Już dziś o 16 kierowcy ruszą do walki w pierwszym Grand Prix tegorocznego sezonu Formuły 1. Max Verstappen zacznie walkę o trzeci tytuł z rzędu, a jego najwięksi rywale spróbują przeszkodzić mu w jego zdobyciu, choć i Ferrari, i Mercedes mają swoje problemy. Do tego na starcie stanie kilku debiutantów i zaskakująco szybki Fernando Alonso, który nie ma zamiaru odpuścić dużo młodszym rywalom. Jak będzie wyglądać ten sezon? Oto pięć najważniejszych pytań przed jego startem.
Spis treści
Czy w Red Bullu będą współpracować?
Poprzedni sezon Maxa Verstappena był absolutnie historyczny. Holender wygrał 15 z 22 wyścigów, ustanawiając nowy rekord Formuły 1. Rekordowa była też liczba zdobytych przez niego punktów – 454. I to wszystko mimo tego, że zaczął stosunkowo słabo – w pierwszych trzech wyścigach raz wygrał, ale dwukrotnie nie dojechał do mety. Ba, po Grand Prix Australii, trzecim w kalendarzu, wiele osób sugerowało, że tytuł może zgarnąć Charles Leclerc. Do Monakijczyka jeszcze przejdziemy. A co do Maxa i Red Bulla, to wszystko zapowiada, że w tym sezonie Holender zdobędzie mistrzowski tytuł po raz trzeci z rzędu.
Zmotywowany do walki o najwyższe cele powinien też być Sergio Perez. W zeszłym sezonie Meksykanin walczył o wicemistrzostwo, ale ostatecznie przegrał je o zaledwie jeden punkt. Nie mógł jednak zaliczyć roku 2022 na straty. Wygrał dwa trudne wyścigi – w Monako i Singapurze, oba na ulicznych torach. Regularnie stał na podium. I zdobył pierwsze w karierze pole position. Dla Checo to był przełomowy rok, ale zakończony… niespecjalnie miłym akcentem.
W trakcie Grand Prix Sao Paulo niespodziewanie obaj kierowcy Red Bulla pokazali szerszej publice, że atmosfera w ich teamie wcale nie jest idealna. W Brazylii Perez oddał pozycję na torze Verstappenowi, ale zgodnie z poleceniami zespołu miał ją odzyskać, gdyby Max miał problemy z wyprzedzeniem Fernando Alonso. Problemy faktycznie były, tyle że Holender zignorował polecenia zespołu i Perezowi miejsca na powrót nie odstąpił. A ten rzucił przez radio, że Max “pokazał jaki jest naprawdę”, po czym w wywiadach podkreślał, że on sam wielokrotnie Verstappenowi na torze pomagał. I miło byłoby, gdyby działało to w obie strony.
Potem wersji o zarzewiu ich konfliktu było wiele. Jedna mówiła, że Perez miał umyślnie rozbić bolid w trakcie kwalifikacji do Grand Prix Monako, chcąc je przerwać i uzyskać lepszą pozycję od Verstappena na starcie wyścigu. Druga, że poszło o Grand Prix Meksyku, gdzie Perez miał poprosić o to, by, jeśli pojawi się taka możliwość, Max mu ustąpił i pozwolił wygrać przed własną publiką, ale Holender się na to nie zgodził, argumentując, że w każdym wyścigu ma triumfować najszybszy kierowca.
Nawet jeśli żadna z nich nie była w pełni prawdą, to jedno było istotne: w Red Bullu wcale wszystko nie działało tak dobrze, jak austriacka by tego chciała. A na kilka dni przed startem tego sezonu Checo tylko podgrzał, wydawałoby się, ostudzoną atmosferę, udzielając wywiadu stacji Fox Sports.
– Ważna jest wspólna praca zespołu. Jeśli zobaczę, że nie dostaję wsparcia, gdy będę go potrzebować, to w innych momentach też go nie dam. To naturalne. Choć nie spodziewam się niczego takiego. W zeszłym sezonie byłem wszystkim bardzo zaskoczony. Nie wiem, co się wydarzyło, biorąc pod uwagę, ile zrobiłem dla Maxa. Nie sądzę, bym zrozumiał jego zachowanie. Ma dwa mistrzowskie tytuły dzięki mnie. Ten sezon będzie bardzo intensywny, nawet sześć bolidów może liczyć się w walce o tytuł. Naprawdę ważne będzie, byśmy pracowali jako zespół – mówił Perez.
