Reklama

Trela: Drużyna pucharowa. Najlepsze lata w historii Eintrachtu Frankfurt

Michał Trela

Autor:Michał Trela

04 maja 2023, 10:45 • 8 min czytania 0 komentarzy

Raz byli mistrzem. Raz już kiedyś trafił im się europejski puchar. Czasem zdobywali też ten niemiecki. Ale pojedyncze sukcesy zawsze przedzielały lata, a nawet dekady oczekiwania. Tymczasem wkrótce Eintracht Frankfurt rozegra już szósty mecz o trofeum w ciągu siedmiu lat. Nie ma w Europie drugiego średniej wielkości klubu, który z taką regularnością przeżywałby wielkie wieczory.

Trela: Drużyna pucharowa. Najlepsze lata w historii Eintrachtu Frankfurt

Oliver Glasner nawet nie patrzył. Nie interesowały go detale w ustawieniu jego piłkarzy do ewentualnej dobitki. Albo w zabezpieczeniu kontrataku, który mógł nastąpić w razie niepowodzenia. O tym, czy Randal Kolo Muani wszystko zrobił dobrze, dowiedział się dopiero z jęku kibiców gospodarzy. I od asystentów, którzy przekazali trenerowi Eintrachtu Frankfurt, że już po wszystkim. Najlepszy strzelec pewnie trafił na 3:1. To nie był jednak tego wieczoru koniec stresu dla Austriaka. Chwilę później jego zespół dał sobie strzelić gola kontaktowego. W ostatniej akcji meczu natomiast dopuścił się zagrania ręką we własnym polu karnym. Gdy sędzia ruszył w kierunku monitora, by jeszcze raz wszystko obejrzeć, Glasner nawet nie próbował na niego wpływać. Nie krzyczał nic do arbitra technicznego. Nie machał do sędziego asystenta. Po prostu złapał się za głowę i czekał na wyrok. Okazał się łagodny. Zagranie ręką zinterpretowano jako niemożliwe do uniknięcia i nienadające się do podyktowania rzutu karnego dla Stuttgartu. Lecz tego wieczoru młoda twarz 48-letniego trenera dorobiła się kilku nowych zmarszczek.

PIĘKNY POCZĄTEK ROKU

W ogóle nadawałby się Austriak do tej serii popularnych memów ze zdjęciem jakiegoś staruszka i podpisem: “Bycie trenerem Eintrachtu Frankfurt wcale nie jest stresujące”. Jeśli mówi się, że porażka jest najlepszym przyjacielem trenera, bo zawsze mu towarzyszy, czai się tuż za rogiem, nawet gdy nic jej nie zapowiada, tegoroczne losy tego zespołu są tego najlepszym przykładem. Jeszcze w styczniu świat w Hesji był wspaniały. Po pierwszej tegorocznej kolejce Eintracht wyskoczył na pozycję lidera grupy pościgowej za Bayernem. Miał do seryjnego mistrza pięć punktów straty. Jego plecy oglądali inni możni tego kraju, Borussia Dortmund, RB Lipsk, Bayer Leverkusen czy Wolfsburg. Druga z rzędu kwalifikacja do Ligi Mistrzów wydawała się w zasięgu ręki. Zespół w debiutanckiej kampanii w elicie miał przed sobą rywalizację w fazie pucharowej przeciwko Napoli. Wciąż grał na trzech frontach. A znaleziony pół roku wcześniej za darmo Muani właśnie zagrał w finale mistrzostw świata, windując wartość rynkową o kilkadziesiąt milionów euro. Perspektywy Eintrachtu rysowały się doskonale.

