piłkarzami. Odpowiadał za dzień meczowy, od umówienia kasjerów czy ochrony po dopilnowanie, czy zarobek został dobrze zaksięgowany. Czasami stanowił wsparcie magazyniera w praniu czy pakowaniu sprzętu, zarówno dla akademii, jak i pierwszego zespołu. Prowadził media społecznościowe i stronę internetową. Produkował kontent wideo (transmisje, skróty meczów, wywiady, kulisy treningów).
Zaczynał dzień skoro świt, kończył między 22 a północą. Tyle było roboty.
Za co żył dyrektor Polonii przed przejęciem klubu przez Nitota?
Jakoś dorabiał. Jako kelner, pomoc na barze albo łapał się jedno, czasem dwudniowej roboty na magazynie. Pożyczał. Pomagał na meczach domowych koszykarskich Dzików. A czasem jakieś pieniążki się znalazły w klubie. Ale to raz na jakiś czas, akurat na jedzenie starczało.
Tak jak inni pracujący wówczas w Polonii zamiast zarabiać, dokładał, np. na zakup wody dla zawodników, internetu czy urządzeń do transmisji meczów, a w międzyczasie zawodnicy dopytywali, kiedy dla nich będzie kasa.
– Trudny czas, także pod względem psychicznym. A ja miałem o tyle gorzej od nich, że PZPN nie broni zwykłych pracowników, jeśli nie dostają wynagrodzenia. Piłkarze mogą po dwóch miesiącach złożyć wezwanie do zapłaty i jeżeli zaległości nie zostaną uregulowane, mogą rozwiązać umowy z winy klubu, co się zdarza rzadko, bo jednak władzom zależy, by ktoś grał w drużynie i by dostać licencję. Pracownicy takich praw nie mają, są ostatni w kolejce – opowiada Malczuk.
– Nie chciałeś tego rzucić w cholerę? – pytam.
– Nie, absolutnie. Zdawałem sobie sprawę, jakie są warunki i na co się pisze. Uważam siebie za bardzo wytrwałego. Nie lubię się poddawać. Dyrektor sportowy Piotr Kosiorowski mówi, że jestem żołnierzem – odpowiada.
Gdyby nie wytrwałość, nigdy nie trafiłby do Polonii. Pod koniec 2016 roku Jerzy Engel dał wykład na SGH i na koniec wspomniał, że można dostać się na płatny staż do działu marketingu Czarnych Koszul. Malczuk zawsze marzył o pracy w sporcie i pomyślał, że to jest ta chwila. Chwila prawdy. Spełni marzenie. Wysłał zgłoszenie zgodnie z wytycznymi, w terminie do końca grudnia i czekał.
Połowa stycznia – cisza.
Wysłał drugi raz.
Początek lutego – cisza.
Wtedy zdecydował – skoro nie dostał odmowy, będzie wysyłał maila codziennie, do skutku. Do bólu. To być może jedyna szansa, by osiągnąć to, czego pragnął od dziecka.
I po dwóch tygodniach odpisali, że zapraszają na rozmowę. Przeszedł pierwszy etap, potem drugi i na mecie okazało się, że wszystko fajnie, tylko pieniędzy to jednak nie ma, więc oferta nieaktualna.
– Cały czas uważałem, że to moja szansa, dlatego zaproponowałem, że mogę pomagać w dni meczowe jako wolontariusz – wraca do przeszłości.
Tak to się zaczęło w marcu 2017 i trwa do dzisiaj. Od połowy 2018 roku, kiedy ze względu na brak pensji odeszły dwie pracownice biurowe, stopniowo stawał się człowiekiem „orkiestrą”.
– Codziennie rano mówiłem sobie, że jeśli ja się poddam, to kto to wszystko będzie robił? I walczyłem dalej – mówi.
W tamtym okresie był dwuosobowy zarząd, formalnie niezatrudniony w Polonii. Malczuk jako dyrektor. Sztab pierwszej drużyny i jej zawodnicy. Akademia. To wszystko.
