Wyobrażenie o tym, jakim trenerem będzie Xabi Alonso, wciąż wygrywa z tym, jakim jest w rzeczywistości. Ale rozdźwięk nie jest na tyle duży, żeby nie można go było jeszcze zlikwidować. Wszystko, co najważniejsze, Hiszpan ma do ugrania w europejskich pucharach. Samo to, że jego drużyna wciąż nich gra, pokazuje, że próba uratowania sezonu w jakiejś części mu się powiodła.
Rewanżowe starcie 1/16 finału Ligi Europy w Monako musiało być naprawdę ważne, skoro „Kicker”, określił je jako „najbardziej definiujące, w jakim Xabi Alonso kiedykolwiek wziął udział”. Od zawsze stonowany i unikający przesady magazyn natychmiast pospieszył z wyjaśnieniem, że choć doskonale zdaje sobie sprawę, iż trener Bayeru Leverkusen jako piłkarz grał w finałach mistrzostw świata, Europy i Ligi Mistrzów, to żaden z nich, choć ważny, nie miał aż tak wielkiego znaczenia dla dalszych losów Alonso jako jednostki. Wygrywając je, znalazł spełnienie. Gdyby przegrał, byłby kolejny wielkim piłkarzem niespełnionym w wielkich momentach. Ale mecz z Monako mógł mieć znaczenie, czy trener Alonso kiedykolwiek w ogóle zdoła nawiązać do tego, co pokazywał na boisku. Albo czy dołączy do grona byłych wielkich piłkarzy, których sparzyła ławka.
IDEALNA SYTUACJA WYJŚCIOWA
Kiedy w październiku Alonso obejmował będący w kryzysie zespół, można go było chwalić za mądrość. Przejmował wprawdzie drużynę w strefie spadkowej, ale dla każdego było jasne, że dysponując taką kadrą i mając przed sobą pół roku do rozegrania, Bayer Leverkusen nie może spaść. Ktokolwiek prowadziłby ten zespół, pewnie i tak z czasem poprawiłby wyniki. Zbyt dobrych piłkarzy miałby do dyspozycji. A to dla każdego trenera wymarzony scenariusz. Dla Alonso był tym lepszy, że jednocześnie sezon zabrnął już na tyle daleko, iż kilka rzeczy zostało przegranych. Drużyny nie było już w Pucharze Niemiec. Strefa Ligi Mistrzów była tak odległa, że trudno było realnie oczekiwać pogoni za nią. W grupie Ligi Mistrzów też wiele już zdążyło pójść źle. Idealne wręcz okoliczności, by zaczynać karierę trenerską bez wielkiego ryzyka. Zwłaszcza że w klubie odległym od zainteresowania wszędobylskich mediów i mas kibiców. Wprawdzie Kolonia czy Duesseldorf, gdzie mieszczą się siedziby ważnych dzienników, w sensie geograficznym są niedaleko. Ale „Express” czy „Rheinische Post” zapełniają szpalty i serwery raczej wydarzeniami związanymi z FC Koeln czy Borussią Moenchengladbach. Kto pracuje w Bayerze, ma spokój.
STAŁA OBSERWACJA
Tak to jednak do końca w dzisiejszej zawodowej piłce nie działa. Nie na tym poziomie. Nie, gdy nazywa się Xabi Alonso, jest postacią rozpoznawalną na całym świecie i gdy wszyscy oczekują, że będzie się w przyszłości wielkim trenerem. W momencie zatrudnienia Alonso Bayer naturalnie znalazł się na świeczniku i to w skali międzynarodowej. Bo dyrektorzy sportowi wielu naprawdę dużych klubów nie ukrywali już w przeszłości, że widzą w Alonso swojego potencjalnego przyszłego trenera. Gdyby mu się powiodło, zwłaszcza w jego byłych miejscach pracy, gdzie pozostawił świetne wspomnienia, na pewno by to dostrzegli. A tak się składa, że jego byłe miejsca pracy to globalne superkluby. Liverpool, Real Madryt, Bayern Monachium. Alonso wprawdzie faktycznie nie miał w pierwszym sezonie pracy w Bayerze wielkiej presji, ale jakieś minimum jednak musiał osiągnąć, by nie pozostawić wątpliwości, że z trenerskim debiutantem na tym poziomie warto wchodzić także w kolejny sezon.
