W pięciu ostatnich finałach Ligi Mistrzów zawsze uczestniczył przynajmniej jeden niemiecki trener. Jeśli wyniki odpowiednio się ułożą, połowę z ćwierćfinalistów tegorocznych rozgrywek też mogą prowadzić Niemcy. A jednak młode pokolenie, które kilka lat temu podbiło Bundesligę, rozlewając się też na inne kraje, znajduje się w odwrocie. Potencjalnych trenerskich gwiazd jest na niemieckim horyzoncie znacznie mniej niż jeszcze kilka lat temu.
Jeśli patrzeć wyłącznie na finalistów Ligi Mistrzów, Niemcy pozostają trenerską potęgą. Od pięciu lat przynajmniej jedną z drużyn walczącą o najważniejsze klubowe trofeum w Europie prowadził ktoś z tego kraju. Podtrzymanie tej imponującej serii nie jest niemożliwe. Wprawdzie Juergen Klopp ma już tylko iluzoryczne szanse na wyeliminowanie z Liverpoolem Realu Madryt, ale w ślady jego, Thomasa Tuchela, czy Hansiego Flicka, wciąż przynajmniej teoretycznie mają szansę pójść Julian Nagelsmann z Bayernu Monachium, Edin Terzić z Borussii Dortmund, Marco Rose z RB Lipsk, czy Roger Schmidt z Benfiki. Gdyby każdy z nich przebił się do kolejnej rundy, okazałoby się, że połowa z najlepszej ósemki w Europie ma niemieckich trenerów. Wierzchołek piramidy trenerskiej wygląda więc świetnie.
KOREKTA SZKOLENIA
Niemcy od już od jakiegoś czasu mieli jednak poczucie, że kilka wybitnych jednostek na szczycie może odrobinę zaciemniać obraz faktycznego poziomu szkolenia trenerów w tym kraju. Jest w tym pewnie element typowego dla tego narodu szukania dziury w całym, ale związek już kilka lat temu wdrożył zmiany, które mają sprawić, że ich słynna kolońska szkoła będzie wypuszczać jeszcze lepszych fachowców.
Uznano wtedy, że trzeba mocniej rozdzielić szkolenie młodzieży od pracy z seniorami. Zdiagnozowano jako problem to, że trenerzy juniorów, chcąc powtórzyć historie Tuchela czy Nagelsmanna, za bardzo skupiali się na własnych karierach, kosztem rozwoju indywidualnego zawodników. Postawiono większy nacisk na kwestie psychologiczne i osobowościowe, odpowiadając w ten sposób na zarzuty, że młode pokolenie trenerów jest niezwykle biegle w kwestiach taktycznych, ale gorzej radzi sobie z prowadzeniem grupy. A losy wielu niemieckich trenerów pokazują, że niezależnie od sukcesów tych największych, diagnoza problemów mogła być słuszna.
REWOLUCJA TUCHELA
Pojawienie się Kloppa, z jego pozytywnym stylem bycia i optymistycznym przekazem, było w Niemczech powiewem świeżości, ale to Tuchel wywołał prawdziwą rewolucję. Nigdy wcześniej nikt nie wpadłby na pomysł, by kompletnego anonima, którego kariera piłkarska ograniczała się do kilkunastu występów w 2. Bundeslidze, na pięć dni przed startem sezonu wrzucić do prowadzenia pierwszej drużyny w najwyższej lidze, tylko dlatego, że dobrze pracował z drużyną do lat 19.
Christian Heidel, dyrektor sportowy FSV Mainz, dostrzegając trenerski talent 36-latka, uruchomił lawinę. Nagle Niemcy przekonali się, że dobrymi trenerami nie muszą być tylko dobrzy byli piłkarze, jak było w pokoleniu Feliksa Magatha, Juppa Heynckesa czy Franza Beckenbauera. A że zbiegło się to z gigantycznymi sukcesami Pepa Guardioli w Barcelonie, wszystkie kluby zaczęły z większą uwagą patrzeć na to, kto prowadził ich drużyny juniorów. Przy kolejnych zmianach trenerów, każdy najpierw sprawdzał, czy nie ma w klubie swojego Tuchela. Najbardziej radykalnym efektem tej zmiany było pojawienie się na mapie piłkarskich Niemiec Juliana Nagelsmanna, który w wieku 27 lat uratował Hoffenheim przed spadkiem, a potem wprowadził je do Ligi Mistrzów.