Nie poddał się nawet w styczniu 2020, gdy zdawało się, że to już faktycznie koniec. Czas na marsz żałobny.
– Cały sztab oprócz asystenta pierwszego trenera – Wojtka Szymanka – odszedł. Zawodnicy zapowiedzieli, że do lutego szukają innych klubów i jeżeli znajdą, złożą wezwanie do zapłaty, po czym rozwiążą kontrakty. Bo wiadomo, że na pieniądze nie było sensu liczyć. Dlatego przez pierwszy miesiąc na zajęciach było od siedmiu do dwunastu piłkarzy – opowiada.
– I ciągle nie wątpiłeś, że warto? – drążę.
– Nie. Pomyślałem, że na 100 procent do końca rozgrywek nie będzie pieniędzy, ale i tak zrobię wszystko, żeby dokończyć sezon. Że nie pozwolę, by Polonia upadła, dopóki będę działał w klubie – zarzeka się.
Ale pieniądze się pojawiły wraz z Nitotem. Do końca marca 2020 wszystkie należności uregulowano (w chwili przejęcia Czarnych Koszul przez Francuza zaległości wobec Malczuka wynosiły osiem miesięcy). Rozpoczęła się odbudowa, nie walka o przeżycie.
Od zera
Biała kartka, format A4, a na niej wydrukowano prostą tabelkę z Excela. Lista dłużników Polonii. Całe szczęście zmieściła się na jednej stronie. Bartłomiej Dryl zaczął czytać i błyskawicznie zorientował się, że coś jest nie tak.
Chwila! Jakim cudem te liczby są takie okrągłe? Przecież to niemożliwe…
– Okazało się, że to były sumy w przybliżeniu. Od trzech miesięcy nie było w klubie księgowej, dlatego w sumie nie wiedziano, ile komu należy zapłacić. Nie zapomnę tego pierwszego spotkania z ówczesnym zarządem – wraca do przeszłości wiceprezes.
Tak rozpoczęła się kampania ratowania Czarnych Koszul. Pierwsza misja – wybłaganie biura rachunkowego do powrotu do pracy, żeby przekazało niezbędne informacje i razem z nowymi władzami poukładało bieżące sprawy.
– Łatwo było namówić księgową? – pytam.
– Nie. Miała duże obiekcje i nic dziwnego. Najpierw uregulowaliśmy należności, a następnie musieliśmy przekonać, że kolejnych nie będzie, faktury będą rozliczane, bo w Polonii idzie nowe – odpowiada Dryl.
Co wiedzieli, że jest do spłacenia, spłacali szybko, tyle że jeszcze przez dobry rok co jakiś czas zgłaszali się następni wierzyciele.
– Np. potrzebowaliśmy zorganizować sanitariaty na mecz i po telefonie do określonej firmy wyszło, że przecież im nie zapłaciliśmy za poprzednią usługę. Nie powiem, że takich sytuacji było niesamowicie dużo, ale zdarzały się – wspomina wiceprezes Czarnych Koszul.
Niektóre przeszkody były kuriozalne – ot, choćby nie mogli własnoręcznie autoryzować przelewów, bo tokeny do banków miał poprzedni zarząd i musieli prosić, by ktoś przyjeżdżał na Konwiktorską i je udostępniał.
Dryl nie ukrywa – zastali spaloną ziemię. Polonia miał dwóch pracowników – Malczuka i Węgra, a poza tym nic. Zaczynali od zera.
– I z jednej strony to był problem, ale z drugiej atut, jako że mogliśmy wszystko układać po swojemu. Budować struktury na naszych systemach, pomysłach, excelach, raportach. Obecnie mamy takie systemy raportowe, finansowe, do obiegu dokumentów, że pewnie nawet w Ekstraklasie w wielu miejscach tak nie pracują – wylicza.
Cel osiągnięto – dziś Polonia ma stabilne podstawy, organizacyjnie trudno się przyczepić. Oczywiście, cały czas się uczą, ale wyciągają wnioski i to najważniejsze. Na pierwszy mecz tego sezonu w domu nie byli odpowiednio przygotowani, zgłosili imprezę na zbyt małą liczbę osób (2500) i mieli problem z wpuszczaniem na stadion, bo za późno otworzono bramki. Ludzie stali w długich kolejkach.
– To było zderzenie, przyznaję. Przeskok między trzecią a drugą ligą był duży. Ale najważniejsze, że nie powielaliśmy błędów – twierdzi Dryl.
I faktycznie, choć na Motorze zjawiło się ponad pięć tysięcy widzów, nie było kłopotów z wejściem na czas. Tzn. pewien był z flagami, tyle że nie po stronie klubu, a miejscowej policji, która przez cały sezon rzuca kłody pod nogi, np. w pewnym momencie każde spotkanie określając jako podwyższonego ryzyka, ale to już inna, długa i nieprzyjemna historia.
Można odnieść wrażenie, że policja po czasie mści się za to, że dawno temu Czarne Koszule nie chciały być milicyjnym klubem…
Po prostu Greg
Greg. Przy Konwiktorskiej niezmiennie tak nazywają właściciela. Nie szefie czy prezesie. Po prostu Greg. I wystarczyło kilka minut pod stadionem w dniu rywalizacji z Motorem, by zrozumieć, że to faktycznie Greg, nie żaden wyniosły pan Nitot. Francuz stał z kibicami z bezalkoholowym piwem i rozmawiał z uśmiechem od ucha do ucha.
– Świetna koszulka! – zagadnął mnie, bo stałem w koszulce Zidane’a z finału mistrzostw świata z 1998 roku. Jakby nigdy nic. Jakby to nie on milionami złotych uratował Czarne Koszule i gdyby nie chciał ich wyłożyć, w ogóle nie byłoby potyczki z ekipą z Lublina. Sprawiał zupełnie odmienne wrażenie od stonowanego, eleganckiego Zbigniewa Jakubasa, właściciela Motoru, który również zjawił się w Warszawie.
Oczywiście, kadencja Nitota nie obyła się bez wpadek, pewnie najgłośniejsza to ta z podwyższeniem cen biletów i reakcją prezesa, że „ma w dupie” narzekania kibiców. Już wie, że taka komunikacja nie przejdzie. Nie ma sensu tłumaczyć tamtego przekazu, ale to też wynikało z naturalności i emocjonalności szefa i założyciela Sii Polska. Dlatego, że jest właśnie taki, jest Gregiem.
Francuz zainwestował prawie dwanaście milionów złotych. Obecna Polonia stoi stabilnie głównie dzięki niemu, ale w klubie pracują, by tak nie było. To jedno z zadań Bratkowskiego.
– Jak rozumiesz swoją rolę w klubie – zapytał Nitot na rozmowie kwalifikacyjnej.
– Moją rolą będzie to, żeby zapewnić mu bezpieczeństwo finansowe – odpowiedział Bratkowski.
– I od tamtego momentu rozmawiałem z szeroko uśmiechniętym Gregiem – wspomina.
Jak mu idzie?
– Nie chcę chwalić dnia przed zachodem słońca, ale widoki są obiecujące. Przed meczem z Olimpią Elbląg puściłem do kilkuset firm, które zostawiają pieniądze w sporcie, mailing. Dlaczego warto ze mną porozmawiać. Wymieniłem przewagi Polonii, itd. W czwartek i piątek kilka odpowiedzi, głównie odmownych. A po sobocie i awansie ruszyła lawina. Autentycznie odzew dwukrotnie przebił moje oczekiwania – tłumaczy Bratkowski.
Dziś przedstawicielom Polonii łatwiej rozmawiać, bo Czarne Koszule odzyskały wiarygodność. Dla kibiców, piłkarzy, miasta, sponsorów. Organizacyjnie to spokojnie pierwsza liga. Tak, pierwsza liga, nie Ekstraklasa, bo choćby baza treningowa stanowi problem. Drużyna ćwiczy na Marymoncie, tyle że musi dostosowywać się do godzin podyktowanych przez opiekuna obiektu, czyli de facto trener Rafał Smalec nie może trenować, kiedy chce.