KAPRYSY DIWY

Ale nie na darmo ten klub przez lata dorobił się przydomku “Kapryśna Diwa”. Nie przez przypadek przez dziesiątki lat dumnego istnienia bardzo rzadko cokolwiek wygrywał. To po prostu nie jest klub, który potrafi oddawać dwa równe skoki. Rozgrywać dwie dobre rundy. Motywować się do rzetelnego punktowania tydzień w tydzień. Niezależnie od tego, kto jest jego trenerem, i kim akurat są piłkarze, Frankfurt wielki tylko bywa, ale rzadko jest. Od tamtej szesnastej kolejki nastąpiło nagłe i niespodziewane załamanie formy. Zespół wygrał w lidze tylko dwa mecze z czternastu. W tabeli za ten okres zajmuje miejsce tuż nad strefą spadkową. Do Bayernu stracił w tym czasie dodatkowe czternaście punktów. Do Dortmundu 20. Na cztery kolejki przed końcem awans do Ligi Mistrzów nie jest możliwy nawet matematycznie, bo SC Freiburg odjechał już za daleko. Nawet o awans do europejskich pucharów przez ligę nie będzie łatwo. Szósty Bayer Leverkusen jest rozpędzony, a i tak ma pięć punktów przewagi. Siódmy Wolfsburg i ósme FSV Mainz też są w znacznie lepszej formie. A rywalizacja z Napoli skończyła się bolesnym pokazaniem Eintrachtowi miejsca w szeregu.

Reklama

PUCHAR JAKO POCZĄTEK WZLOTU

Sprawy we Frankfurcie rzadko kończą się jednak tak dobrze i tak źle, jak się zapowiadają. Gdy już wokół klubu zapanował chaos, gdy coraz więcej zaczęło się do mediów przebijać głosów o różnicach między Markusem Kroeschem, dyrektorem sportowym, a trenerem Glasnerem, gdy coraz więcej czołowych postaci drużyny i klubu zaczęło rozmyślać o własnej, a nie zespołowej przyszłości, okazało się, że Eintracht wciąż zachował umiejętność mobilizowania się i tworzenia jedności choćby na pojedyncze wieczory raz na kilka tygodni. To od finału Pucharu Niemiec w 2017 roku, gdy zespół walczył jeszcze o utrzymanie z Niko Kovacem za sterami, zaczęła się historia wzlotu tego klubu. Rok po tamtej porażce z Dortmundem frankfurtczycy dotarli do Berlina jeszcze raz i tym razem ograli Bayern Monachium, zdobywając pierwsze od trzech dekad trofeum. W kolejnym roku przebili się do półfinału Ligi Europy, ogrywając po drodze Marsylię, Lazio, Szachtar Donieck, Inter, Benficę i zatrzymując się dopiero w rzutach karnych na Chelsea. Przypomnieli w ten sposób o sobie na europejskiej mapie. Rok później potwierdzili nowe ambicje, ogrywając w Lidze Europy Arsenal i Red Bull Salzburg. 2021 rok przyniósł im najlepszy ligowy finisz od ponad ćwierć wieku i przegraną w ostatniej chwili walkę o najlepszą czwórkę. A kolejne dwanaście miesięcy później sensacyjnie wygrali Ligę Europy, zgarniając pierwsze od 42 lat trofeum na międzynarodowej arenie. I pierwszy raz w dziejach, kwalifikując się do Ligi Mistzów.

WIOSENNE UNIESIENIA

Każda, dosłownie każda wiosna od 2016 roku przynosi w tym klubie jakieś ponadprzeciętne emocje. Po 2015 roku, gdy zespół zwyczajnie finiszował w lidze w środku tabeli, wcześniej odpadłszy z pucharu, zawsze w końcówce sezonu dzieje się wokół Eintrachtu coś ważnego. Baraże o utrzymanie, zaawansowane fazy europejskich pucharów, finały krajowego pucharu, walka o czołową czwórkę w lidze. W tym sezonie ta seria miała się wreszcie skończyć. Lecz rozłażący się zespół nadzwyczaj pewnie ograł w ćwierćfinale pucharu zadziwiający w lidze Union Berlin. A najważniejsze przeszkody zostały usunięte przez innych. Bayern przegrał z Freiburgiem, Dortmund z Lipskiem. By awansować do finału, trzeba było tylko ograć na wyjeździe walczący o utrzymanie Stuttgart. Przyszło to najtrudniej, jak tylko się dało. Z niekorzystnym wynikiem do przerwy i wyniszczającym psychicznie dla trenera zarządzaniem prowadzeniem. Ze szczęśliwym zakończeniem. 3 czerwca Berlin znów zaleją dziesiątki tysięcy fanów Eintrachtu. O rozwrzeszczanej hałastrze z Frankfurtu ponownie będzie głośno. A drużyna dostanie szansę, by jeszcze uratować sezon i jednak dostać się po raz kolejny do europejskich pucharów. Kuchennymi drzwiami, jak to ma w zwyczaju.