PODRÓŻ MIĘDZY SKRAJNOŚCIAMI
W świecie, który dąży do upraszczania, a wręcz spłycania spraw, po pół roku jego pracy nie da się udzielić jednoznacznej odpowiedzi, czy Alonso to bardziej nowy Andrea Pirlo i za chwilę wyląduje gdzieś na tureckiej prowincji, czy bardziej nowy Guardiola, który za chwilę ruszy jeszcze wyżej. Jego pierwsze miesiące w Niemczech są tak złożone, jak jego dwa pierwsze mecze ligowe. W debiucie Bayer rozbił Schalke czterema bramkami. Tydzień później czterema bramkami rozbił go Eintracht. I gdzieś między tymi dwiema skrajnościami poruszała się przez cały czas jego drużyna.
KONIEC SZALEŃSTW
Bayer, który w zeszłym sezonie zajął trzecie miejsce, grając momentami fascynujący futbol, pod wodzą Gerardo Seoane był drużyną prostolinijną, którą cechował ciąg na bramkę. Gdy następował przechwyt, istniał tylko jeden pomysł na rozwiązanie akcji: gaz do dechy. Przyniosło to fantastyczny sezon Patrika Schicka, który walkę o koronę króla strzelców przegrał jedynie z Robertem Lewandowskim, eksplozję talentu Floriana Wirtza, który do marcowego zerwania więzadeł krzyżowych był najbardziej fascynującym nastolatkiem na niemieckich boiskach obok Jamala Musiali i Jude’a Bellinghama, czy międzynarodową rozpoznawalność Moussy Diaby’ego, który został reprezentantem Francji. Gdy jednak okazało się, że na dłuższą metę ten styl gry jest zbyt ryzykowny i Bayer potrzebuje szerszego repertuaru, by należeć do czołówki, Alonso obrał zupełnie inny. Pierwszym krokiem, który postawił, było odjęcie drużynie odrobiny szaleństwa.
DEFENSYWNE POSIADANIE
Spodziewano się wprawdzie po byłym regulatorze tempa drużyny Guardioli, że będzie chciał robić większy użytek z posiadania piłki, ale Alonso przekształcał zespół w tym kierunku przede wszystkim, by dać mu ręce i nogi. Grę podaniami interpretował jako środek defensywny, zgodnie z zasadą, że gdy jego drużyna ma piłkę, nie ma jej przeciwnik. Nie porzucił jednak całkowicie atutów zespołu poprzednika, wykorzystując zresztą walory piłkarzy, których zastał w kadrze. Gracze tacy jak Diaby, Jeremie Frimpong, Amine Adli czy Mitchell Bakker nadawaliby się do sztafety cztery razy sto metrów. Ich szybkość sensowniej było wykorzystać w grze z kontry niż w wielopodaniowych kombinacjach. Alonso wycofał trochę szalony pressing z czasów Seoane, preferując klasyczne kontry. Głębiej ustawiony zespół długimi fragmentami oddawał inicjatywę, nastawiając się na szybkie ataki. Albo leniwie rozgrywał na własnej połowie, byle tylko zmusić rywala do wyższego podejścia, odsłonięcia się i narażenia na kontrę.
URATOWANA EUROPA
Gdy Bayer wychodził na prowadzenie, jak udało się tuż po przerwie rozgrywanego przed mundialem meczu z rewelacyjnym Unionem Berlin, nie miał dla rywala litości, wrzucając mu aż pięć bramek. Kiedy jednak pierwszy tracił gola, często nie miał pomysłu jak wrócić do meczu. Tak było choćby w wysokich przegranych z Eintrachtem (1:5) czy FC Porto (0:3). Do tego doszła koszmarna wręcz nieskuteczność przy rzutach karnych. Gracze z Leverkusen zmarnowali ich w tym sezonie na wszystkich frontach aż cztery. Często w bardzo ważnych momentach, w których przy trafieniu z jedenastu metrów, można by jeszcze myśleć o znacznie lepszych wynikach. Alonso nie udało się uratować wyjścia z grupy Ligi Mistrzów i przeskoczyć rewelacyjnego Clubu Brugge albo FC Porto. Ale to, że udało mu się pozostawić drużynę w Europie kosztem Atletico Madryt, można było mu przypisać jako zasługę. Nawet jeśli udało się to głównie dzięki temu, że to rywal zmarnował rzut karny w decydującym momencie. Dokładnie w dziewiątej minucie doliczonego czasu gry.
