Śląsk może uniknąć spadku z ligi. Ma niezły terminarz i trenera, który zwykle przyzwoicie zaczynał pracę. Straty są niewielkie. Może bramkarz rywali będzie miał zły dzień. Albo John Yeboah dobry. Ale jeśli tym razem jednak się nie uda, we Wrocławiu nie będą mogli mieć do nikogo pretensji. Próba przeczekania sezonu może się okazać zabójcza.
Strzelili najmniej goli w lidze. Razem z Zagłębiem Lubin, ale ono grzeszy nieskutecznością. Z goli oczekiwanych wynika, że wypracowało sytuacje na aż czternaście trafień więcej. Śląsk Wrocław nie miał pecha i nie był nieskuteczny. Zdobywa mniej więcej tyle bramek, na ile zasłużył. Jedynie piłkarze Miedzi Legnica podejmują próby z gorszych, mniej przygotowanych pozycji. W ogóle wrocławianie oddają najmniej strzałów. I najmniej strzałów z gry. Najrzadziej obijają obramowanie bramki (naprawdę nie mają pecha). Zaliczają najmniej kontaktów z piłką w polu karnym. Wykonują najmniej kluczowych podań. Statystyki nie zawsze mówią wszystko o futbolu. Ale akurat o futbolu Śląska Wrocław tak.
Szarganie imienia Atletico
To może chociaż defensywa? W końcu Rafał Leszczyński w trakcie któregoś z meczów, bodaj z Widzewem Łódź, stwierdził, że jego drużyna jest jak Atletico Madryt i lubi cierpieć. Atletico Madryt to wspaniała drużyna, od lat podnosząca się z wszelkich problemów, o stylu trudnym do skopiowania przez kogokolwiek. Wycieranie sobie nią twarzy przez zespół, który po prostu źle gra w piłkę, jest nie na miejscu.
Słabość z matematyki nie czyni humanisty. Nieumiejętność rozgrywania nie czyni Atletico. Zwłaszcza że Śląsk dopuszcza rywali do strzałów z najgroźniejszych pozycji, przez co często cierpi sam Leszczyński. Blokuje najmniejszy, obok Legii, odsetek strzałów na swoją bramkę. Toczy najmniej pojedynków w defensywie. Pod względem intensywności pojedynków (wskaźnik WyScouta), czyli wszelkich prób odebrania piłki, gdy posiada ją rywal, jest na trzecim od końca miejscu w lidze. Zakłada najmniej agresywny pressing obok Miedzi Legnica. Liczbą przebieganych kilometrów nie ustępuje tylko Radomiakowi. I nawet popełnia najmniej fauli. Tu nie ma punktu zaczepienia. Nie ma złośliwości. Śląsk naprawdę wychodzi na boisko, by jakoś przeczekać półtorej godziny, licząc, że może John Yeboah coś sam zrobi. To nie jest publicystyczna hiperbola.
Jeden Yeboah
Sam, bo Erik Exposito trochę jedzie na dobrej opinii, którą kiedyś sobie wyrobił, a trochę na tym, że gra blisko Yeboaha i czasem wymieni z nim piłkę. Gdyby wyjąć ze Śląska tego obecnego Erika Exposito, szanse na utrzymanie spadłyby tylko nieznacznie. Gdyby wyjąć z niego Yeboaha, żadnych szans by nie było.
To nie jest, jak w Jagiellonii Białystok, równorzędny duet z przodu, który ciągnie przeciętny zespół. Jesus Imaz i Marc Gual rozkładają między siebie zasługi mniej więcej równomiernie. Między Yeboahem a Exposito dysproporcja jest znacznie większa, mimo że w liczbach wyglądają identycznie. A to jednak sprawia, że zespół jest ekstremalnie przewidywalny. Nie ma wielkiego ratunku w stałych fragmentach gry. Przecież Śląsk jest jedyną drużyną w lidze, która jeszcze nie strzeliła gola z rzutu rożnego.
Przeciętni bramkarze
Może chociaż bramkarze? Oni mogą, jak Zlatan Alomerović w Białymstoku, ratować czasem naprawdę beznadziejnie broniące zespoły. Ale nie Śląsk. Leszczyński w statystyce uchronionych goli jest na minimalnym minusie, czyli puszcza to, co powinien, a jeszcze raz na dziewięć meczów to, czego nie powinien. Michał Szromnik, który bronił w pierwszej fazie sezonu, jest na większym minusie. Statystycznie raz na sześć kolejek przepuszczał strzał, który powinien był wybronić.