PODOBNE ŻYCIORYSY
Liga, do której wchodził Nagelsmann w 2016 roku, była pełna życiorysów podobnych do niego. Byli trenerzy miejscowych juniorów bądź rezerw pracowali w SC Freiburg (Christian Streich), Borussii Moenchengladbach (Andre Schubert), Stuttgarcie (Juergen Kramny), Hannoverze 96 (Daniel Stendel), Mainz (Martin Schmidt) i Hercie (Pal Dardai), czyli w niemal połowie ligi. Krótko potem Heidel, który w międzyczasie zaczął odpowiadać za politykę kadrową Schalke, wyrzucił cenionego wówczas na rynku Markusa Weinzierla, by powierzyć jeden z największych klubów w Niemczech 32-latkowi wyciągniętemu z Erzgebirge Aue. A Domenico Tedesco w pierwszym sezonie dał mu wicemistrzostwo. To były złote chwile młodej fali niemieckich trenerów.
ZAKOCHANI ANGLICY
Moda na szkoleniowców z tego kraju zaczęła się rozlewać po Europie. Jeszcze w 2014 roku Magath był pierwszym Niemcem, który objął drużynę w Premier League, z hukiem spadając z Fulham. Ale na fali Kloppa w Liverpoolu i dobrych wyników, jakie osiągał cały niemiecki futbol, wkrótce pojawili się następcy. Tuchelowi jako referencja do prowadzenia Paris Saint-Germain wystarczyło zdobycie z Borussią Dortmund Pucharu Niemiec, choć Klopp kilka lat wcześniej, by wejść na ten poziom, musiał się z nią przebić do finału Ligi Mistrzów. Daniel Farke dwukrotnie przebił się z Norwich do Premier League, a jeszcze większą sensację osiągnął David Wagner, wprowadzając do niej Huddersfield Town.
Bogate angielskie kluby w poszukiwaniu nowych szkoleniowych idei szeroko otworzyły się na niemiecki rynek. Norwich zapraszało Jana Siewerta, Southampton zatrudniło Ralpha Hasenhuettla, Austriaka, który jednak licencję trenerską robił w Niemczech i to tam budował całą karierę, Leeds sięgnęło po Jessego Marscha, Amerykanina trenersko wychowanego w klubach Red Bulla, a Manchester United tymczasowo po Ralfa Rangnicka, duchowego ojca wielu z tych trenerów.
EKSPANSJA NA MNIEJSZE RYNKI
Niemcy zaczęli się też przebijać w trochę mniejszych krajach. Schmidt najpierw podbił Austrię, a potem dobrze radził sobie w Holandii z PSV Eindhoven. Europejskie sukcesy z Red Bullem Salzburg osiągał Marco Rose. Sandro Schwarz dobrze spisywał się w Rosji, Andre Breitenreiter w Szwajcarii, a Kosta Runjaić w Polsce. Niemcy zaczęli, jak pokolenie wcześniej Włosi czy Holendrzy, rozlewać się falą po różnych poziomach futbolu. Gdy Flick zdecydował się opuścić Bayern dla reprezentacji Niemiec, monachijczycy nie wahali się zapłacić wielkich pieniędzy za najbardziej utalentowanego trenera pokolenia, bo prawdopodobnie doskonale wiedzieli, że jeśli tego nie zrobią, młokos, który doprowadził Lipsk do półfinału Ligi Mistrzów, prawdopodobnie za moment wyfrunie z kraju.
PRZEGRANI MŁODZI
Po kilku latach krajobraz wygląda jednak mniej kolorowo. Wiele z klubów, które na fali Tuchela zdecydowały się na wewnętrzne rozwiązania trenerskie, dość szybko pożałowało. Wielu trenerów, którzy wtedy dostali szansę, nie zdołało postawić kolejnego kroku. 37-letni dziś Tedesco, który początkowo świetnie radził sobie nie tylko w Schalke, ale też w RB Lipsk, z którym rok temu zdobył Puchar Niemiec, przeszedł do futbolu reprezentacyjnego, by prowadzić reprezentację Belgii, po tym, jak udowodnił, że w klubie nie nadaje się do pracy długofalowej. 40-letni Florian Kohfeldt, po trudnych czasach w Werderze Brema i Wolfsburgu, pozostaje bez pracy. Perspektyw na rychłe otrzymanie dobrej posady nie mają Manuel Baum (ex Augsburg, Schalke), Tayfun Korkut (Hannover 96, Leverkusen, Hertha, Stuttgart), Hannes Wolf (ex Stuttgart, Bayer), Sebastian Hoeness (dawniej Hoffenheim), czy Alexander Nouri, a Roberta Klaussa i Weinzierla zwolniła nawet II-ligowa Norymberga.
TRUDNE POWROTY
Wracający po sukcesach zagranicznych, też niekoniecznie obronili się w Bundeslidze. Breitenreiter właśnie stracił pracę w Hoffenheim, Schwarz walczy z Herthą o przetrwanie, Wagner maczał palce w spadku Schalke, a Farke też nie robi furory w Gladbach. Rose wciąż dostaje dobre posady w Gladbach, Dortmundzie, a obecnie w Lipsku, ale gdy zachwycał z Salzburgiem, też spodziewano się po nim chyba trochę więcej. Na razie jednak jedyne trofea, jakie ma na koncie, to te zdobyte w Austrii, a półfinał Ligi Europy z Salzburgiem to wciąż jego najlepsza pucharowa przygoda.
CIEKAWI OBCOKRAJOWCY
Streich (pracujący nieprzerwanie od 2012 roku), Terzić oraz ewentualnie Bo Svensson z Mainz (wykupiony z FC Liefering, ale wcześniej szkolony w klubie) to w tym momencie jedyni trenerzy w Bundeslidze, którzy dostali aktualne posady metodą Tuchela, czyli przeskakując na bardziej eksponowane stanowisko wewnątrz klubu. Niemal wszyscy pozostali trenerzy prowadzili już w tej lidze inne kluby. Część spośród tych najbardziej chwalonych to zresztą obcokrajowcy. Znakomitą pracę w Wolfsburgu, a teraz w Eintrachcie wykonuje Austriak Olivier Glasner, wielkie kluby Europy z pewnością blisko przyglądają się pracy Xabiego Alonso w Bayerze Leverkusen, a furorę w Unionie Berlin robi Szwajcar Urs Fischer.
NIELICZNI MŁODZI
To nie znaczy, że w Niemczech nagle przestali wychowywać ciekawych trenerów. 34-letni Ole Werner z Werderu Brema, cztery lata starszy Enrico Maasen z Augsburga, wcześniej prowadzący drugą Borussię Dortmund, czy Duńczyk Svensson, kolejny sezon z rzędu dobrze radzący sobie w Moguncji, mają potencjał na prowadzenie w przyszłości większych klubów. Ale na pewno nie ma wśród nich postaci, której pojawienie się wywołałoby w środowisku takie poruszenie, jak kiedyś Tuchela czy Nagelsmanna. Wciąż otwarte są też wszelkie ścieżki kariery Terzicia. Na razie 40-latek nie zawsze jest traktowany jako trener odpowiedniego kalibru, by samodzielnie prowadzić Dortmund, jednak spektakularny sukces z tym klubem na pewno zmieniłby jego postrzeganie i otworzył drzwi do naprawdę dużej kariery. To jednak wszystko na razie pisane patykiem po wodzie.
PODSTARZAŁA NOWA FALA
Nowa fala niemieckich trenerów dość niepostrzeżenie przestała być nowa. Klopp ma 55 lat, a od jego debiutu w Bundeslidze minęły już niemal dwie dekady. Schmidt jest jego rówieśnikiem. Tuchelowi 50 stuknie w tym roku, a na mapie niemieckiej piłki pojawił się czternaście lat temu. Nawet 35-letniego Nagelsmanna trudno już traktować jako młody talent, skoro dobiega końca już jego ósmy sezon samodzielnej pracy, a od półtora roku prowadzi jeden z największych klubów świata. W dużej mierze to od powodzenia jego misji w Monachium będzie zależeć dalsze postrzeganie młodych niemieckich trenerów. Jeśli osiągnie sukces i na przykład przebije się do finału Ligi Mistrzów, ma szansę ugruntować się narracja o szkoleniowej ciągłości w Niemczech. Jeśli flagowy produkt tej generacji poniósłby w Monachium porażkę, stałoby się to w jakiś sposób symboliczne dla większości z tych, którzy w podobnym do niego czasie dostali szansę.
TALENT W LIDZE AUSTRIACKIEJ
Niektóre nadzieje niemieckich ławek pracują jednak jeszcze trochę w cieniu. Młodszy od Nagelsmanna Matthias Jaissle zmierza już po kolejne mistrzostwo Austrii z Salzburgiem. W zeszłym roku jako pierwszy wyszedł z tym klubem z grupy Ligi Mistrzów, w 1/8 finału początkowo sprawiając nawet problemy samemu Nagelsmannowi. Dobre recenzje zbiera 33-letni Danny Roehl, asystent Flicka w reprezentacji, a wcześniej w Bayernie, który pomagał dawniej Hasenhuettlowi w Southampton. Ewentualny awans do elity z Paderborn mógłby pomóc zbudować markę 41-letniemu (urodzonemu w Gliwicach) Lukasowi Kwasniokowi.
Ale to wszystko, poza Jaisslem, nie są na razie nazwiska o rozpoznawalności międzynarodowej największych europejskich talentów trenerskich objawień pokroju Rubena Amorima, czy Willa Stilla. Na razie nie zanosi się, by w najbliższej przyszłości któryś z wielkich europejskich klubów miał zatrudnić jakiegoś niemieckiego trenera, który nie nazywa się Klopp, Tuchel albo ewentualnie Nagelsmann. Fala, która jeszcze kilka lat temu miała zalać europejski futbol, gdzieś się rozmyła.
Fot. Newspix