PRZYHAMOWANY MARSZ
Skoro po starcie rundy wiosennej gracze Alonso zaczęli tam, gdzie skończyli jesienią, czyli wygrywając dwa mecze i przedłużając serię zwycięstw aż do pięciu, można było podejrzewać, że teraz już na dobre ruszą w pogoń za czołówką, robiąc dobrą reklamę swojemu trenerowi. Jego drużyna była wówczas tylko siedem punktów za strefą Ligi Mistrzów. Kolejne spotkania pokazały jednak, że nieudany początek sezonu nie był przypadkiem i Bayer akurat w tym sezonie faktycznie nie należy do zespołów nadających ton niemieckim rozgrywkom (w tabeli uwzględniającej tylko czasy Alonso zajmuje dopiero dziewiąte miejsce). Porażki z Borussią Dortmund, Augsburgiem i FSV Mainz przyhamowały marsz w górę tabeli, pozostawiając Bayerowi nadzieję jedynie na dogonienie siódmego miejsca, które może dać grę w Lidze Konferencji Europy. O awansie do Ligi Mistrzów przez rozgrywki krajowe Bayer może już zapomnieć, większe szanse na ponowne miejsce w elicie ma chyba poprzez wygranie Ligi Europy. Nawet jednak o sam awans do jakichkolwiek europejskich rozgrywek nie będzie łatwo. Szósty Eintracht jest dziś dziesięć punktów przed Bayerem. Siódma Moguncja siedem punktów przed nim (mając mecz więcej). A siódme miejsce przecież tylko może, a nie musi, dać grę w Europie.
WYGNANY MARAZM
Jedno zwycięstwo w pięciu meczach ligowych pomiędzy końcem stycznia a początkiem marca sprawiło, że klub z Leverkusen znalazł się w obliczu przedwczesnego zakończenia sezonu. Strefa spadkowa już go nie straszy, gonienie pucharów stało się mglistą perspektywą, najbardziej prawdopodobne jest zakończenie ligi w środku tabeli. Kiedy jeszcze zawodnicy w meczu 1/16 finału Ligi Europy popełnili proste błędy na własnym stadionie, pozwalając Monaco na strzelenie trzech goli i naturalnie marnując rzut karny, zaczęło pachnieć kompletnie rozczarowującym sezonem. To właśnie miał na myśli „Kicker”, pisząc o rewanżu definiującym karierę Alonso. Porażka w księstwie oznaczałaby, że zawodników motywowałyby już tylko indywidualne cele — chęć pokazania się potencjalnemu nowemu pracodawcy i wynegocjowanie jak najlepszego kontraktu. Bayer bez europejskich pucharów nie miałby argumentów, by zatrzymać największe gwiazdy. Bayer bez pieniędzy z europejskich pucharów wręcz potrzebowałby sprzedać najlepszych, by zrównoważyć budżet i mieć z czego sfinansować niezbędne zmiany w karze. Groziłoby to miesiącami, w których trenerowi byłoby bardzo trudno wzniecić jeszcze jakiś ogień w zawodnikach i zjednoczyć ich wokół jakiegoś wspólnego celu. A to finalnie rzutowałoby także na ocenę trenera.
PRZEŁAMANA NIEMOC
Wspólny cel udało się jednak wywalczyć. W Monaco, biorąc pod uwagę klasę rywala, rangę spotkania i sytuację wyjściową, Bayer rozegrał bodaj najlepszy mecz pod wodzą Alonso. Był gotowy wtedy, kiedy było trzeba. Nie uniknął oczywiście nonszalanckich pomyłek z tyłu i nieskuteczności, które są niejako wpisane w pamięć mięśniową tego klubu, ale zdołał przynajmniej odrobić straty, doprowadzić do rzutów karnych i przełamać feralną niemoc: akurat tego wieczoru piłkarze, którzy miesiącami nie byli w stanie trafić z jedenastu metrów, byli bezbłędni. Trafili wszyscy, zapewniając sobie awans do kolejnej rundy.