Jeśli Stal Mielec, skończy sezon nad Śląskiem, to także dlatego, że Bartosz Mrozek w skali sezonu dał jej coś ekstra. To nie tak, że Leszczyński rozgrywa zły sezon. Inni są winni problemów. Ale nawet on nie wybija zespołu ponad średnią. Robi to tylko Yeboah.
Więcej punktów niż pochwał
To nie tak, że statystyki popsuły się niedawno, w kryzysie, w który ten zespół wpadł w ostatnim czasie, gdy nie wygrał siedmiu meczów z rzędu, cztery z nich przegrywając. One wyglądają tak niemal od początku sezonu. Nie jest dziwne, że ta drużyna wylądowała w strefie spadkowej. Dziwne, że wylądowała w niej dopiero teraz. Między pierwszą a 27. kolejką nie zdarzyło jej się to ani razu. A przecież czy tak na dobrą sprawę była faza tego sezonu, w której wrocławianie wyglądaliby dobrze?
Niemal każdy miał w tych rozgrywkach moment, w których zbierał pochwały. Nawet jeśli źle się zestarzały, nawet jeśli dobry moment trwał krótko, sporo ciepła spływało, nie licząc aktualnej czołówki, także na Wisłę Płock, Widzew, Stal Mielec, Cracovię, Radomiaka (po serii meczów bez straty gola), Górnik Zabrze (jesienią), Zagłębie (na początku wiosny), Koronę (wiosną), Jagiellonia (jesienna seria ośmiu meczów bez porażki z urwaniem punktów Rakowowi i rozbiciem Stali, czy Korony). O Miedzi z reguły mówiło się ciepło. Śląsk pochwał nie zbierał. Jakoś jednak ciułał chociaż punkty.
Reakcje na klęski
Głównym jego atutem było, że unikał wpadania w serie, które zwykle rozkręcają spirale nieszczęść. Na każde niepowodzenie potrafił przygotować choć przyzwoitą reakcję. Przegrał po fatalnym meczu w Kielcach, to krótko potem ograł Lecha na wyjeździe. Strzelił kompromitującego samobója w Mielcu, ograł Lechię Gdańsk. Nie dał rady u siebie Warcie, rozbił Górnik Zabrze. W przedziwnych okolicznościach przegrał w Radomiu, odpowiedział wyeliminowaniem Lecha z Pucharu Polski. Przegrał z Miedzią Legnica, zremisował z Legią. Dał się rozbić w derbach z Zagłębiem Lubin, ograł Pogoń. Stracił w ostatniej minucie gola z Widzewem, trzeci raz w sezonie ograł Lecha.
Ale na kompromitujące 0:3 w Kaliszu odpowiedzi już nie było. Prawdziwsza wydawała się ta regularnie pokazywana negatywna twarz Śląska. Ale pozytywne wyskoki pozwalały trzymać się ciągle na powierzchni.
Zeszłoroczne szczęście
Nie jestem rozczarowany, nie oczekiwałem więcej. W typach przedsezonowych, które opublikowałem w lipcu, umieściłem Śląsk na dwunastym miejscu. Gdy zaczęło się klarować, że ligę opuści przynajmniej jeden zespół nieoczywisty, który grał w niej od lat, dość wcześnie wskazywałem Śląsk jako potencjalnego kandydata.
Nie uważam, że w zeszłym roku wrocławianie ledwo się utrzymali, bo to zakładałoby jakąś ich aktywność w tej kwestii. To Wisła Kraków się nie utrzymała, to Bruk-Bet Termalica Nieciecza miał zbyt słabą jesień, by wiosną odrobić stratę. Śląsk ze swojej strony zrobił wszystko, by spaść już rok temu, jedynie inni mu na to nie pozwolili.
Marne perspektywy
A personalnie ten zespół nie przekonywał na tyle, by sądzić, że z walką o utrzymanie nie będzie już mieć nic wspólnego. Więcej spodziewałem się po Martinie Konczkowskim, za to nie wiedziałem, że tak dobry będzie John Yeboah. A poza tym? Mathias Nahuel mógł odpalić, ale tego nie zrobił, tak bywa z zawodnikami wziętymi do odbudowy. Więcej wzmocnień zaś nie było.
