Wydawać by się mogło, że Bartosz Zmarzlik w stolicy Polski powinien wygrywać zawody seryjnie. W końcu to nasz teren, Stadion Narodowy wypełniony dziesiątkami tysięcy rodaków. Jednak w żużlu bardziej od otoczki i tego, gdzie się jeździ, liczy się to, na jakiej nawierzchni zawodnik musi się ścigać. A tor w Warszawie jest przecież sztuczny. W teorii więc, równy dla wszystkich. W praktyce, Biało-Czerwoni niespecjalnie preferują jednodniowe trasy. Na potwierdzenie tych słów niech posłuży fakt, że żaden z nich w Warszawie jeszcze nie wygrał. Ta ostatnia „tradycja” została dziś podtrzymana, ale z drugiej strony, Bartosz Zmarzlik ma pełne powody do zadowolenia. Nasz mistrz świata po raz pierwszy na Narodowym ukończył zawody na podium. I to po świetnym biegu, który bez wątpienia znajdzie się w topkach najlepszych wyścigów obecnego sezonu!
ZMARZLIK MUSIAŁ SIĘ ROZKRĘCIĆ
Dzisiejsze zawody nie rozpoczęły się najlepiej dla trzykrotnego mistrza świata. Zmarzlik, który zaczynał turniej w drugim biegu, został z niego wykluczony za spowodowanie upadku Leona Madsena. Wszystko dlatego, że Bartosz za bardzo skontrował motocykl na wejściu w łuk, przez co stracił nad nim kontrolę. Maszyna niespodziewanie zmieniła tor jazdy, doprowadzając do wywrotki jadącego zaraz za Polakiem Duńczyka.
W swoim kolejnym występie Zmarzlik nieco przysnął na starcie. I choć naciskał na jadącego na drugiej pozycji Fredrika Lindgrena, to wyprzedzić Szweda już się nie udało. Tym samym sytuacja obrońcy mistrzowskiego tytułu w klasyfikacji generalnej zawodów stała się ciężka, niemalże podbramkowa. Bartek miał na swoim koncie zaledwie punkcik.
Ale najlepszy żużlowiec świata znakomicie odnalazł się pod presją. W trzecim starcie wreszcie się przełamał i wygrał. Trójkę należało docenić tym bardziej, że wywalczył ją po akcji na trasie. Wyprzedzanie na sztucznych nawierzchniach to nie lada sztuka, stąd jednodniowe tory nie należą do ulubionych nawierzchni Zmarzlika. A tu nie dość, że się udało, to jeszcze ofiarą Polaka został Jack Holder, który jechał przecież świetne zawody.
Bieg numer 15 zapowiadał się przez to na bratobójczą rywalizację Polaków. W nim bowiem jeździec Motoru Lublin spotkał się z Maciejem Janowskim (6 punktów po trzech startach) i Bartłomiejem Kowalskim (4 punkty po trzech startach). Czwarty na starcie stanął Jason Doyle. Ale ostatecznie spośród Biało-Czerwonych sposób na Australijczyka znalazł tylko Zmarzlik. Tym samym Polak pokazał, że problemy z początku zawodów były już przeszłością. Że trafił z ustawieniami i powrócił do gry o zwycięstwo.
Do półfinałów mistrz świata przystępował z dziewięcioma punktami na koncie, a jego rywalami byli Martin Vaculik, Jack Holder oraz Tai Woffinden. Słowak i Australijczyk w rundzie zasadniczej zgromadzili więcej punktów od Polaka, stąd mieli przed nim pierwszeństwo wyboru toru. Zgodnie z oczekiwaniami Vaculik zgarnął pierwsze, a Holder drugie pole. Wobec tego Bartosz zdecydował się na kask żółty i start spod bandy.
Ale Tai Woffinden pokazał, że nie należy go skreślać nawet wtedy, gdy jedzie z dramatycznego pola numer trzy. Start należał do Holdera i to on niezagrożony mknął do mety na pierwszym miejscu, lecz kibice na Narodowym emocjonowali się szaloną rywalizacją pozostałej trójki. Wydawało się, że zwycięsko wyjdzie z niej właśnie Brytyjczyk, ale na drugim okrążeniu napędzony Zmarzlik zdołał go objechać. Tym sposobem Polak mknął do wielkiego finału Grand Prix Polski w Warszawie!