DŁUGIE OCZEKIWANIE
Bayer jako najczęstszy niemiecki uczestnik Ligi Europy i klub, który zwykle ma w składzie jakichś ciekawych i rozpoznawalnych w skali kontynentu piłkarzy (kiedyś Kai Havertz, Julian Brandt, dziś Wirtz, Schick, Diaby), niemal co roku był w Niemczech wymieniany jako kandydat do odegrania poważnej roli w tych rozgrywkach. Nigdy nie był jednak w stanie sprostać tym oczekiwaniom. Mimo sporych możliwości finansowych notorycznie plasujących Bayer w czołowej czwórce w Niemczech, klub ten nie wsadził do gabloty kompletnie niczego od ponad trzydziestu lat (Puchar Niemiec). Od tego czasu różne trofea krajowe i europejskie zdobywały Bayern, Borussia Dortmund, Stuttgart, Schalke, Werder, VfL Wolfsburg, Kaiserslautern, Eintracht, Norymberga, RB Lipsk i Borussia Moenchengladbach. To, że nie ma w tym szerokim gronie klubu, któremu nigdy w tym czasie nie brakowało pieniędzy ani dobrych piłkarzy, mocno wszystkich związanych z Bayerem uwiera. Zwłaszcza po tym, gdy Eintracht Frankfurt, dysponując skromnymi możliwościami, udowodnił, że się da.
ZADANIE W ZASIĘGU
Bayer znów teoretycznie stać, by nawiązać do tamtej znakomitej kampanii ekipy z Hesji. Na drodze do ćwierćfinału stoi mu Ferencvaros, czyli rywal o znacznie mniejszych możliwościach. Wśród przeciwników pozostały jeszcze drużyny, które w starciach z Bayerem byłyby faworytami, jak Arsenal, Manchester United czy Juventus, ale po pierwsze nie ma ich wiele, co przy pewnym szczęściu w losowaniu mogłoby pozwolić ich uniknąć, a po drugie, każda z nich może być bardziej zaangażowana w rywalizację krajową, niż to, co dzieje się w Lidze Europy.
CZWARTKOWE EMOCJE
Tymczasem dla Bayeru, im dłużej będzie trwał ten sezon, tym prawdopodobnie ważniejsze rzeczy będą się działy w czwartki niż w weekendy. To jedyna szansa na uratowanie sezonu, pokazanie niektórym zawodnikom, że nie muszą za wszelką cenę uciekać z Bayeru, jeśli chcą grać na satysfakcjonującym dla nich poziomie i zapewnienie jakichś emocji wokół klubu do końca rozgrywek. Dla Alonso to z kolei szansa, by pokazać się na europejskiej arenie. Ćwierćfinał pewnie jeszcze nie, ale awans choćby do najlepszej czwórki byłby już wynikiem, który zostałby odnotowany i którym trener debiutujący na tym szczeblu mógłby się już chwalić. A przede wszystkim, przekonujący wszystkich wokół, że wykonał na tyle dobrą pracę, by bez żadnych wątpliwości wejść z nim w nowy sezon.
NADZIEJA W LIDZE EUROPY
Przed rokiem Oliver Glasner tuż po przeprowadzce z Wolfsburga do Frankfurtu zajął z Eintrachtem jedenaste miejsce, które w normalnych warunkach zostałoby uznane za rozczarowanie. Ale że jednocześnie wygrał Ligę Europy, zyskał status bohatera, a o średnim wyniku w lidze nikt nie mówił. Alonso przy równie niskim miejscu w Bundeslidze miałby wprawdzie alibi, że to nie jego wina, bo przejmował zespół z balastem, ale dopiero występami w Europie mógłby naprawdę przekierować dyskusję na inne tory. Takie, na których wyobrażenie o Xabim Alonso jako trenerze nie musiałoby już przegrywać z rzeczywistością.
WIĘCEJ O NIEMIECKIM FUTBOLU: