Jeśli Napoli jutro wyrzuci Eintracht z Ligi Mistrzów – a pewnie tak się stanie, Azzurri przywieźli 2:0 z Niemiec – Włosi będą mieli trzy zespoły w 1/4 finału europejskiej elity. To dla nich rzecz wyjątkowa, ostatni raz osiągnęli coś takiego w rozgrywkach 2005/06, kiedy w ćwierćfinałach zameldowały się ekipy Interu, Milanu i Juventusu. Tak, niegdyś hegemoni, pierwsza liga Europy, potem druga, a teraz ledwie czwarta, za Anglikami i Hiszpanami, ale i za Niemcami. Tym bardziej Włochów musi więc cieszyć to, szczególnie tych o czarno-niebieskich barwach, iż udało się wyrwać ten cenny remis z Portugalii.
A nas, postronnych obserwatorów może akurat martwić, że Inter mierzył się z Porto. Trzeba bowiem przyznać, że portugalskie zespoły w tej edycji Ligi Mistrzów też były interesujące – Benfica oraz Porto wygrały swoje grupy, Orły rozniosły Brugię 7:1 w dwumeczu i czekały aż dołączą do nich Smoki. Niestety – te nie zdołały zrzucić swoim ogniem przyjezdnych z planszy.
Choć próbowały, naturalnie. Do samego końca. Inter nie ukrywał, po co tu tak właściwie przyjechał – 0:0 było dla niego wynikiem wyśnionym i naprawdę nie obchodziło go, w jakim stylu ten cel osiągnie. Owszem, parę razy wyszedł z kontrą, w statystykach nie wygląda aż tak tragicznie, niemniej gościom przyświecała zasada: wy macie piłkę, jednak wy też macie stratę, więc wy się martwcie.
No i takie podejście mogło Włochów zgubić w sposób najbardziej bolesny: na samym finiszu.
Porto w ciągu jednej minuty doliczonego czasu zaliczyło hattrick łapania się za głowę, czyli bycie blisko gola, ale bez postawienia kropki nad „i”. Mówimy tutaj o wybiciu piłki z linii przez Dumfriesa, o uderzeniu w słupek Taremiego (z pomocą Onany) i o trafieniu w poprzeczkę Grujicia. Cholera, brakowało jeszcze tylko spojenia i nieuznanego gola przez VAR, by dopiec tym biednym gospodarzom. Na pewno nie znają „Plam na Słońcu” Kazika, ale jakby znali, to w drodze do domu smutno by to śpiewali.
Pytanie, na ile mieli pecha, a na ile sami sobie są winni? Mimo wszystko brakowało nam tego, by Porto zgnoiło Inter w polu karnym wcześniej, bo przecież gdyby tak się stało – w końcu coś musiałoby wpaść. A jednak Smoki choć grały momentami ze sporym rozmachem, to ostatecznie do kanonady z końcówki wcześniej bardziej podszczypywały Onanę. Próbowali Uribe, Eustaquio czy Grujić, ale bramkarz Interu musiał sobie z tymi sytuacjami poradzić.
Pewnie prościej byłoby wywrzeć większa presję na Interze, gdyby do gry był Otavio, niestety ten wykartkował się w pierwszym meczu. Jest więc pole do rozważania o pechu, ale i do stwierdzenia, iż Porto mogło w tym dwumeczu samo zrobić więcej.
Warto też podkreślić, że mieliśmy w tym meczu też polski wątek, a w czasach kiedy cieniuje Barcelona i Juventus, nie mamy czym szastać. Cóż – Szymon Marciniak był szefem. Zawiesił sobie wysoko poprzeczkę, nie chciał gwizdać każdej pierdoły i choć momentami widzieliśmy drobne obcierki (ze dwa faule więcej można było jednak gwizdnąć), to wysokość jak najbardziej zaliczamy.
Plus też za to, że nie pieścił się z uczestnikami starcia. Dumfries certoli się z wyrzuceniem autu? No to idziemy w drugą stronę. Conceicao fikał? Żółta kartka. A wyrzucenie z boiska Pepe też jak najbardziej się broniło.
Dobry mecz polskiego arbitra, choć po prawdzie dzisiaj musiałby odstawić niebywałe fikołki, by uwaga z arbitra spotkania City – Lipsk przeszła na niego…
Porto – Inter 0:0
Czytaj więcej o Lidze Mistrzów:
- Znów wszystko poszło nie tak. Czy PSG zabrnęło w ślepą uliczkę?
- Trela: Staroświeckie pojęcie drużyny. Jak parada De Ligta kształtuje opowieść o Bayernie
- Trela: Zespół potu, ale nie polotu. Niewielki Dortmund za krótki na Europę
Fot. Newspix