Najlepsi piłkarze współczesnych czasów powinni być niezmiernie wdzięczni za to co uczynił dla nich Pele. Brazylijski gigant futbolu pozwolił bowiem uwierzyć ludziom w boskość sportowców, a co za tym idzie – postawić tych drugich we wszelkich hierarchiach wyżej od przeciętnych śmiertelników. Innymi słowy: dał im dużo lepsze życie. Zrobił to oczywiście zupełnie nieświadomie, naturalnie, w wyniku wielkiego talentu, wręcz ze zdumieniem podobnym do tego, jakie wzbudzał często w swoich przeciwnikach. Spór o to, kto jest największą gwiazdą piłki wszech czasów, potrwa jeszcze dziesiątki lat, ale bez wątpienia Pele jest królem czasów, w których telewizja dopiero zaczęła panoszyć się na dobre w domach na całym świecie. Jest w tych „niedooglądaniach”, niedopowiedzeniach, niepotwierdzonych rekordach i golach, które szczęście mieli widzieć nieliczni, coś magicznego. Dlatego zmarły po walce z nieuleczalną chorobą Pele to legenda z zupełnie innego wymiaru niż Diego Maradona, Leo Messi czy Cristiano Ronaldo.
Opowieść o talencie młodego chłopaka z Santosu jest wyjątkowa. On sam mówił o sobie po latach tak: „Dzisiejsi piłkarze puszczają do kamery całusy, które widać w każdym zakątku świata. Ja, chcąc być znanym w jakimś kraju, musiałem do niego pojechać, pokazać tam co potrafię, strzelić pięknego gola, zostać zapamiętanym. Nie znają mnie na Księżycu, pewnie dlatego, że nigdy tam nie grałem”.
Grał za to w Cosmosie. Tym z Nowego Jorku. Joao Havelange, tak okrutnie rozjechany (i słusznie) w netflixowym dokumencie o korupcji w FIFA, rodak Pelego, tak mówił o piłkarzu: „Pele jest jak Mona Lisa, nie ma ceny i dlatego nie opuści kraju”.
Opuścił, bo kto jak kto, ale Havelange powinien wiedzieć doskonale, że niemal każdy ma swoją cenę. Był rok 1975 i zamykał pewien etap kariery kontraktem opiewającym na 6 milionów dolarów.
Nie wolno mu tego w żaden sposób zarzucać. Choć zarabiał więcej niż przeciętny mieszkaniec Brazylii, to i tak nic w porównaniu z tym, co mógłby zarobić dzisiaj. Dlatego po latach tak bardzo chciał zdyskontować swoją sławę, nawet „Daily Mail przypomniał” za sprawą jednej fotografii, jak reklamował kanapki w Subwayu, dwie dekady temu, gdy otwierano sieciówkę w Londynie. Obok niego stał… Robbie Fowler.
Pele, niczym filmowy Forrest Gump, był na zdjęciach ze wszystkimi znanymi tego świata. Prezydentami USA – Nixonem czy Carterem, Sylvestrem Stallone’m, z którym zagrali (a razem z nimi Kazimierz Deyna) w filmie „Ucieczka do zwycięstwa” (czy też „Droga do zwycięstwa”, jak ktoś woli). Każdy chciał uścisnąć jego dłoń. Ogrzać się w blasku bijącej od niego sławy.
Marzył o tym, by dożyć setki. – A gdy skończę sto lat, chcę być na Maracanie, na meczu, ze swoimi przyjaciółmi. Mogę nawet zagrać, choćby dziesięć minut, jeśli podołam. Ale to musi być Maracana – mówił dziesięć lat temu w jednym z wywiadów.
Ludzie go kochali. Jak wielka była siła oddziaływania Brazylijczyka na kibiców z każdego zakątka świata, niech świadczy fakt, że zanim obejrzałem jakikolwiek mecz w życiu, już wiedziałem, kim jest Pele. Tyle się o nim nasłuchałem, że oczyma wyobraźni widziałem jego przewrotki i dryblingi. W czasach obecnego przesyłu informacji to brzmi dziwnie – myślisz o gościu, którego nigdy nie widziałeś.
I tak naprawdę dopiero gdy w Meksyku zaczarował nas Diego Maradona, Pele stał się tym, czym właściwie był dla mojego pokolenia od początku, mglistą legendą, opowieścią. Hipnotyzerem masowej wyobraźni. Ale to była właśnie jego siła. Przecież nie widzieliśmy jak naprawdę bije się Janosik czy jak strzela z łuku Robin Hood i nie miało to dla nas żadnego znaczenia, prawda?
Ze wspomnianym Maradoną długo spierali się o to, który był lepszy. Kiedy FIFA nie chciała urazić żadnego z nich i podzieliła pomiędzy geniuszami nagrodę dla najlepszego zawodnika stulecia, na początku tego wieku, Pele wzruszył tylko ramionami. – Futbol jest jak muzyka, w której mamy Beethovena i resztę. Tutaj jest Pele i reszta.
Noel Gallagher z Oasis porównał go do Johna Lennona. – O takich jak Pele mówi się „benchmark” – rzucił kontrowersyjny muzyk.
To dobre określenie. Jak wielką, ikoniczną był postacią, niech najlepiej świadczy to, ile osób z najmłodszych pokoleń oddaje mu dzisiaj hołd. Czują, że tak właśnie trzeba, nawet jeśli – jak ja – widzieli jego akcje tylko na YouTube. Carlos Alberto Torres, jego kumpel z boiska, kapitan Canarinhos sprzed lat, powiedział mi kiedyś w Płocku, gdzie stacjonował z prowadzoną przez niego reprezentacją Azerbejdżanu, że nie da się opisać umiejętności, jakimi dysponował Pele, że był on właściwie niemożliwy do umiejscowienia w jakichkolwiek ramach, bo skala talentu, którą posiadł, wymykała się nawet jemu. Był jak postać z jakiejś powieści science-fiction, przerażona mocą, jaką dysponuje. W pokoju hotelowym Alberto Torresa oglądaliśmy na moim wysłużonym laptopie fragmenty meczu Brazylii na mistrzostwach świata.
– Popatrz, tutaj zmarnował moje zagranie, niewiarygodna rzecz. Chciałem go za to udusić, ale kiedy ta myśl przyszła, druga podpowiedziała: to Pele, bez przesady. Nie umiałem tego pojąć, bo jemu takie rzeczy praktycznie się nie zdarzały – powiedział.
Ale czasem jednak zdarzały. Jak wtedy, gdy jego uderzenie na bramkę Anglików obronił w jakiś niewytłumaczalny sposób Gordon Banks, w 1970 roku. – Strzeliłem ponad tysiąc goli w życiu, ale ten, którego nie strzeliłem jest pamiętany najbardziej – żartował po wielu latach. W Anglii też był kochany. Znalazłem zdjęcie, na którym odwiedzał chłopca, któremu ojciec dał na imię Pele, było to w londyńskiej dzielnicy Shepherd’s Bush.
Wszystko, czego dowiedziałem się na temat tego wybitnego piłkarza przyszło do mnie dużo wcześniej niż kibicowska świadomość. A stało się tak za sprawą książki „Wielcy piłkarze, sławne kluby” Andrzeja Gowarzewskiego i Grzegorza Stańskiego. Portret Brazylijczyka nakreślony przez duet polskich dziennikarzy, rozpalał wyobraźnię, przenosił na nieznane boiska, egzotyczne lądy. Mały człowiek miał gdzieś gole, które Pele doliczał sobie z meczów pokazowych, by nabić licznik. Dużo bardziej interesowały mnie opisy wielkich widowisk. Jak ten z 1969 roku, kiedy na Maracanę chciało przyjść ponad 170 tysięcy widzów, ale gwałtowna ulewa zatrzymała wielu z nich w domach i ostatecznie „tylko” 79 tysięcy ludzi było świadkami tysięcznej bramki króla.
Pele, piłkarz jakiego nigdy nie było i nigdy nie będzie. Choć wielu rodaków wściekało się na niego, zarzucając mu, że nie zna się na piłce – choćby Scolari czy Ronaldo, to teraz zapłaczą wszyscy, bo to strata kogoś, na kogo karierze zbudowano tysiące innych karier, marzeń. Kiedy w 1974 Rivelino miał założyć koszulkę z numerem 10, bronił się przed tym całym sobą. Gowarzewski i Stański pisali tak: „Nikt nie może go zastąpić, jednak ktoś musi nosić jego koszulkę – mówił ze smutkiem Rivelino. Jego gra podlegała bowiem ocenie według skali, do jakiej przyzwyczaił widzów Pele.
Trudny to rok dla Brazylii. Niespełniony sen o mistrzostwie świata, na dodatek wywalczonym przez Argentynę, a teraz śmierć legendy. Ale nie wszystko w tej historii jest smutne. Pele zostawił po sobie rzeczy ponadczasowe, gigantyczne sportowe sukcesy i wieczną chwałę. Michel Platini mówił, że było dwóch Pele – ten na boisku i ten poza nim. Do drugiego życia brazylijskiej ikony zawsze było mnóstwo zastrzeżeń, wywoływał kontrowersje – a to płodząc kolejne dzieci, a to żeniąc się i rozwodząc, a to reklamując co popadnie, od Viagry po bank w Polsce. Jednak jego talent, najczystszy z możliwych, był niepodważalny. Był nieosiągalny dla innych, niedościgniony na boisku. Sam podsumował to najlepiej, kiedy kończył karierę w 1977 roku. Wierszem, który napisał…
„Idę dużo szybciej
Niż ten kto biegnie
Bezmyślnie”.
WIĘCEJ TEKSTÓW PRZEMYSŁAWA RUDZKIEGO:
- Reprezentacja Polski – oszustka, która od lat okrada mnie ze złudzeń
- Chłopaki płaczą, czyli mundial zalany łzami. Jak gladiatorzy stali się ludźmi
Fot. Newspix