Moises Caicedo jest jak chłopak, który mówi do dziewczyny: „Odchodzę, bo tak będzie dla ciebie lepiej”. Oczywiście zasadnicza różnica polega na tym, że w przypadku 21-letniego piłkarza z Ekwadoru jego klub może zarobić kilkadziesiąt milionów funtów, ale fajnie byłoby jednak, gdyby zawodnicy zostawiali ocenę potencjalnych korzyści swoim pracodawcom. Caicedo stosuje ciekawą retorykę – wmawia szefom Brighton and Hove Albion, że dzięki jego sprzedaży klub się rozwinie. Nie bierze w ogóle pod uwagę tego, że woleliby oni, aby rozwijał się dzięki jego dobrej grze. To kolejny przykład piłkarza, któremu wydaje się, że jest taki mądry, a zatrudniający go ludzie, w tym przypadku milioner Tony Bloom, to głupcy, których można wodzić za nos. Oczywistą sprawą jest także to, że chodzi tylko i wyłącznie o interes samego zawodnika i jego otoczenia.
Wątpię, czy są tutaj jacyś kibice Brighton, ale to akurat nie szkodzi. Nawet jeśli nie, śmiało możecie podstawić sobie jakikolwiek inny klub. Najlepiej jakiś rozsądnie zbudowany, z bazą wiernych, lokalnych fanów, dobrymi strukturami i perspektywą ciągłego rozwoju. Z mądrym właścicielem.
Takie kluby kupują tanio i sprzedają drożej – mechanizm stary jak świat. Jednak i one mają przecież prawo do zbudowania czegoś trwałego. I z jednej strony to splendor – mieć w kadrze tylu dobrych zawodników, by w każdym niemal oknie transferowym kontrahenci walili drzwiami i oknami, na końcu jednak dość istotny jest wynik sportowy.
Trudno być dziś fanem Brighton. Kiedy tylko klub z południa Anglii zaczął dobrze grać, od razu bogatsi zainteresowali się pracą Graham Pottera. Menedżer wylądował ostatecznie w Chelsea, ale tamtą stratę udało się sensownie załatać. Przyszedł Roberto De Zerbi i dość szybko pokazał, że jest dobrym trenerem, ustawił zespół po swojemu, starając się z całych sił, by Mewy nie straciły impetu, jaki zyskały od początku rozgrywek.
Facet nie ma łatwej pracy. Dopiero co do Arsenalu odszedł Leandro Trossard. Ich relacja posypała się na ostatniej prostej z oczywistych powodów – piłkarz chciał poszukać szansy gdzie indziej.
Jasne, Brighton może zaakceptować fakt (a nawet musi), że jest w porównaniu do Arsenalu, Chelsea czy obu Manchesterów klubem z niższej półki, umiejscowionym w innym punkcie przewodu pokarmowego. Produkuje, ulepsza, dostarcza piłkarzy możnym. Nie ma sensu obrażać się na taki stan rzeczy.
Przypomina mi to do złudzenia sytuację z Southampton przed laty. Kadra Świętych była drenowana tak okrutnie, głównie przez Liverpool, że na St. Mary’s nie dało się zbudować niczego sensownego. W krótkim terminie zarobiono krocie na sprzedaży zawodników, tylko na Anfield odeszli oni za sumę ponad 100 milionów funtów. Ale czy w dłuższej perspektywie nie dało się zbudować drużyny, która przez lata należałaby do czołówki ligi, mając takich zawodników jak Nathaniel Clyne, Adam Lallana, Sadio Mane, Dejan Lovren, czy przede wszystkim Virgil van Dijk? Leicester City zdobyło mistrzostwo Anglii, mając po prostu uzdolnioną grupę ludzi, grając prosty i skuteczny futbol. Czy Southampton złożone z wymienionych wyżej piłkarzy, pod wodzą trenera, który zamiast coś psuć, potrafiłby dodać od siebie cokolwiek – świetną atmosferę, agresywną grę, zaskakującą taktykę dopasowaną do personaliów – nie mógłby się bić o Ligę Mistrzów, zamiast wykrwawiać rok po roku i skończyć jako walczący rozpaczliwie o utrzymanie? Czy pisząc inny scenariusz The Saints nie zarobiliby finalnie więcej?
Brighton idzie podobną drogą. Trossard, wcześniej Dan Burn do Newcastle. Yves Bissouma, który poszedł do Tottenhamu. Neal Maupay. Marc Cucurella – na razie przynajmniej rekordzista jeśli chodzi o kwotę sprzedaży, do Chelsea. No i Potter, jako budowniczy tego wszystkiego od podstaw. Trochę dużo jak na serce wiernego kibica. A Brighton wciąż jest w tabeli nad Liverpoolem i Chelsea, mogąc realnie myśleć o europejskich pucharach. Ale wtedy Caicedo podnosi rękę i mówi: „Jeszcze ja, ja też chcę odejść”.
I podlewa to jakąś tanią telenowelowo-
Caicedo, który za pomocą mediów społecznościowych zastosował zwykły szantaż emocjonalny, być może nie jest wcale aż tak wyrachowany. To pewne, że dużą rolę odgrywają jego agenci, od niedawna ma nowych. Nie sądzę, by interesowali się tym, czy ich zawodnik z marszu jest w stanie wejść do składu Arsenalu (podpowiadam: nie). Obchodzi ich jedynie gigantyczna prowizja. Nie można mieć do nich pretensji, na tym polega współczesny futbol. Kiedyś Jean Marc Bosman wojował o prawa piłkarzy, pragnął, by nie byli oni już nigdy niewolnikami klubów. Dziś wielu z nich stało się niewolnikami agentów. Ale ci też muszą uważać, bo nawet Jorge Mendes, zdawać się mogło nietykalny w relacjach z Cristiano Ronaldo, został wykolegowany z największej możliwej transakcji w jego życiu. Porąbany to świat, w którym ludzie kłamią nawet, gdy mówią „dzień dobry”, gdzie nikt nikomu nie może ufać, a kiedy pojawiają się wielkie pieniądze, wszyscy zaczynają być obłąkani jak Gollum.
Nieważne, czy – jak w przypadku CR7 – piłkarz stawia ultimatum agentowi („Bayern lub Chelsea albo się rozstajemy”), czy jak w historii Caicedo żądania są skierowane do klubu, pod przykrywką ckliwych opowiastek. To po prostu piłkarze. Niemal wszyscy, z kilkoma wyjątkami. Niemal zawsze tacy sami. Bez jakichkolwiek zdolności do empatii, a kibice wciąż wierzący, że tym razem to już nie, że ten to całował herb, więc na pewno jest w porządku. Rzewna piosenka, w której Sam Smith opowiada, jak to jest zbyt dobry w pożegnaniach, bo tyle razy ktoś go zranił, powinna zostać hymnem wszystkich fanów. We are too good at goodbyes.
WIĘCEJ FELIETONÓW PRZEMYSŁAWA RUDZKIEGO:
- Kiwior nie mógł trafić w lepsze miejsce. Arteta nauczy go wielkiej piłki
- Pele, hipnotyzer masowej wyobraźni. Piłkarz z opowieści
- „Wciąż jest tyle do zrobienia”. Gianluca Vialli i pęknięte serce Italii
Fot. newspix.pl