Skład głównego biegu prezentował się następująco: od zewnętrznej Jack Holder, Jason Doyle, Fredrik Lindgren, Bartosz Zmarzlik. Przed Polakiem stało nie lada zadanie, bowiem nigdy nie wygrał w Warszawie. Ba, nawet nigdy nie stał tu na podium!
I wydawało się, że tym razem Zmarzlik podtrzyma tę niechlubną serię. Ze startu wyszedł dramatycznie i długo jechał na końcu stawki. Ostatecznie zdołał wyprzedzić Doyle’a, lecz wtedy doświadczony Australijczyk postanowił zaryzykować i położył się na torze. Z jednej strony, poczuł delikatny kontakt z atakującym go Zmarzlikiem, co w jego opinii uniemożliwiło mu dalszą jazdę. Na szczęście sędzia uznał, że Doyle mógł utrzymać się na maszynie, a upadając dodał sporo od siebie.
Zatem Zmarzlik miał kolejną szansę na to, by powalczyć o wygraną w Grand Prix Polski. I był naprawdę bardzo, bardzo blisko. Trudno nawet słowami opisać to, jak Polak szalał za plecami Lindgrena, przecinając się raz za razem z Jackiem Holderem. Ostatecznie cała trójka stworzyła świetne widowisko, wpadając na metę praktycznie równocześnie. Pewnym było, że zwyciężył Szwed, prawdziwy specjalista od sztucznych nawierzchni. Natomiast Zmarzlik i Holder byli tak blisko siebie, że o ich kolejności zdecydowała dopiero fotokomórka, na której Holder był minimalnie szybszy. Jednak po tak znakomitym biegu, po takiej postawie na torze i osiągnięciu najlepszego wyniku w Warszawie, Bartosz Zmarzlik może dziś mieć wyłącznie powody do zadowolenia.
MAGIC BEZ MAGII, SŁABY DUDEK, MOMENT KOWALSKIEGO
Oczywiście zgromadzeni na Stadionie Narodowym polscy kibice nie trzymali kciuków wyłącznie za Zmarzlika – choć przyznać trzeba, że otrzymał on najgłośniejsze owacje, przed startem Grand Prix. A fani, których prosiliśmy o wytypowanie zwycięzcy, w ogromnej większości to jego wymieniali na pierwszym miejscu.
Jednak ci z Wrocławia z pewnością nie zapominali o Macieju Janowskim, któremu w przeszłości na Narodowym jeździło się lepiej od Zmarzlika. Popularny Magic w stolicy dwukrotnie kończył zawody na drugim miejscu. Tym razem Maciek prezentował się bez specjalnego błysku. Niby ciułał punkt do punktu, jednak równocześnie męczył się na motorze. W przeciwieństwie do Zmarzlika, który z kolejnymi biegami potrafił dopasować się do nawierzchni, Janowski w ostatnich startach już zupełnie się pogubił. Ostatecznie zakończył zawody z siedmioma punktami na koncie. Owa siódemka jednak nie okazała się szczęśliwa, bo nie wystarczyła do wejścia do półfinałów Grand Prix Polski.
Swój wielki moment miał za to inny polski zawodnik, który na co dzień startuje w barwach Betartu Sparty Wrocław – Bartłomiej Kowalski. Junior WTS-u w sobotę występował w zastępstwie za Dominika Kuberę, który dzień wcześniej podczas próby czasowej na Stadionie Narodowym fatalnie upadł na tor, doznając kontuzji kręgosłupa. Kowalski, co do którego występu nie było żadnych oczekiwań, zwyciężył w jednym biegu! Ostatecznie uzbierał na swoim koncie cztery oczka, co jak na zawodnika o tak niewielkiej renomie i doświadczeniu jest dobrym wynikiem.
Warszawę na tarczy opuścił za to Patryk Dudek. Jeździec z Torunia, który w zeszłym sezonie był o włos od zajęcia miejsca w czołowej szóstce klasyfikacji generalnej Grand Prix, obecnej edycji na razie nie może zaliczyć do udanych. Inauguracyjne GP w Gorićan Duzers zakończył z przeciętną zdobyczą siedmiu punktów. W stolicy natomiast Patryk zgromadził zaledwie cztery oczka. I z pewnością ma nad czym myśleć przed kolejną rundą indywidualnych mistrzostw świata, która 3 czerwca odbędzie się na praskiej Markecie.
ZE STADIONU NARODOWEGO SZYMON SZCZEPANIK
Fot. Newspix