Nie brzmi jak zawodowstwo, prawda?
Dlatego ośrodek to jeden z priorytetów władz dwukrotnych mistrzów kraju.
– Rozmawiamy w sprawie miejsca, gdzie ćwiczymy, żeby zostało bardziej nam dedykowane, ale nie wykluczamy wybudowania czegoś na obrzeżach Warszawy, jak Legia. Rozważamy różne scenariusze. Najważniejsze, że rozmowy trwają, miasto czuje, że ma po drugiej stronie partnera – stwierdza Dryl.
Pół żartem, pół serio problemy z miejscem do treningów łączą obecną Polonię z tymi mistrzowskimi. Po drugiej wojnie światowej – nie trzeba wyjaśniać, skąd wynikały kłopoty. Ale w sezonie 1999/2000 również brak bazy doskwierał, zespół prowadzony przez Dariusza Wdowczyka sam siebie nazywał „cyrkiem objazdowym”, bo praktycznie codziennie ćwiczył gdzie indziej. Mirków, Obory, Ząbki, w Warszawie Torwar lub obiekty Akademii Wychowania Fizycznego na Bielanach – to najczęstsze lokalizacje. Drużyna zbierała się przy Konwiktorskiej, a stamtąd zabierał ją bus Centrum Promocji Kadr. Obecnie też zbiera się na stadionie i jedzie na Marymont. Czasem rowerami, jak w tygodniu poprzedzającymi mecz z Motorem.
Znowu się udało
Harmonogram rozwoju był inny – 2022 rok to awans do drugiej ligi, 2025 – do pierwszej ligi, a 2029 – powrót do Ekstraklasy, ale drugi punkt odhaczony dużo szybciej, dwa lata przed terminem.
– Żebyśmy mieli tylko takie kłopoty – uśmiecha się Dryl.
Ale kto wie, gdzie dzisiaj byłaby Polonia, gdyby nie pandemia koronawirusa i przerwanie sezonu w niższych klasach na początku marca. Wówczas spadek do czwartej ligi wydawał się nieunikniony.
– Nie ma co ukrywać, że nam to pomogło. Raz, z perspektywy sportowej. Dwa, dostaliśmy dodatkowy czas na ogarnięcie spraw organizacyjnych – przyznaje Dryl.
– Wprowadzono lockdown, więc siłą rzeczy dwa miesiące spędziłem w domu. Porządnie się wyspałem, wypocząłem fizycznie i psychicznie. Dopiero z perspektywy czasu widzę, jaki byłem wyczerpany – uzupełnia Malczuk.
Dziś przy Konwiktorskiej panuje normalność.
– Ciągle budzę się i biegnę do klubu, ale teraz popołudniu biegnę do domu czy do znajomych. Jasne, zdarzy się posiedzieć dłużej, natomiast mam też czas dla siebie – mówi Malczuk.
Spełnia marzenie. Tak samo Bratkowski.
– Może, gdyby to nie byłaby Polonia, byłbym zmęczony, ponieważ jest, co robić. Ale to Polonia. Chcę, by wróciła na należne jej miejsce. Przed spotkaniem z Motorem długo rozmawiałem z panem z rocznika 1939, który wracał na K6 po dwudziestu latach nieobecności. Takie coś daje dodatkowego kopa – tłumaczy.
Tak, to dopiero pierwsza liga. Tak, frekwencja dopiero się podnosi. Tak, niełatwo będzie rosnąć w cieniu Legii. Tak, generalnie trudno walczyć o kibica w dzisiejszych czasach.
Ale – można to znowu powtórzyć – przede wszystkim Polonia Warszawa uciekła z własnego pogrzebu. Trzeci raz.
WIĘCEJ NA WESZŁO:
- Marzenie zwykłych ludzi. Puszcza Niepołomice gra o Ekstraklasę
- Odrodzenie po łódzku. Miasta i obu klubów
- 75 lat Pogoni. Szczecińskiej tak mocno, jak tylko się da
foto. Newspix