CZYTAJ TEŻ: CHECO. JAK SERGIO PEREZ ZOSTAŁ IDOLEM MEKSYKU?
Red Bull na starcie sezonu cieszyć się może z pewnością z jednego: jest bardzo szybki. Eksperci byli co do tego zgodni zresztą już po testach – w samej ekipie też zresztą panowały po nich doskonałe nastroje – a treningi i kwalifikacje tylko potwierdziły, że bolidy , choć mają swoje problemy, prędkości osiągają znakomite. Nawet jeśli Max Verstappen nieco się krygował i mówił, że był zaskoczony swoim pole position. Choć Holender w pewnym sensie ostrzegał inne ekipy: – W wyścigach zwykle jesteśmy lepsi – mówił.
Wyścigi jednak rządzą się swoimi prawami, a w nich często istotna okazuje się też współpraca między kierowcami ekipy. Pytanie brzmi więc: czy Max Verstappen i Sergio Perez będą w stanie pokazać, że działają razem na chwałę Red Bulla, czy też każdy pojedzie przede wszystkim na własne konto? W tym drugim przypadku na torze może zrobić się naprawdę ciekawie. Bahrajn zresztą dużo nam pokaże, bo bolid austriackiej ekipy nie okazał się tam najlepszy od 2013 roku. Co oczywiste – nigdy nie triumfował tam żaden z obecnych kierowców tego zespołu. To dla nich naprawdę trudny teren.
Jeśli już na nim zaprezentuję się z dobrej strony, będzie to dla nich świetny prognostyk na resztę sezonu.
Grande strategia czy walka o tytuł – co czeka Ferrari?
– Mistrzostwo? To nasz cel – mówił Charles Leclerc po przedsezonowych testach. – Red Bull miał solidny start, a Max wydaje się być bardzo, bardzo mocny. To były tylko testy, więc trudno określić, o ile, ale wydaje się, że są trochę przed nami. Mamy trochę pracy do wykonania, ale to dopiero początek. Nie pokazaliśmy wszystkiego, ale Red Bull też tego nie zrobił. O wszystkim dowiemy się podczas kwalifikacji. Bardzo trudno jest się dowiedzieć, gdzie się znajdujemy. Jednak ogólny obraz mówi nam, że raczej jesteśmy trochę z tyłu. To ważne, ale jak widzieliśmy w zeszłym roku, to nie wszystko. Jednak rozwój na przestrzeni sezonu jest równie istotny.
Jeśli, zgodnie z tym co mówił Leclerc, kwalifikacje miały pokazać, gdzie aktualnie jest Ferrari, to Monakijczyk miał rację – Red Bull jest przed włoską ekipą. W końcu z pole position do dzisiejszego wyścigu ruszy Verstappen, obok niego ustawi się Sergio Perez, a dopiero w drugiej linii oba bolidy Scuderii. Swoją drogą są to bolidy, które jakiś czas temu wzbudziły w padoku sporo szumu, a inne ekipy miały wątpliwości co do tego, czy kanały powietrzne w bocznych sekcjach samochodu są zgodne z wymogami FIA. Legalność konstrukcji została jednak ostatecznie potwierdzona, więc w Ferrari mogli przed startem sezonu spać spokojnie.
Pytanie brzmi: co będzie już po starcie?
W zeszłym sezonie w Bahrajnie triumfował Charles Leclerc, a drugi do mety dojechał Carlos Sainz. W tym roku we włoskiej ekipie raczej nieco hamują się w przewidywaniach i nie zapowiadają rzeczy wielkich już od pierwszego Grand Prix. Leclerc z góry mówił przecież, że ważny będzie rozwój bolidu. Z kolei Sainz twierdził, że opcjonalny słaby start nie zaszkodzi Ferrari w walce o tytuł. – Niezależnie od tego, co stanie się w pierwszym Grand Prix, musimy trzymać się naszego planu. Rozwijać rzeczy, które będą do poprawy. Mistrzostwa nie wygrywa się, ani nie przegrywa w pierwszym wyścigu. Widzieliśmy to w zeszłym sezonie – mówił Hiszpan.
I on, i Leclerc byli jednak zgodni co do tego, że SF-23, tegoroczna konstrukcja zespołu, jest zdecydowanie lepszy od swojego poprzednika (F1-75), bo w nowym bolidzie udało się wyeliminować właściwie wszystkie problemy, jakie miał ten z zeszłego sezonu. A miał ich sporo, więc pozbycie się ich to sukces konstruktorów Ferrari. Oczywiście, pytaniem pozostaje, czy sukces w garażu przełoży się na ten na torze. I nie chodzi tylko o kierowców. W zeszłym sezonie, jak nigdy wcześniej, memem stała się “grande strategia” Scuderii, czyli szereg decyzji zespołu, który właściwie nie miał sensu i zamiast pomagać, przeszkadzał ich kierowcom, zwłaszcza Leclercowi. Źle wymierzone pit stopy, kiepski dobór opon, niewytłumaczalne polecenia zespołowe i wiele, wiele innych.
O ile w poprzednich latach takie pomyłki kosztowały co najwyżej kilka punktów, o tyle w 2022 roku Ferrari faktycznie mogło powalczyć o tytuł. Tyle że samo sobie w tej walce wielokrotnie przeszkodziło.
To wszystko zaowocowało zmianami personalnymi. Mattia Binotto, dotychczasowy szef zespołu, zrezygnował ze swojej posady pod koniec listopada zeszłego roku. Na jego miejsce do teamu przyszedł Frederic Vasseur, wcześniej piastujący analogiczne stanowisko w Alfie Romeo, a więc jednej z ekip współpracujących z Ferrari. Francuz stał się tym samym czwartą osobą spoza Włoch, które została szefem Ferrari. I może to dobry znak, bo poprzednią był jego rodak, Jean Todt, który funkcję tę sprawował, gdy konkurencję regularnie roznosił Michael Schumacher, a potem – zresztą w swoim ostatnim sezonie – zdołał jeszcze doprowadzić do tytułu Kimiego Raikkonena (później Todt został prezydentem FIA i był nim aż do 2021 roku).
Od tamtego czasu żaden kierowca Ferrari mistrzostwa już nie zdobył. Może zatrudnienie Francuza będzie przerwaniem tej “klątwy”? Na pewno zmiany powinny pomóc. Raz, że Charles Leclerc wedle wszelkich medialnych doniesień po prostu nie lubił Binotto, a cały poprzedni sezon tylko tę niechęć pogłębił. Dwa, że podmieniono też ludzi w innych działach. Najistotniejszą zmianą, biorąc pod uwagę poprzedni sezon, wydaje się ta na stanowisku inżyniera odpowiedzialnego za strategię wyścigową, którym został Ravin Jain. To nie nowa twarz w zespole, bo z Ferrari związany jest od sześciu lat. Po prostu wskoczył na wyższe stanowisko. We Włoszech z pewnością liczą, że sprawdzi się na nim idealnie.
Przede wszystkim liczą jednak na to dwie osoby – te, które wsiądą do czerwonych bolidów. Bo w poprzednim sezonie to głównie ich wysiłek został zaprzepaszczony przez to, jak w trakcie wyścigów (i nie tylko wtedy) funkcjonował cały zespół. W tym, o ile tylko rozwój drużyny pójdzie w dobrym kierunku na przestrzeni kolejnych miesięcy, Ferrari może faktycznie powalczyć o tytuł do samego końca.
Czy Mercedes wróci do gry?
Krótka odpowiedź na to pytanie mogłaby brzmieć: nie. W tej chwili Mercedes nie radzi sobie rywalizacji nie tylko z czołową dwójką, ale ma nawet problemy z dotrzymywaniem tempa Astonowi Martinowi, który może okazać się nową trzecią siłą (a niektórzy sugerują, że i drugą) w stawce. Model W14, który ekipa z Brackley przygotowała na ten sezon, okazuje się na razie konstrukcją, nie zapewniającą Lewisowi Hamiltonowi i George’owi Russellowi tempa potrzebnego do tego, by myśleć o sukcesach.
Wszystko wygląda zresztą podobnie, jak to było i… w zeszłym sezonie. Wtedy – jak na standardy tej ekipy – na początek sezonu Mercedes przygotował taczkę, a Hamilton wydawał się zupełnie zniechęcony. Dopiero w trakcie trwania kolejnych Grand Prix, ekipie udało się poprawić osiągi i obaj kierowcy zaczęli się liczyć w stawce.
– Czego się dowiedzieliśmy? Że jesteśmy daleko za rywalami. Wiedzieliśmy to już po części po testach, ale teraz widzimy, że różnica jest ogromna. Próbuję robić, co mogę. Jesteśmy gdzieś między trzecią a czwartą pozycją. Jesteśmy w miejscu, w którym byliśmy rok temu, a może nawet i nieco dalej z tyłu. To zła droga. Musimy znaleźć sposób na powrót na właściwe tory. W tej chwili mamy jednak sporą stratę do liderów. Musimy mieć jednak nadzieję. W zeszłym sezonie udało nam się poprawić, choć nasze straty były mniejsze, niż są teraz. Czy uda nam się zniwelować tę różnicę? Myślę, że tak, ale to będzie trudne przy tej koncepcji bolidu – mówił Hamilton po treningach w rozmowie ze Sky Sports.
W kwalifikacjach starszy z kierowców Mercedesa zajął siódme miejsce (co uznał za… dobry wynik, spodziewał się, że będzie gorzej!), George Russell był szósty. Zapewne nikogo nie zdziwi, jeśli na takich lokatach obaj skończą też całe Grand Prix. W tej chwili nie ma dla brytyjskiej ekipy żadnej nadziei na to, by miała powalczyć o tytuł, który przecież seryjnie zdobywała w erze hybrydowej, dominując w stawce od 2014 do 2020 roku. Wydaje się, że przez pierwszą część sezonu – przynajmniej do wakacyjnej przerwy i pakietu poprawek po niej – Mercedesa może czekać los średniaka “z górnej półki”, czyli takiego, który czasem wkradnie się na podium.
Ciekawe jest to, jak Mercedes będzie sobie radził bez Jamesa Vowlesa, w poprzednich latach jednej z kluczowych postaci w ekipie, człowieka odpowiedzialnego za strategię zespołu. Vowles został nowym szefem Williamsa i tam kontynuuje swoją pracę w padoku. Zresztą z Mercedesa ewakuowało się ponoć więcej osób. Nieoficjalne doniesienia w mediach mówiły, że wielu inżynierów i mechaników zespołu przeniosło się do… Red Bulla. A to już dla Srebrnych Strzał spory cios i uderzenie nie tylko w pracę ekipy, ale i jej morale.
A kiepskie osiągi bolidu na pewno tego nie poprawią. Zresztą Toto Wolff już zapowiedział, że Mercedes będzie reagować i to szybko.
– Uważam, że ostatecznie ten pakiet nie stanie się konkurencyjny. W trakcie przerwy zimowej daliśmy z siebie wszystko, jednakże teraz musimy po prostu wszyscy się przegrupować, usiąść z inżynierami i zdecydować, w jakim kierunku chcemy podążać, aby zwiększyć wydajność i móc wygrywać wyścigi. Niekoniecznie musi być tak jak w zeszłym roku, kiedy sukcesem było zdobycie kilku miejsc na podium. Jestem przekonany, że możemy wygrywać wyścigi w tym roku […]. W ostatnich miesiącach pracowaliśmy bardzo ciężko i osiągnęliśmy nasze cele, jednakże w pewnym momencie do gry wkracza stoper i wówczas widzimy, że to, co zrobiliśmy, jest po prostu niewystarczające. Nie mamy odpowiedniej siły docisku i musimy znaleźć stosowne rozwiązania, aby uporać się z tym problemem – mówił (cytat za Parc Ferme).
Słowa Toto są znaczące o tyle, że do tej pory ludzie liczący się w Mercedesie sugerowali, że dadzą sobie kilka wyścigów i po nich ocenią faktyczne możliwości bolidu. Teraz jednak wydaje się, że kiepskie osiągi na treningach i w kwalifikacjach mogą wszystko przyspieszyć. I Mercedes będzie szukać rozwiązań na poprawę osiągów od samego początku sezonu. Od tego, czy je znajdzie, będzie zależeć los tej ekipy w trakcie całego sezonu. Bo nikt w Brackley nie zadowoli się jednym wygranym Grand Prix, jak to miało miejsce w 2022 roku.
Co pokaże Fernando Alonso?
Osiągi Astona Martina to jedno, ale ważniejsze jest to, że za kierownicą tego bolidu siedzi właśnie Fernando Alonso. Hiszpan może mieć na karku 41 lat, ale już w poprzednich sezonach po powrocie do F1 – siedząc w znacznie gorszej konstrukcji Alpine – pokazywał, że na umiejętnościach nie stracił ani przez wiek, ani przez dwuletni rozbrat z królową motorsportu po sezonie 2018. Punktował regularnie, na dystansie kilku czy nawet kilkunastu okrążeń był często w stanie powstrzymywać szybszych kierowców, a w walce z bolidami równymi jego samochodowi, właściwie nie miał sobie równych.
Teraz wreszcie dostał auto, które może pozwolić mu rywalizować nawet o podia. W Alpine wspiął się na takie raz przez całe dwa sezony. Patrząc na osiągi Astona, w tym roku może to zrobić wielokrotnie. Tempo bolidu zaskoczyło zresztą… samego Fernando.
– Cały weekend jest dla nas wspaniały. Jest aż zbyt dobrze, by to było prawdziwe. Każda sesja jest znakomita. Nie wiem, co powiedzieć. Osiem miesięcy temu, gdy wchodziłem w ten projekt, to było ryzyko. A teraz podchodzimy do pierwszego Grand Prix z nowym bolidem i jesteśmy w TOP 5. Możemy walczyć z Ferrari i Mercedesem. Jesteśmy w stanie celować w podium w pierwszym wyścigu! Jeśli pojawi się okazja, to z niej skorzystamy. Aston Martin potrafi zarządzać oponami. Myśleliśmy do tej pory, że pierwsze trzy zespoły będą nie do ruszenia, biorąc pod uwagę ich przewagę z zeszłego roku. Spodziewaliśmy się, że będziemy liderami środka stawki. A teraz… może powalczymy z Ferrari o podium. To niesamowite. Wymarzony początek – mówił Hiszpan po kwalifikacjach.
Faktycznie, Aston swoimi osiągami zaskoczył właściwie wszystkich. I to mimo tego, że w samym padoku od dawna mówiło się, że tegoroczna konstrukcja brytyjskiej ekipy może być szybka. – Już od grudnia plotkowało się o tym, że będą szybcy. Ich dane z tunelu aerodynamicznego i symulatora były bardzo dobre. Może nawet starali się ukryć, że są podekscytowani tym, co widzą. Testy w Bahrajnie potwierdziły, że są blisko nas. Myślę, że to świetna wiadomość dla Formuły 1 i Fernando. Świetnie, że kolejna ekipa będzie walczyć o wysokie cele – mówił kilka dni temu Carlos Sainz na łamach “The Race”.
Inna sprawa, że plotki czy testy to jedna rzecz. A potwierdzenie swoich możliwości w kwalifikacjach i (jeśli wszystko pójdzie dobrze) w wyścigu – to już zupełnie inna sprawa. Aston na razie zrobił to w tych pierwszych i wydaje się, że powinien również na trasie samego Grand Prix. W końcu nawet Lance Stroll – kierowca, nie ma co ukrywać, dużo gorszy od Alonso, który w zeszłym sezonie punktował tylko osiem razy – zdaje się zdolny do walki czy to z Hamiltonem (obok którego wystartuje do wyścigu), czy z Russellem.
Skupmy się jednak na Fernando.
Bo Hiszpan to fenomen. Pod względem czystego talentu być może… najlepszy kierowca, jakiego F1 ma aktualnie w stawce. Gość, którego wsadzisz za kierownicę przerdzewiałego Fiata 126p, a on i tak wykręci nim niezłe osiągi. Jasne, swój prime w teorii ma dawno za sobą, ale właściwie nic sobie z tego nie robi. Jeśli tylko dostaje szansę, pokazuje, co potrafi wyczyniać za kierownicą. To, że na koncie ma tylko dwa mistrzostwa to zasługa pecha i jego złych decyzji co do wyboru zespołów, jakie podejmował przez lata. Zresztą w tym podobny jest choćby do Kimiego Raikkonena, tyle że charakterologicznie Fernando jest jednak lepiej usposobiony do walki o trofea od Fina.
I przede wszystkim: widać, że tę rywalizację oraz Formułę 1 wciąż uwielbia. Owszem, w poprzednim sezonie momentami zdawał się sfrustrowany, ale… to w sumie nie dziwiło, biorąc pod uwagę bolid, jaki miał do dyspozycji. Tymczasem w Bahrajnie jak na razie przeżywa trzecią, czwartą a może nawet piątą młodość. Nie tylko jeździ znakomicie i korzysta ze świetnych osiągów samochodu, ale też jest radosny, uśmiecha się i wydaje się być w siódmym niebie czując, że może powalczyć o wysokie cele. Potwierdza też to, co zdawało się oczywiste, ale nie mogliśmy być tego pewni po dwóch ostatnich sezonach – że gdy dostanie dobry bolid, będzie znów jednym z najlepszych kierowców w stawce.
Jeśli Aston zdoła utrzymać się przez cały sezon w czołówce, to kto wie, może Fernando Alonso będzie liczyć się nawet w walce o podium klasyfikacji generalnej? W końcu istotne może okazać się też to, o czym mimochodem wspomniał – oszczędzanie opon, które w brytyjskiej ekipie stoi na wysokim poziomie, a na przykład w Ferrari… no cóż, niekoniecznie. Tak czy siak trzymamy kciuki za Alonso i Astona, bo choć to spory paradoks, to 41-latek, który w F1 jeździ od ponad dwóch dekad, może wnieść w tym sezonie wielki powiew świeżości do czołówki.
Czy debiutanci wniosą powiew świeżości?
Nowych kierowców w stawce jest trzech. Przede wszystkim Oscar Piastri. To chyba gość, na którego najbardziej czekano, zresztą zdaniem wielu miejsce w którymś z zespołów powinien mieć już w poprzednim sezonie. Australijczyk to cholernie utalentowany kierowca, który rok po roku zgarniał tytuły najpierw w Europejskiej Formule Renault (2019), potem w Formule 3 (2020) i w końcu w Formule 2 (2021). Ale brakowało wolnego fotela, który mógłby zająć w królowej motorsportu, więc poprzedni sezon przepracował jako kierowca testowy.
Wreszcie jednak dostał się i do F1. Nie obyło się jednak bez ciekawej sagi “transferowej”.
W trakcie przerwy wakacyjnej w poprzednim sezonie jako swojego kierowcę ogłosił go zespół Alpine. Tyle tylko że Oscar był całej sytuacji nieświadomy i nie wyraził na to zgody. Sam ostatecznie wybrał zespół McLarena, który w 2022 roku miał sporo swoich problemów. A na starcie 2023… wydaje się, że ma ich jeszcze więcej. Powiedzmy to sobie wprost: osiągi bolidów tej ekipy w Bahrajnie wydają się sugerować, że o punkty czy to Piastriemu, czy Lando Norrisowi będzie trudno. O ile jednak ten drugi w kwalifikacjach zajął 11. miejsce, o tyle Piastri wylądował pod koniec stawki, na 17. pozycji.
– Nie tego oczekiwaliśmy. Przeszkodziła nam nieco czerwona flaga, po niej nie poradziłem sobie z drugim zestawem opon. To były moje pierwsze kwalifikacje w Formule 1, widzę, że czeka mnie długi sezon. Postaramy się odrobić nasze zadanie domowe. Przekonamy się, co da się z tego wyciągnąć. Jutro czeka nas kolejny dzień – mówił Piastri po kwalifikacjach. Na razie trudno jednak przypuszczać, by – wobec takiej sytuacji w teamie i osiągów bolidu – Oscar miał pokazać pełnię swoich możliwości.
Ale dwaj pozostali debiutanci też raczej na wiele nie mogą liczyć. Nyck de Vries co prawda ma już za sobą start w Grand Prix, a nawet zdobyte punkty – w poprzednim sezonie wskoczył awaryjnie do bolidu Williamsa i zastępując Alexa Albona w GP Włoch dojechał na ósmym miejscu (pokonując przy tym Nicholasa Latifiego, ówczesnego zespołowego kolegę). Dzięki takiemu występowi ostatecznie trafił do… ekipy AlphaTauri. Tyle że ta zapowiada się w tym sezonie na jedną z gorszych w stawce.
