Wes Brown, który przez piętnaście lat był zawodnikiem Manchesteru United, ogłosił bankructwo. Ktoś może się zastanawiać, jak to możliwe, że facet zarabiający kiedyś miliony może być golasem, ale wbrew pozorom nie jest to aż tak wielka sensacja. Wyliczono, że trzech na pięciu piłkarzy Premier League w ciągu kilku lat po zakończeniu kariery zostaje z pustym kontem. Bo nie ma przecież takiej fortuny, której nie dałoby się roztrwonić. Piłkarze niewiele różnią się w tym aspekcie od ogółu społeczeństwa, z tą różnicą, że mogą więcej zarobić i więcej stracić. Problemem jest nie ich tygodniówka, ale fakt, że o oszczędzaniu, zarządzaniu finansami, o pieniądzach generalnie – mówi się za mało. Edukacja w tym aspekcie leży. Zanim więc ktoś potępi Browna, niech – zachowując proporcje – prześledzi swoje debety, pożyczki i kredyty.
Bardzo nie lubię sformułowania „prawdziwi mężczyźni nie rozmawiają o pieniądzach”. W tle pobrzmiewa gdzieś uzupełnienie: „bo je po prostu mają”. Sęk w tym, że rozmawianie na temat pieniędzy wcale nie musi oznaczać przechwałek lub zaglądania komuś do kieszeni. Wkurza mnie to zdanie, gdyż pochodzę z pokolenia, w którym pieniądze jako temat rozmów dorosłych pojawiały się w jakichś pokracznych formach tabu. Ktoś komuś zazdrościł nowego samochodu, bogatej ciotki, itd. Najpierw wszyscy mieli – mniej, więcej – tyle samo, później kapitalizm uruchomił obrotnych, a zostawił w blokach ostrożnych, którzy nazwali swój obóz uczciwymi, co miało oczywiście zdecydowanie cieplejsze zabarwienie, choć bywało usprawiedliwieniem ich nieporadności.
Przyznam, że szkoła zrobiła nam w kwestii nauki oszczędzania przysługę, na przełomie lat 80. i 90., kiedy chodziłem do podstawówki, bardzo popularna była tzw. Szkolna Kasa Oszczędności. Uczniowie mieli specjalne książeczki, wpłacało się na nie każdy grosz od babci, z urodzin, gwiazdki i Dnia Dziecka. SKO pozwoliła mi spełnić wielkie marzenie: po blisko trzech klasach oszczędzania kupiłem sobie kolarzówkę marki „Sprint 2” za 17 000 złotych przed denominacją. Piękną, czerwoną, wierną towarzyszkę na lata.
Ale, żeby nie było tak kolorowo – oszczędzanie było nam wówczas przedstawione jako totalna rywalizacja. Pamiętam, że pani odczytywała wyniki tej klasyfikacji w obecności całej klasy, co było jednak lekko idiotyczne. Doprowadzano bowiem do sytuacji, w której dzieciaki mające mniej kasy, czuły się zwyczajnie gorsze. Oczywiście wtedy nikt tak na to nie patrzył.
Żeby była jednak jasność – nie nauczyło mnie to wcale oszczędzania. Przeciwnie, wyrosłem na człowieka rozrzutnego, wiecznie szorującego po dnie konta bankowego, wydającego dużo więcej niż miałem. Szczególnie w czasach londyńskich i wczesnowarszawskich. Konsumpcjonizm u ludzi z bliskich mi roczników różnił się znacząco od obecnego. Myśmy wcześniej nie mieli nic albo mieliśmy wszystko takie samo. Zatem każda odmiana była mile widziana. Rzeczy w moim dzieciństwie nie stanowiły istoty bytu, były marzeniem, często nieosiągalnym, więc nie do końca realnie się je traktowało.
Chciałbym wam teraz powiedzieć, że bardzo żałuję swojego postępowania względem pieniędzy już w początkach dorosłości, ale niekoniecznie tak jest. Natomiast w pewnym momencie mojego życia wydarzyły się dwie sytuacje, które tąpnęły mną na tyle mocno, by zrozumieć, że dłużej tak nie można.
Wiele osób nie ma jednak tego typu refleksji. To znaczy – chcieliby, ale nie do końca wiedzą, jak się za to zabrać. I wcale nie mówię tutaj o ludziach ubogich, oni, co jest okrutne, nie mają zmartwień dotyczących np. oszczędności. Pieniądze to nie wszystko. Fajnie się mówi, pod warunkiem, że je masz. Na myśl przychodzą mi raczej ci, którzy radzą sobie całkiem nieźle jeśli chodzi o pracę, gorzej w kwestii kasy. Coś jak zawodowi piłkarze.