SZEŚĆ FINAŁÓW W SIEDEM LAT

Eintracht zagra w finale po raz trzeci w ostatnich siedmiu edycjach. To więcej niż w tym okresie Borussia Dortmund, a tyle samo, ile Bayern. Tylko Lipsk częściej w tym czasie pojawiał się na kończącym zmagania wydarzeniu w Berlinie. Jeśli w czerwcu Eintracht znów wygra, potwierdzi status najbardziej utytułowanego niemieckiego klubu za plecami Bayernu w ostatnich latach. Będzie miał bowiem szansę sięgnąć po trzecie trofeum w ciągu pięciu lat. Lipsk przystąpi do meczu jako obrońca tytułu. Tyle że doświadczeniem rozgrywania ważnych meczów Eintracht będzie go przebijał. Wszak oprócz dwóch finałów Pucharów Niemiec, finału Ligi Europy, grał jeszcze o krajowy i europejski superpuchar. Trudno znaleźć na kontynencie średniej wielkości klub, który tak często grałby o trofea.

WĄTPLIWOŚCI WOKÓŁ GLASNERA

Dla Eintrachtu znów wszystko wisi na włosku. Ocena dwóch lat Glasnera musi się różnić diametralnie, jeśli spojrzy się na jego dokonania w lidze i w pozostałych rozgrywkach. Bundesligę jego drużyna przed rokiem skończyła na jedenastym miejscu, a obecnie jest na dziewiątym. To krok w tył w porównaniu do czasów Adiego Huettera i wynik zdecydowanie poniżej obecnych możliwości klubu. Jednocześnie jednak nie sposób nie zauważyć, że to trener, który każdy sezon może zakończyć z trofeum i który w międzyczasie wyszedł jeszcze z grupy Ligi Mistrzów. Inaczej będzie więc się na niego patrzyć, gdy w Berlinie znów uniesie puchar, a przy okazji zapewni klubowi dopływ europejskich pieniędzy, zawodnikom zaś perspektywę kolejnych magicznych międzynarodowych wieczorów. Mimo tych wątpliwości, klub zaproponował Glasnerowi nową umowę, bo obecna kończy się za rok. Sam Austriak na razie jednak zwleka z jej podpisaniem. Co też nie rozjaśnia przyszłości klubu.

NIEUNIKNIONA PRZEBUDOWA

Niezależnie od wyniku meczu z Lipskiem, zespół czeka potężna przebudowa. Umowy kończą się m.in. Daichiemu Kamadzie, Evanowi Ndice, Juniorowi Dinie Ebimbemu, Almamy’emu Toure, Ansgarowi Knauffowi i Philippowi Maxowi. W ostatni rok kontraktu wkroczy w lecie Djibril Sow. Teraz będzie więc ostatnia okazja, by coś na nim zarobić. Ze swojej pozycji w zespole niezadowoleni są rezerwowi napastnicy Rafael Borre i Lucas Alario. A Jesper Lindstroem i Randal Kolo Muani są na tyle rozrywani przez rynek, że może być trudno ich zatrzymać. Tyle dobrze, że ewentualne rozstanie z nimi przyniosłoby Eintrachtowi pewnie grubo ponad sto milionów euro. Ale zbudowania nowej, stabilnej drużyny to nie zagwarantuje. Mając jednak perspektywę gry w Europie, byłoby łatwiej o godnych następców.

