Jakub Łukowski trzeci raz próbuje się w Ekstraklasie i na razie wychodzi mu to zdecydowanie najlepiej. 26-letni skrzydłowy Korony Kielce ma już dziewięć goli, dzięki czemu niespodziewanie wyrósł na kandydata do korony króla strzelców. I pomyśleć, że przed startem sezonu nie był nawet pewny miejsca w składzie, bo wiosną w I lidze jego akcje trochę spadły.
Rozmawiamy z nim o długiej drodze prowadzącej do miejsca, w którym teraz jest. O co Filip Jagiełło miał do niego pretensje, a później przepraszał? Kiedy przeszło mu przez myśl, że może być zmuszony do zakończenia kariery? W jakich okolicznościach wpadł pod samochód? Czy uwiera go brak asyst? Dlaczego akurat on strzelał przy „darmowej” bramce w Białymstoku? Zapraszamy.
*
Ostatnio pewnie często słyszysz to pytanie: korona króla strzelców stała się dla ciebie czymś realnym?
Na razie po głowie chodzi mi głównie Korona jako zespół. Jej wyniki są najważniejsze. Pewnie, że gdzieś z tyłu przewijają się różne myśli. Koledzy z zespołu coś tam mówią, znajomi piszą. Widzę klasyfikację strzelców, nie da się od tego uciec. Skoro za nami ponad połowa sezonu, a ja jestem na tym samym poziomie co kilku najlepiej strzelających ligowców, to dlaczego nie miałoby tak być na finiszu? Każdy ofensywny zawodnik myśli o strzelaniu goli. To jednak wątki poboczne. Liczy się przede wszystkim utrzymanie Korony.
To pierwszy moment w twojej karierze, gdy zaczynasz wychodzić poza lokalną rozpoznawalność, o czym świadczy także występ w Turbokozaku dla C+. Jak się w tym odnajdujesz?
Zrobiło się trochę głośniej, fakt. Dziennikarze częściej dzwonią, pojawiają się zaproszenia do programów. Jest to fajne, cieszę się, że moja gra stała się zauważalna. Jeżeli dobrze idzie, zainteresowanie rośnie i nie jest ono problemem, nie rozprasza mnie. To miły dodatek do gry w piłkę, który mnie nie męczy – przynajmniej na razie.
Na starcie sezonu dopuszczałeś w ogóle myśl, że możesz się zakręcić wokół dwucyfrowej liczby goli?
Nie zastanawiałem się nad tym, nie wyznaczałem sobie jakichś konkretnych celów związanych z bramkami i asystami. Skupiałem się na wywalczeniu miejsca w składzie, co wcale nie było takie oczywiste. Wiosną w I lidze bywało różnie, nie zawsze byłem pierwszym wyborem po przyjściu Leszka Ojrzyńskiego. Czekała mnie długa droga. Udało się wrócić do pierwszego składu i pokazać, na co mnie stać. Przyszły gole, pewność siebie z każdym udanym meczem wzrastała. Odwdzięczałem się za zaufanie.
Zapewne obecny styl gry bardziej ci odpowiada. Wiosną naprawdę przyjemnie ogląda się Koronę.
Gołym okiem widać, że gramy teraz trochę inaczej, ale na koniec liczą się tylko punkty i efekt końcowy, czyli w naszym przypadku utrzymanie. Czuję sam po sobie, że wiosną częściej jesteśmy przy piłce, stwarzamy sobie więcej sytuacji. Łatwiej o konkrety w ofensywie. Mam nadzieję, że ten odważny styl się obroni i pozostaniemy w lidze.
Druga połowa z Legią stanowiła dla was mentalny przełom? Powiedzieć sobie, że gracie odważniej to jedno, ale do przerwy przy Łazienkowskiej nie było tego widać.