Choć na razie sam de Vries przekonuje, że tor w Bahrajnie niespecjalnie odpowiada bolidowi, który AlphaTauri przygotowało na ten sezon, to też wprost mówił, że konstrukcja ma swoje słabości i będzie wymagać pracy, by stać się konkurencyjną na przestrzeni 2023 roku. Zapewniał też jednak, że zespół z pewnością jest w stanie uczynić bolid równym rywalom, z którymi chce rywalizować – czyli ekipami walczącymi o miejsca pod koniec pierwszej “10”. Czy Holender będzie w stanie osiągać takie rezultaty? W Bahrajnie najpewniej nie, ale już w zeszłym sezonie pokazał, że swoje potrafi. Więc w kolejnych Grand Prix warto będzie go obserwować.
Największą zagadką jest chyba ostatni z debiutantów. Logan Sargeant, który znalazł fotel w Williamsie, nie stanął nawet na podium klasyfikacji generalnej Formuły 2. W sezonie 2022 skończył tam rywalizację na czwartym miejscu. Williams, który sprowadził go do swojej akademii w 2021 roku, na Amerykanina jednak bardzo liczy i obdarza go sporym zaufaniem. Zresztą szefostwo ekipy pomogło mu zdobyć punkty potrzebne do superlicencji, wsadzając go za kierownicę bolidu F1 w kilku sesjach treningowych w zeszłym roku, z góry planując, że to on zastąpi odchodzącego z zespołu Nicholasa Latifiego.
Tak faktycznie się stało, a Logan zaliczył szybki przeskok między seriami wyścigowymi. I to ledwie dwa lata po tym, jak myślał, że jego kariera właściwie się kończy, bo po sezonie 2020 i dobrych rezultatach osiąganych w Formule 3 nie był w stanie przejść do F2 z powodów finansowych. Miesiąc temu, pytany o oczekiwania na ten sezon, Amerykanin odpowiadał z dużą dozą ostrożności i realistycznego podejścia. – Nie ma sensu mówić o pozycjach. Po prostu chcę wejść w ten sezon i jak najwięcej się nauczyć. Wydobyć jak najwięcej z bolidu. Jasne, że chcę wejść na szczyt jak najszybciej to będzie możliwe, ale nie będę podawać żadnych dat – mówił.
Dodawał też, że jego ulubionym punktem weekendu wyścigowego są… kwalifikacje. I cóż, jeśli tak faktycznie jest, to 16. miejsce, jakie zajął w nich wczoraj, nie będzie szczytem jego marzeń. Ale, co warto podkreślić, i tak był najwyżej z trójki debiutantów. W dodatku o ile Lando Norris czy Yuki Tsunoda odsadzili Oscara Piastriego i Nycka de Vriesa o odpowiednio siedem i pięć lokat, o tyle Alex Albon, zespołowy kolega Sargeanta, był tylko o jedno miejsce przed nim. A wydaje się, że to właśnie Albon powinien być w tej chwili dla Amerykanina punktem odniesienia.
Jeśli Logan będzie w stanie prezentować się dobrze na tle kolegi, to już będzie to dowód, że ryzyko Williamsa w pewnym sensie się opłaciło. Czy jednak Sargeant jako kierowca wniesie coś więcej do F1 już w tym sezonie? Raczej nie, co najwyżej… amerykańską flagę. Ostatnim zawodnikiem pochodzącym z USA, który ścigał się w królowej motorsportu, był Alexander Rossi w 2015 roku. A że Formuła 1 od kilku lat coraz mocniej rozpycha się na amerykańskim rynku, to obecność Sargeanta może okazać się istotna nie tylko dla Williamsa, ale i dla niej.
Choć Amerykanie raczej z szaleństwem na punkcie Logana poczekają do momentu, gdy ten zacznie liczyć się w walce o podia. A jeśli to miałoby się w ogóle wydarzyć, to z pewnością nie w tym bolidzie. więc i nie w tym sezonie.
Fot. Newspix
Czytaj więcej o F1: