Nieczęsto widzi się takie spotkania w fazie pucharowej Ligi Mistrzów, w których jedna z drużyn właściwie od samego początku wygląda tak, jakby weszła do sali tortur. Jakby była dosłownie obsrana jeszcze przed wyjściem na murawę, jakby przyszło jej grać, hmm, na przykład z najlepszą wersją Barcelony Pepa Guardioli. A to przecież tylko – i aż, jak widać – Benfica.
Ta sama Benfica obrzydziła Club Brugge występy na arenie europejskiej. Wjechała w Belgów jak walec, a potem jeszcze zdeptała i wrzuciła do betoniarki. Powiedzieć o różnicy klas, to jak nic nie powiedzieć.
Nienasyceni
Wiecie, co w tym wszystkim było fajne? Padała pierwsza – szli po drugą. Cieszyli się z trzeciej – zaraz chcieli czwartą. Mieli pięć – szukali szóstej. Niebywałe, naprawdę niebywałe. Club Brugge było jedynie tłem dla popisów Benfiki. Tymi tyczkami na treningu, które pozorują presję rywala. Owszem, ekipa trenera Parkera i tak była w trudnej sytuacji, bo u siebie przegrała 0:2, ale to nie był aż tak dramatyczny wynik, żeby na rewanż wywiesić białą flagę. Całe szczęście chociaż dla kibiców z Brugii, że udało się wrócić z jednym golem honorowym. I to takim, że w innych okolicznościach Meijer mógłby go oprawić w ramkę i opowiadać wnukom, jak w 87. minucie załadował w okienko na wagę awansu do 1/4 finału. Oczywiście teraz to jedynie wersja alternatywna, scenariusz z FIFY, w której Meijer i spółka mogliby ten mecz zrestartować, obniżyć poziom trudności i zmienić bieg wydarzeń.
Ale życie to nie gra, choć ono też może być angażujące i fajne, szczególnie jeśli jest się kibicem Benfiki. Ci, którzy nie przyszli tego dnia na stadion, mogli srogo żałować…
Najpierw jak na podwórku zabawił się Rafa Silva, wkręcając w ziemię kilku obrońców i sprytnym strzałem pokonując Mignoleta. Potem podobnie zabawił się Ramos, także z szybką nogą przed polem bramkowym. Później, już w drugiej połowie, dzieło zniszczenia przybrało różne kształty: a to piękna klepka i gol, a to rzut karny, a to podcinka nad golkiperem, a to cięty strzał po długim słupku na 5:0, przy którym bramkarz Club Brugge nawet już nie próbował. Wiedział, że to nie ma sensu. Po co się męczyć. Jaka różnica, czy dostajesz czwórkę czy piątkę?
Club Brugge nie do poznania
Ostateczny wynik dwumeczu – 7:1. Pogrom. Deklasacja. Upokorzenie. Panowie z Belgii, napisaliście fajną historię, bo w ogóle znaleźliście się w Lidze Mistrzów i jesienią graliście przekonująco oraz – co mocno zadziwiło świat – dostaliście się do fazy pucharowej. Ale, sorry, dziś wyglądaliście przy Benfice jak przypadkowa ekipa, która bilet na mecz wylosowała w chipsach. Dziś to kompromitacja, choć mimo wszystko jesteśmy ciekawi, jak w Brugii na dłuższą metę przyjmą tę przygodę. Nie było źle, ale jakiś niesmak na pewno pozostanie.
Co do Benfiki, jesteśmy pewni, że w dalszej fazie Ligi Mistrzów może namieszać. Ma świetnie zgrany zespół, potrafi bawić się na boisku i do tego wygląda na całkiem solidną ekipę na tyłach. Zespół z Lizbony, choć w innym składzie osobowym, już pokazywał w przeszłości, że wcale nie musi być chłopcem do bicia. Okej, w starciach z takim Realem czy Liverpoolem zawsze będzie underdogiem, lecz może w końcu przebije swój szklany sufit i zrobi coś więcej, niż można się spodziewać. Albo przynajmniej zagra tak, że będzie się ich pamiętać na długo.
Benfica Lizbona 5:1 Club Brugge (2:0)
Rafa Silva 38′, Ramos 45′ i 57′, Joao Mario 71′, Neres 77′ – Meijer 87′
WIĘCEJ NA WESZŁO:
Fot. Newspix