Stało się to, czego chciałem – Fernando Santos nie zaczął swojej kadencji od latania po świecie, tylko zobaczy, jak wygląda nasza liga. Może się przestraszyć, tym bardziej więc należy go pochwalić. Za odwagę.
Pamiętamy, jak było za czasów Sousy i Michniewicza. Jeszcze dziennikarze nie skończyli zadać ostatniego pytania, a ci już myślami byli w samolocie do Monachium. Pyk, polecieć do Roberta, cyknąć sobie fotkę (to najważniejsze!), pogadać, jak zrobić, żeby mu było dobrze. A najlepiej to jeszcze pogłaskać po głowie.
Ja rozumiem, że to znakomity piłkarz, ale trochę było to postawione na głowie, zupełnie tak, jakby futbol był sportem indywidualnym. Jakby wszystko zaczynało się i kończyło na Lewandowskim. No nie. Dlatego to tak irytowało u Sousy, bo on Ekstraklasy nie chciał poznać ani na początku, ani w środku, ani na finiszu swojej kadencji. A to przecież dość kluczowe – rozumiem, że większość reprezentantów nie gra już w naszej lidze, ale też większość z niej się wywodzi. Takie podstawy są po prostu obowiązkowe do sprawdzenia dla selekcjonera.
To, że Santos zaczyna od ligi daje nadzieję, że to nie będzie kadencja lansu, tylko kadencja pracy. Przecież mógłby być wygodny i powiedzieć: lecę do Barcelony, trzeba pogadać z liderem tego zespołu. Jest luty, piździ, naprawdę są fajniejsze miejsca do życia w obecnym okresie, szczególnie dla Portugalczyka. Mógłby odwiedzić Hiszpanię, mógłby zahaczyć o Włochy, a nie w czapce, płaszczu i rękawiczkach oglądać Lechię z Widzewem.
Swoją drogą gdańszczanie powinni mu podziękować, bo Santos zwiększy im frekwencję. A że będzie chyba jeszcze z asystentami i ludźmi z PZPN-u, to Lechia może liczyć na jakiś rekord w tym sezonie. Santos to ich najlepszy marketingowiec, przecież Żelem z Mandziarą nie mają jak go zwolnić.
Co natomiast jest intrygujące to fakt, jaki będzie obraz polskiej piłki w głowie Santosa po tym pierwszym weekendzie. Wiadomo, że publicznie powie: jest całkiem fajnie, ładne stadiony, w miarę intensywna gra, nie będzie nam w końcu jechał od początku, ale jestem ciekawy prawdy jego w głowie. Czy się przerazi, czy się przeżegna nogą jak wróci do hotelu, czy zrozumie, gdzie trafił.
To przecież musi być dla Portugalczyka szok, gdy zobaczy:
- centrostrzały
- dośrodkowania z wolnych na 50. metrze
- celebrowanie każdego autu
- celność podań na poziomie 50/50 – raz się uda, raz niedawno
- arbitrów pozwalających na brutalną grę
- napastników, których atutem nie jest strzelanie bramek
- obrońców zwrotnych jak towarowy w porcie
- skrzydłowych bez dryblingu
- rozgrywających bez wizji
No i liczbę Polaków w składach. Zabierzcie go na Radomiaka, to się facet zdziwi, ale z drugiej strony – poczuje jak u siebie w domu. Albo na Raków. Zapyta, czy ta drużyna faktycznie zaraz będzie mistrzem Polski, czy jednak mistrzem świata i okolic. No i koniecznie na Śląsk! Poprosi, żeby nie robić sobie z niego żartów, bo on chciał na piłkę iść, a nie na trudno powiedzieć, co.
Jak przetrwa ten weekend, to już zyska w oczach ludzi. Najważniejsze, że zrozumie ważną rzecz – nasza piłka to nie są Lewandowski i Zieliński. Nasza piłka to jest przede wszystkim Ekstraklasa. Czyli randka z wytapetowaną dziewczyną na basenie.
WIĘCEJ O EKSTRAKLASIE:
- Ekstraklaso, bierz tego Świerczoka
- Trudna droga. Mozolne otwieranie Ekstraklasy dla trenerów
- Stefański: Wszystkie kluby świetnie poradziły sobie z warunkami pogodowymi
WOJCIECH KOWALCZYK