To chyba był kluczowy moment. Nie ma co ukrywać: pierwsza połowa przebiegała tak, jak pewnie większość ludzi zakładała. Mało kto dawał nam jakiekolwiek szanse. Po zmianie stron doszło do przełomu, uwierzyliśmy w siebie. Sami sobie pokazaliśmy, że możemy powalczyć z każdym grając inaczej niż wcześniej, że nawet przy Łazienkowskiej jesteśmy w stanie fragmentami dominować i strzelić dwa gole. A skoro tak, dlaczego nie mamy tego zrobić w kolejnych meczach. Wygraliśmy z Cracovią i Lechią, ze Śląskiem też byliśmy lepsi. Sytuacja w tabeli się poprawiła, choć ciągle znajdujemy się pod kreską, to dopiero początek drogi.
Ze Śląskiem szans mieliście mnóstwo. Powinieneś strzelić ze cztery gole, a poprzestałeś jedynie na wykorzystanym rzucie karnym.
No licząc z tym karnym, mogłem mieć co najmniej hat-tricka. Rafał Leszczyński świetnie mi wybronił dwa strzały. Powinniśmy wygrać. Przynajmniej wyrównaliśmy po mojej jedenastce. Doszła kolejna bramka, ale nie byłem do końca zadowolony po tym meczu.
Rzuty karne wyraźnie pchają cię do góry. Z twoich pięciu ostatnich goli trzy to strzały z „wapna”, do tego jeszcze „darmowa” bramka w Białymstoku.
Karnego też trzeba umieć wykonać, jest to jakaś sztuka. Bramkarze coraz lepiej analizują strzelców, nie działają już tylko instynktownie, procent obronionych jedenastek się zwiększa. Ze Śląskiem mieliśmy karnego w 88. minucie, przegrywaliśmy, ja już zmarnowałem kilka szans. Podejść do piłki w takim momencie wcale nie jest tak łatwo. Na razie udaje się wszystko trafiać i oby się to nie zmieniło.
Z Jagiellonią nie kłóciliście się o to, kto ma pobiec z piłką do bramki, gdy rywale postanowili oddać wam gola?
Dłuższych dyskusji nie było. Można powiedzieć, że wspólnie podjęliśmy decyzję. Wziąłem tę odpowiedzialność na siebie.
Brzmi to, jakbyś zakładał ryzyko spudłowania w takiej sytuacji.
No wiesz, mógłbym się poślizgnąć, albo któryś z zawodników Jagiellonii uznałby, że jednak nie oddaje gola i w ostatniej chwili wybiłby mi piłkę. Oczywiście żartuję. „Jaga” zachowała się fair, brawa dla niej. Ostatnio widziałem coś podobnego z udziałem Rangersów w Pucharze Szkocji i tam ich bramkarz początkowo próbował przeszkadzać strzelcowi, dopiero potem odpuścił. Ja na szczęście od początku miałem autostradę.
Rzuty karne to twoja nowa specjalizacja? Jeśli się nie mylę, przed przyjściem do Korony wykonałeś jednego karnego.
W seniorskiej piłce tak, jeszcze w czasach Olimpii Grudziądz. Zawsze byłem w szerszym gronie zawodników przewidzianych do jedenastek, ale przeważnie ktoś był przede mną. Dopiero w Koronie się to zmieniło, choć wcale nie mam abonamentu. Mimo że byłem wtedy na boisku, z karnego z Lechem strzelił też Jacek Podgórski, a z Widzewem do piłki podszedł Bartosz Śpiączka i akurat nie trafił.
A czy ostatnio szlifowałem ten element? Raczej nie, prędzej działo się to w juniorach. To od dawna był jeden z moich atutów, a teraz zaczął się uwidaczniać.
Masz już dziewięć goli, ale nie masz żadnej asysty. Ten fakt cię uwiera?
Trochę tak. Jestem skrzydłowym, nie rozlicza się mnie z samych bramek. Na mojej pozycji asysty też powinny być. Jest tu pole do poprawy, chciałbym pomagać zespołowi również w ten sposób. Do tej pory nikomu nie udało się trafić po moim dograniu, może te podania nie były optymalne. Wierzę, że do końca sezonu poprawię tę statystykę. Trenerzy mi jej nie wytykają. Dopóki będę strzelał i będziemy punktować, to raczej nikt nie będzie się czepiał (śmiech).
Wróćmy do czasu przed startem sezonu. Traktowałeś go jako wóz albo przewóz w Ekstraklasie?
Po części tak. To było moje trzecie podejście, do trzech razy sztuka. Pierwsze przetarcie miałem w Zawiszy Bydgoszcz, zaliczyłem parę występów. Każdy mówił, że jeszcze mam czas. Później spędziłem dwa lata w Wiśle Płock. Były lepsze momenty, ale całościowo nie prezentowałem poziomu, o który mi chodziło. Na pewno nie wypadłem na tyle dobrze, żeby zostać w Ekstraklasie, musiałem znów zejść niżej i dopiero teraz, po trzech sezonach, pojawiła się szansa, by pokazać się raz jeszcze. Brałem pod uwagę to, że jeśli i tym razem się nie uda, to będzie mi już ciężko zaistnieć w elicie. Na co dzień jednak tego nie rozważałem, nie pętało mi to nóg. Codziennie dawałem z siebie sto procent i starałem się przekładać to na mecze. Na tę chwilę chyba się udaje.
W poprzednich wywiadach dużo mówiłeś o pewności siebie.
W przeszłości mi jej brakowało, to był jeden z moich głównych problemów. W treningach czy sparingach prezentowałem się fajnie, a potem nadchodziła walka o punkty i nie mogłem sprzedać swoich umiejętności. Zejście do I ligi po Płocku było mi potrzebne. Tam zacząłem regularnie strzelać i asystować, zbudowałem swoje poczucie własnej wartości jako piłkarza. To dziś procentuje w Ekstraklasie.
Czyli wszystko przyszło na boisku? Nie pracowałeś z trenerem mentalnym, nie czytałeś książek motywacyjnych i tak dalej?
Wiele elementów się na to składało, ale najważniejsze były sprawy czysto boiskowe. Gdy czułem zaufanie trenera, moja pewność rosła. Co nie znaczy, że nie wspomagałem się innymi metodami. Pracowałem z trenerem mentalnym – nie na stałe, ale odbyłem trochę sesji i było to przydatne.
W pewnym momencie nakładałem na siebie zbyt dużą presję, za bardzo chciałem i efekt był odwrotny od zamierzonego. W czasach juniorskich każdy chwalił, ciągle się słyszało „masz talent”. To zostawało w głowie, rozbudzało oczekiwania, a później przychodziły wyzwania w piłce seniorskiej i trzeba było się zderzyć z rzeczywistością. W seniorach już nikt nie patrzy na twój potencjał, który może kiedyś pokażesz, tylko na to, co tu i teraz możesz dać zespołowi. Pojawiały się więc chwile frustracji, że nie wszystko wychodzi tak, jak sobie zakładałem w młodszym wieku. Najważniejsze, że ten okres za mną, ciśnienie zaczęło ze mnie schodzić.
Trochę szczęścia zawsze jest potrzebne. Ty do pewnego momentu go nie miałeś. Gdy w końcu przełamałeś się w Ekstraklasie i zdobyłeś dwie bramki z Zagłębiem Lubin, to w ostatniej akcji doznałeś poważniejszej kontuzji.
Nigdy nie będę się tłumaczył, że takie rzeczy zahamowały rozwój mojej kariery, ale faktycznie kilka razy mogłem mieć więcej szczęścia. W Zawiszy zaczynałem regularnie grać w I lidze po spadku i uległem wypadkowi. Pauzowałem przez parę miesięcy, a później klub wycofał się z rozgrywek i musiałem szukać czegoś nowego. Dochodziłem do siebie po kontuzji, więc nie byłem przesadnie łakomym kąskiem na rynku.
Dzień, o którym wspomniałeś, też dobrze pamiętam. Debiut trenera Kibu Vicuny w Wiśle, wchodzę do pierwszego składu, strzelam dwa gole i na koniec łamię kość w stopie. Doszło do starcia z Filipem Jagiełło. Był jakiś kontakt, Filip nawet go nie poczuł i był na mnie zły, że udaję. Ferwor walki. Ja od razu wiedziałem, że jest źle, bolało okropnie. Filip później odezwał się i przeprosił za swoje impulsywne zachowanie. Widział na powtórkach, że doszło do kontaktu i mogło to przyczynić się do mojego urazu. Wypadłem na półtora miesiąca.
Wspominałeś o wypadku w czasach Zawiszy. O co dokładnie chodziło?
Wszystko działo się dzień przed meczem z Legią w Pucharze Polski. Liczyłem, że w nim zagram. Po treningu Zawiszy razem z kolegą z drużyny Maćkiem Koną szliśmy do samochodu. To była droga wewnętrzna na stadionie z poboczem dla pieszych. Pewna pani wymijając auto, przed którym byliśmy, akurat odwróciła się do swoich dzieci i nas potrąciła. Później jeszcze przyznała, że pomyliła gaz z hamulcem, więc wcale nie jechała tak wolno. Widziałem nagranie z wypadku, nie wyglądało zbyt ciekawie.
Wyciągano mnie spod samochodu. Karetka do szpitala. Lekarze początkowo zrobili mi badania i po godzinie wypisali do domu. Stwierdzili, że nic mi nie jest. Miałem przez trzy dni brać tabletki przeciwbólowe i wrócić do treningów. Fajnie, ale następnego dnia rano nie mogłem ruszać nogami. Czułem je, ale bolały tak mocno, że ledwo doczołgałem się do łazienki. Klub po kilku dniach zlecił wreszcie nowe badania, bardziej szczegółowe i dopiero wtedy okazało się, że mam pęknięte wyrostki w kręgosłupie. Nie wiedziałem, jak to wszystko się skończy. Na początku wizje były czarne. Zastanawiałem się, czy będę mógł wrócić do piłki.
Na szczęście wszystko dobrze się potoczyło. Nie musiałem przechodzić operacji czy jakiejś szczególnej rehabilitacji. Potrzebny był jedynie czas na zrośnięcie się wyrostków, głównie leżałem w łóżku. Przerwa od treningów potrwała 3-4 miesiące. Po dwóch zostałem wpisany do protokołu na ostatni mecz Zawiszy z Zagłębiem Sosnowiec, ale z góry było wiadomo, że nie zagram. Po tak długim nic nierobieniu trudno było się przyzwyczaić do obciążeń, ale dałem radę.
Od razu znalazłeś nowy klub.
Podpisałem kontrakt z Wisłą Płock, normalnie przeszedłem wszystkie badania. Bardzo szybko powędrowałem na wypożyczenie do Olimpii Grudziądz. Zimą bardzo mało grałem i najchętniej poszukałbym czegoś innego, ale jako że wcześniej rozegrałem jeden mecz dla Wisły w Pucharze Polski, miałem do wyboru jedynie powrót do Płocka i siedzenie na ławce, albo pozostanie w Olimpii i prawdopodobnie też siedzenie na ławce, bo trener mnie nie chciał. Jedna opcja zła, druga bardzo zła. Zostałem w Grudziądzu, wiosną wskoczyłem do składu i zacząłem mieć liczby, dzięki czemu po powrocie do Wisły już mnie nigdzie nie wysyłano.
A co z Maciejem Koną?
Również został potrącony, tyle że zdążył lekko odskoczyć i przeleciał przez samochód, zamiast pod niego wpaść. Podobnie jak ja miał pęknięty wyrostek w kręgosłupie, ale chyba „tylko” jeden. Na szczęście też się wyleczył i nadal profesjonalnie gra w piłkę – obecnie w drugoligowej Wiśle Puławy.
Zaczynasz myśleć o następnym kroku, pójściu jeszcze wyżej? Dziś dość łatwo opuścić Ekstraklasę.
Staram się o tym nie myśleć, tak jak wcześniej starałem się nie myśleć za dużo o golach i one właśnie wtedy przyszły. Teraz liczy się utrzymanie Korony i tylko na tym się skupiam. Przekonałem się, że wszystko może się zmienić z dnia na dzień. Kiedyś liczyłem, że zagram z Legią, a potrącił mnie samochód.
rozmawiał PRZEMYSŁAW MICHALAK
CZYTAJ WIĘCEJ O EKSTRAKLASIE:
- Napompowany balonik nie musiał pękać. Świetny mecz Legii z Widzewem
- Raków nie kupił napastnika? Spokojnie, Petrašek może grać w ataku!
Fot. FotoPyK/Newspix