Można było naturalnie liczyć, że mityczny Piotr Samiec-Talar (debiut w Ekstraklasie za czasów wczesnego Jerzego Brzęczka w roli selekcjonera; za moment przestanie być młodzieżowcem) eksploduje talentem. Albo Adrian Łyszczarz. Czy Sebastian Bergier (w zimie odszedł). Ale trzeźwo myśląc, nie było powodów, by widzieć Śląsk w lepszych rejonach tabeli. Gdyby Robert Pich nie odszedł, dziś też byłby najgroźniejszym skrzydłowym wrocławian.
Wątpliwe wzmocnienia
W każdym razie Śląsk już od jakiegoś czasu trzeba zawsze mieć na radarze w poszukiwaniu potencjalnych spadkowiczów. Nawet jeśli w danym momencie jest od strefy spadkowej daleko. Rok temu pod koniec sezonu rozmawiałem z Robertem Kasperczykiem, który dwa lata temu spadł z ligi z Podbeskidziem Bielsko-Biała. Zapytałem go, czy nie było błędem, rozstanie się z kilkoma zawodnikami, skoro Rafał Leszczyński, Michał Rzuchowski czy Karol Danielak obronili się na rynku i w komplecie zameldują się w Ekstraklasie. Poradził, by się wstrzymać z ocenami do czasu, gdy faktycznie już w niej będą. Jeden już jest w Wieczystej, dwaj pozostali są na dobrej drodze, by kolejny raz spaść. Jeśli to były wzmocnienia po fatalnym sezonie, trzeba było mieć obawy.
Sezon po linii najmniejszego oporu
Lampka zaświeciła mi się jeszcze, gdy przeczytałem na Weszło wywiad z Konradem Poprawą, w którym młody przecież obrońca, szkolony w czasach, gdy umiejętności techniczne stoperów czy bramkarza były już na rynku nie tyle pożądane, ile niezbędne, stwierdził, że nie czuje się dobrze z piłką przy nodze, ale trener tego akurat od niego nie wymaga. Owszem, u niektórych trenerów widać czasem aż za duży przechył w kierunku rozgrywania każdej akcji krótkimi podaniami od tyłu. Ale jeśli trener czyni filarem obrony zawodnika, który całkiem otwarcie i bez żadnej żenady mówi, że nie czuje się dobrze z piłką przy nodze, co więcej, trener nawet tego od niego nie wymaga, nie świadczyło to najlepiej o drużynie. Zwłaszcza że przecież razem z nim mieli grać Diogo Verdasca, Victor Garcia czy Caye Quintana, którzy już w poprzednim sezonie pokazali, by za wiele od nich nie oczekiwać.
Śląsk miał kadrę kandydata do spadku. Rozumiałem Djurdjevicia, który w każdej wypowiedzi obniżał oczekiwania i zapowiadał, jak będzie trudno. Śląsk sprawiał na mnie wrażenie klubu, który po epoce błędów i wypaczeń starał się przejść przez sezon po linii najmniejszego oporu. Jak najtańszym kosztem. Bez zaciągania nowych zobowiązań. Czekając, aż wygaśnie kilka niewygodnych, a ciążących budżetowi kontraktów. Próbując ten sezon przeczekać, licząc, że nikt się nie zorientuje i obudzić się od razu w następnym.
Minimalizm przestał popłacać
Tak się już jednak nie da. Nie wiadomo, czy to stała tendencja, czy tylko odchył z tego sezonu, ale to, co w Ekstraklasie przez lata było przepisem na sukces, przestało działać. Przez lata liga była pełna drużyn i trenerów, którzy nauczyli się, żeby się nie wychylać. Nie rozgrywać, nie ryzykować, nie być zbyt ambitnym. Skupić się na w miarę przyzwoitej organizacji gry. Unikać błędów własnych, licząc, że rywal sam je popełni.
Ten sezon promuje jednak odważnych. Janusz Niedźwiedź średni kadrowo zespół przekonał do odwagi. Nie wystarczyło na cały sezon, ale wystarczyło, by chociaż nabić punkty potrzebne do utrzymania. Podobnie Stal, Wisła Płock, Warta Poznań czy Górnik Zabrze. Starały się wdrażać swój styl gry, nawet jeśli pojedyncze mecze dałoby się rozegrać, podejmując mniejsze ryzyko. Korona, dopiero gdy zaczęła odważniej chodzić na wymiany ciosów, zaczęła być kandydatem do pozostania w lidze. Piast też musiał porzucić minimalizm na rzecz bardziej agresywnego wyjścia do przodu. Jeśli ktoś w tej lidze przypomina Atletico, to zespół Aleksandara Vukovicia, nie Djurdjevicia. Futbol na nie proponowany przez niego przestał przynosić punkty, a trener nie miał innego pomysłu. Śląsk nawet zwykle nie dawał rywalom okazji do popełnienia błędu. Nie każda zmiana trenera ma sens, nawet wiele z nich nie ma, ale ta akurat wydawała się nieunikniona. Z Djurdjeviciem katastrofa była nieuchronna. Teraz jest jedynie prawdopodobna.