JASNOŚĆ NA SZCZYCIE

Nie jest jednak nawet do końca jasne, kto będzie się zajmował ich szukaniem, bo od dwóch miesięcy co jakiś czas krąży w mediach plotka o zainteresowaniu Liverpoolu usługami dyrektora sportowego Kroeschego. W tym kontekście ważny sygnał wysłał w tym tygodniu Axel Hellmann, prezes zarządu, który był poważnym kandydatem do objęcia funkcji prezesa DFL, czyli spółki zarządzającej dwiema zawodowymi ligami w Niemczech. Krótko przed meczem ze Stuttgartem poinformował jednak, że wypełni kontrakt z Eintrachtem. Przynajmniej co do obsady samego szczytu zapanowała więc jasność. A sukces na boisku sprawił, że może i nad całym klubem ponownie zaświeci słońce. Jeśli za miesiąc całe miasto znów ruszy na wielką fetę, będzie to oznaczało, że już tylko Bayern ma na koncie więcej triumfów w Pucharze Niemiec. I że już jedną trzecią całej, kolekcjonowanej przez ponad 120 lat, klubowej gabloty, zdobią trofea wstawione w ostatnich pięciu latach. Niech więc codzienne turbulencje nie przysłonią faktu, że ten dumny klub właśnie teraz, między 2018 a 2023 rokiem, przeżywa najbardziej obfitujące w sukcesy lata w historii.

Reklama

Czytaj więcej o Bundeslidze:

Fot. Newspix

Patrzy podejrzliwie na ludzi, którzy mówią, że futbol to prosta gra, bo sam najbardziej lubi jej złożoność. Perspektywę emocjonalną, społeczną, strategiczną, biznesową, czy ludzką. Zajmując się dyscypliną, która ma tyle warstw i daje tak wiele narzędzi opowiadania o świecie, cierpi raczej na nadmiar tematów, a nie ich brak. Próbuje patrzeć na futbol z analitycznego dystansu. Unika emocjonalnych sądów, stara się zawsze widzieć szerszą perspektywę. Sam się sobie dziwi, bo tych cech nabywa tylko, gdy siada do pisania. Od zawsze słyszał, że ludzie nie chcą już czytać dłuższych i pogłębionych tekstów. Mimo to starał się je pisać. A później zwykle okazywało się, że ktoś jednak je czytał. Rzadko pisze teksty krótsze niż 10 tysięcy znaków, choć wyznaje zasadę, że backspace to najlepszy środek stylistyczny. Na co dzień komentuje Ekstraklasę w CANAL+SPORT.

Rozwiń

Najnowsze

Boks

Olbrzym nie dogonił króliczka. Usyk ponownie pokonał Fury’ego!

Szymon Szczepanik
9
Olbrzym nie dogonił króliczka. Usyk ponownie pokonał Fury’ego!
Anglia

Fabiański: Nie spodziewałem się, że tak długo będę grał w Premier League

Bartosz Lodko
0
Fabiański: Nie spodziewałem się, że tak długo będę grał w Premier League
Hiszpania

Cierpiące Atletico wygrało w końcówce! Koszmarne pudło Lewandowskiego

Jakub Radomski
47
Cierpiące Atletico wygrało w końcówce! Koszmarne pudło Lewandowskiego

Niemcy

Anglia

Fabiański: Nie spodziewałem się, że tak długo będę grał w Premier League

Bartosz Lodko
0
Fabiański: Nie spodziewałem się, że tak długo będę grał w Premier League
Hiszpania

Cierpiące Atletico wygrało w końcówce! Koszmarne pudło Lewandowskiego

Jakub Radomski
47
Cierpiące Atletico wygrało w końcówce! Koszmarne pudło Lewandowskiego

Komentarze

0 komentarzy

Loading...