Pogoń Szczecin już w 20 kolejkach obecnego sezonu straciła więcej bramek niż w całym poprzednim, ale jeśli jako jednego z winnych takiego rezultatu chcieliście wskazać Dante Stipicę, wiedzcie, że kierujecie się emocjami. Po prostu. Bo gdyby było inaczej, dostrzeglibyście jego wyśmienitą, równą formę. Tak jak bez problemu dostrzega ją sam Chorwat.
– Żonę mam. W Ameryce. Zostawiła mnie.
– Głupia cipa. Dlaczego odeszła?
– Normalnie. Bo to zła kobieta była.
– A ty jesteś bez winy?
– Ja jestem święty.
Kojarzycie ten dialog Franza Maurera z Andżelą z Psów? Bo właśnie ostatnie dwa wersy tej rozmowy przyszły nam na myśli po przeczytaniu wywiadu z Dante Stipicą dla Interii. W zasadzie wszystkie wypowiedzi Chorwata można sprowadzić do konkluzji, że on to jest święty, ale mimo wszystko przyjrzyjmy się im dokładniej.
– Dla mnie najważniejsze jest, że utrzymuję dobry poziom, godny bramkarza Pogoni. W tym sezonie czasami brakowało szczęścia, kiedy piłka odbijała się od rękawicy i wpadała do siatki, zamiast potoczyć się poza boisko. Tak bywa. W mojej opinii liczy się to, że jako golkiper jestem bardzo stabilny i nie robię błędów, po których można powiedzieć, że zespół przegrywa przeze mnie – odpowiada Stipica poproszony o ocenę własnej dyspozycji.
Brakowało szczęścia – najpierw złapmy się tej myśli, bo brzmi tak, jakby Chorwat wszystko sprowadzał do farta. Wiecie, fortuna kołem się toczy i czasem człowiek skończy pod kołem. Takie życie. Raz się piłka odbije od rękawicy i wyleci poza boisko, a raz poturla się do bramki. Ustawienie? Refleks? Nie ma znaczenia. Decyduje ślepy los. Koniec, kropka.
I fajnie, niech tak będzie, tylko to jednocześnie oznacza, że niepotrzebnie ktokolwiek zachwycał się dyspozycją Stipicy w trakcie jego pierwszych dwóch czy nawet trzech lat w Portowcach. Przecież to nie było jego zasługa, tylko szczęścia. Akurat się do niego uśmiechało i tyle. Jak to mówią, człowiek strzela, Pan Bóg piłki nosi…
Nie zrozumcie nas źle – nie twierdzimy, że w futbolu przypadek nie odgrywa żadnej roli. Naturalnie często ma główną, bo w porównaniu z siatkówką czy koszykówką w piłce nożnej straty mają znacznie większą wagę, ale bez przesady. Nie sprowadzajmy wszystkiego do fartu. Bo to nie pech podał za lekko do Luisa Maty w starciu z Broendby, co skończyło się karnym i mecz się posypał. To nie pech znokautował Damiana Michalskiego z Wisły Płock i z niczego wykreował jedenastkę. To nie pech zaliczył pusty przelot z Piastem Gliwice, co tylko dzięki asekuracji kumpli nie skończyło się golem. To nie przez łapska pecha prześlizgnęła się piłka po uderzeniu Jesusa Imaza z Jagiellonii Białystok czy Macieja Żurawskiego z Warty Poznań… I tak dalej, i tak dalej.
Nie, to wszystko Stipica.
Jakub Żelepień z Interii słusznie przypomniał babola w eliminacjach Ligi Konferencji, ale Chorwat nie ma sobie nic do zarzucenia.
– Czy to jest błąd, że podałem do Maty? Napastnik rzucił się na ziemię, gdy tylko poczuł kontakt z Luisem, a sędzia podyktował rzut karny. Pamiętaj, że w eliminacjach Ligi Konferencji Europy nie było systemu VAR – peroruje.
Gdybyście mieli wątpliwości – nie, za słabego dogrania do kolegi we własnym polu karnym nie można klasyfikować jako błąd. Czego nie rozumiecie?
Idźmy dalej.
– Ale nie traciliśmy w tych sytuacjach bramek, pamiętam, że strzały kończyły się na poprzeczce. Zawsze w meczu może zdarzyć się błąd, to jest absolutnie normalne w sporcie – tłumaczy Stipica.