Obiecujący terminarz
Straty są minimalne. Śląsk ma jeszcze przed sobą mecze z Radomiakiem, Miedzią i Wisłą Płock, która może już wtedy mieć sezon z głowy. Do tego wyjazdy do Białegostoku i Warszawy. Bywają gorsze terminarze. Nawet samymi spotkaniami u siebie, nie przywożąc choćby punktu z delegacji, dałoby się zamknąć sprawę. Terminarz to jednak tylko papier. Szansa, z której trzeba skorzystać na boisku. A tam wrocławianie nie mają atutów. Jedyne, co może zrobić trener Jacek Magiera, to zaryzykować. Zachęcić zawodników, żeby coś zrobili. Żeby spróbowali. Żeby weszli na boisko z chęcią działania, a nie uniknięcia błędu.
„Magic” touch
Pod tym względem postawienie akurat na niego ma też argumenty pozafinansowe. To przecież trener, który bazuje na indywidualnych rozmowach, na psychologicznym podejściu do konkretnych piłkarzy, ma wręcz mentorskie zacięcie, co pod koniec poprzedniego pobytu w klubie mu przeszkodziło. Ale jest szansa, że mając innych ludzi w szatni, do któregoś z nich trafi z przekazem. Choć nie ma w polskiej piłce wizerunku strażaka, zwykle potrafi krótkofalowo poprawiać wyniki obejmowanych przez siebie klubów. W Zagłębiu Sosnowiec nie przegrał żadnego z dziewięciu ligowych meczów. Piłkarzy Legii Warszawa prędko przekonał do zupełnie innej gry niż za Besnika Hasiego czy nawet Stanisława Czerczesowa. We Wrocławiu z pierwszych siedemnastu ligowych przegrał jeden. Jeśli jeszcze jest dla Śląska jakaś iskierka nadziei, to właśnie w tym.
Najsłabsi od 85 kolejek
Ale na spadki zwykle pracuje się latami. To nie jest często konsekwencja jednego czy drugiego zdarzenia, lecz splotu decyzji podejmowanych w długim okresie. W tabeli za ostatnie półtora roku Śląsk zajmuje ostatnie miejsce, spośród zespołów, które cały ten czas spędziły w Ekstraklasie. W tabeli za ostatnie dwa sezony (cały 2021/2022 i 29 kolejek obecnego), też zajmuje ostatnie miejsce. Za ostatnie dwa lata kalendarzowe (od 24 kwietnia 2021) też. Na przestrzeni ostatnich 85 kolejek (!) nie ma w lidze gorzej punktującego zespołu. A w tak długim okresie wypłukują się wszystkie zwyczajowe argumenty typu: pech, złe decyzje sędziego, kontuzje podstawowych zawodników, kuriozalny błąd bramkarza, strzał życia rywala. Najsłabsi na przestrzeni 85 meczów, po prostu są najsłabsi.
Sumienna praca na spadek
Może uda się Śląskowi jakimś nagłym zrywem oszukać przeznaczenie. Może znów trafią na rywala rozkojarzonego czymś tak, jak Lech pucharami. Albo na tak nieskutecznego, jak Pogoń, gdy udało się ją ograć. Może jeszcze raz bramkarz przeciwników pomoże im tak, jak pomógł Artur Rudko jesienią w Pucharze Polski albo Dusan Kuciak w jesiennym meczu ligowym. Jeśli jednak tym razem się nie uda, jeśli Śląsk jeszcze raz się nie wywinie, nie będzie mógł mieć do nikogo pretensji. We Wrocławiu solidnie, rzetelnie, konsekwentnie i sumiennie pracowali na tę nadciągającą katastrofę. I to jedyny kontekst, w którym można użyć wobec tego klubu tylu pozytywnych epitetów.
CZYTAJ WIĘCEJ O ŚLĄSKU WROCŁAW:
Fot. Newspix