Oglądałem w weekend serial na Netflixie: „Jak się wzbogacić”. Nie jest to sztuka filmowa najwyższych lotów, a sam tytuł może być nieco mylący. Gra nie toczy się bowiem o przepis na zostanie milionerem, byłoby to zresztą zbyt proste, gdyby mógł taką drogę wskazać serial. Chodzi bardziej o to, że każdy postrzega bogactwo w inny sposób. I każdy potrzebuje zupełnie różnych środków, by uznać samego siebie za bogatego – począwszy od kogoś, kto uciekł na wieś i uprawia warzywa, a skończywszy na właścicielu apartamentu w Nowym Jorku, zarabiającym dwadzieścia średnich krajowych w USA, który i tak nigdy nie uzna, że jest wystarczająco bogaty. Innymi słowy, istotne jest to, by złapać moment, w którym sami uznamy, że czujemy satysfakcję, że zarabiamy na tyle dobrze, by dać bezpieczeństwo sobie i swojej rodzinie.
Serial nie przedstawia historii wyrzutków. Bohaterowie spotykają się z dziennikarzem finansowym „New York Timesa” i opowiadają mu o swoich codziennych problemach. Tłumaczą, dlaczego nie umieją zarządzać swoimi pieniędzmi. Czasem naprawdę wielkimi. Jedni mają je z ciężkiej pracy, inni z alimentów. Wspólnym mianownikiem jest ślizganie się na granicy bankructwa.
Prawdopodobnie ludzie, którzy mają problemy finansowe i obejrzeliby serial, doszliby do wniosku: „a co to za problem?”. Otóż nie dowiedzą się tego, jeśli nie znajdą się w dokładnie takim samym położeniu. Rzadko dopuszczamy do siebie myśl, że ktoś, kto zarabia dużo, może mieć więcej problemów niż ten, kto zarabia mniej. Pieniądze potrafią zamienić się w niszczącą lawinę.
Gitarzysta Guns N’ Roses, Slash, w autobiografii opisał historię Michaela Jacksona, w której wyjaśnił bardzo klarownie powody kłopotów finansowych króla popu. Otóż Jackson miał w kilku miastach studia nagraniowe. One były cały czas otwarte – na wypadek, gdyby artysta akurat był w tej miejscowości, miał wenę i chciał pośpiewać. Slash doświadczył takiej sytuacji osobiście, gdy poprosił Jacksona o pomoc. Nie było problemu, studio czekało. Rockman zrozumiał wtedy, dlaczego Michael, mimo że zarabiał setki milionów dolarów, skazany jest na problemy z forsą.
Niewiele pamiętam ze studiów w kwestii ekonomii, ale jedno zdanie na pewno – że im więcej zarabiasz, tym więcej wydajesz. Szczególnie na dobra luksusowe. Nie musi to być od razu Rolex albo drogi samochód, tylko po prostu coś, bez czego byś przeżył. Coś, czego nie potrzebujesz, ale da ci to poczucie, że nie na darmo tyrałeś po 12 godzin dziennie, siedem dni w tygodniu.
Z pieniędzmi trudno mieć racjonalną relację. U większości ludzi wywołują efekty uboczne. Gdy się ich nie ma, to ich nienawidzisz. Kiedy masz w nadmiarze, mogą ci zniszczyć życie. Bardzo rzadko widziałem w życiu półśrodki.
Jamie O’Hara, pamiętacie takiego piłkarza? Kiedy wreszcie dostał tygodniówkę na poziomie kilkudziesięciu tysięcy funtów, a także ożenił się z miss Wielkiej Brytanii Danielle Lloyd, dziennikarz zapytał go, czy nie uważa się za wielkiego szczęściarza. Ale O’Hara uznał, że wszystkie te życiowe splendory, które na niego spłynęły, w żaden sposób nie przynoszą ulgi. Przeciwnie – jako partner znanej kobiety regularnie lądował na czołówkach tabloidów, a jako piłkarz Premier League był permanentnie poddawany ocenie publicznej. Finalnie go to, mówiąc wprost, dojechało. Zastanowił się więc przez chwilę i powiedział do dziennikarza, zupełnie zaskakująco: – Życie było dużo łatwiejsze, gdy zarabiałem stówkę tygodniowo.
Oczywiście, że mu nie wierzymy.