Okej, czyli wszystko fajnie. Dwa razy oddał piłkę przeciwnikom, ale nic z tego nie było, więc nie ma o czym gadać. Luzik. Tak samo, kiedy przekracza się dozwoloną prędkość – skoro nie było wypadku, nie ma co strzępić ryja, prawda? Wszystko git. Normalna sprawa. Pogadamy, jak coś się stanie.
– Jako zawodnik, o czym już wspominałem, skrupulatnie analizuję swoje mecze i naprawdę dobrze wiem, jak się zaprezentowałem. Kibice często patrzą natomiast przez pryzmat emocji – wyjaśnia dalej.
I wszystko jasne. Cały świat patrzy sercem, tylko sam Stipica – w ogóle przecież niezaangażowany emocjonalnie w ocenę samego siebie – kieruje się rozumem. Standard. Każdy przecież tak ma, że kiedy coś dotyczy jego samego, to łatwo łapie dystans i trzyma się faktów.
Ale zostańmy na chwilę przy tych faktach. Pogoń w trwających rozgrywkach straciła 33 bramki, o dwie więcej niż w sezonie 2021/22. Według danych EkstraStats w sumie współczynnik goli oczekiwanych przeciwników Portowców to 25,32 za 21 spotkań (bez Wisły Płock, jednak tu i tak było czyste konto). Trzykrotnie – z Legią Warszawa, Miedzią Legnica oraz Górnikiem Zabrze – wystąpił Bartosz Klebaniuk. Wpuścił siedem bramek z xG 4,17, czyli sporo więcej niż powinien. Ligi nie zawojował. Jednak Stipica też żadnym herosem nie był – w 18 meczach wpuścił 26 strzałów z xG 21,15, a więc niemal pięć więcej niż wypadałoby statystycznie.
Rzecz jasna xG to nie ideał, nie należy wszystkiego podporządkowywać temu współczynnikowi, natomiast pewien obraz rzeczywistości oddaje. Tak, Pogoń za Jensa Gustafssona gra odważniej i w związku z tym drużyna jako całość popełnia więcej błędów w obronie. Tu ktoś nie zamknie, tam nie wróci, gdzieś nie zaasekuruje. To wszystko prawda. Ale jednocześnie xG potwierdza, co widzą oczy – Stipica wpuszcza więcej niż wynikałoby z jakości stworzonych okazji przez rywali. Nie jest jedynym winnym, ale z pewnością też daleko mu do świętego. Chyba że modele statystyczne też kierują się emocjami?
Stipica to bezsprzecznie jeden z najlepszych transferów Pogoni od awansu do Ekstraklasy w 2012 roku. Pierwsze dwa sezony miał spektakularne, trzeci dobry lub bardzo dobry. Nie można odmawiać mu wkładu w dwa brązowe medale z rzędu, co nigdy wcześniej nie udało się Portowcom. Do tego kapitalnie zaaklimatyzował się w mieście, szybko zaczął uczyć się polskiego, chwytał w mig topografię ulic, chętnie identyfikował się z klubem. I pewnie, to tylko człowiek, nikt mu nie odbiera prawa do gorszych chwil, tylko kibiców musi niepokoić podejście Chorwata do tych momentów. Bo sprawia wrażenie narcyza zamkniętego w oblężonej twierdzy.
Stipica przyjął postawę „Cichego” z Młodych Wilków. Nigdy do niczego się nie przyznawaj. Złapią cię pijanego w samochodzie, to mów, że nie piłeś. Znajdą ci dolary w kieszeni, to mów, że to pożyczone spodnie. A jak cię złapią na kradzieży za rękę, to mów, że to nie twoja ręka. Nigdy się nie przyznawaj.
I Chorwat się nie przyznaje.
Do niczego.
A właściwie dlaczego takie podejście musi niepokoić fanów? To proste. Skoro według Stipicy wszystko dobrze, nie trzeba nic zmieniać. Pewnie sam Chorwat nie zna przyczyn regresu formy, aczkolwiek prawdopodobnie nawet ich nie szuka, ponieważ żadnego regresu nie widzi. Przecież jest dobrze…
WIĘCEJ NA WESZŁO:
- Drugie życie Aleksa Gorgona
- Koutris: Mama wychowała mnie sama. Mój największy sukces to kupienie jej domu
- Ja mam 20 lat, za mną siódme niebo. Historia Linusa Wahlqvista
foto. FotoPyk