Reklama

Stanowski żegna Andrzeja Iwana

Krzysztof Stanowski

Autor:Krzysztof Stanowski

27 grudnia 2022, 19:32 • 26 min czytania 172 komentarzy

Mam problem z Twoją śmiercią, Andrzeju. W zasadzie z każdą mam problem, ale ta Twoja jest inna niż pozostałe i nie wiem, jak się za nią zabrać. Należałoby zapłakać, tak jesteśmy przecież nauczeni.

Stanowski żegna Andrzeja Iwana

Ale pamiętam też, jak obsesyjnie tej śmierci pragnąłeś, jak ją przywoływałeś, jak jej pomagałeś. I ty teraz, Skurczybyku, pewnie raczej oczekiwałbyś gratulacji. Jesteś tam, gdzie od lat chciałeś być.

Wpuściłeś mnie w najgłębsze zakamarki swojej duszy, a jednak nigdy Cię w tej kwestii nie rozgryzłem. Byłeś najbardziej szczerą osobą, jaką w życiu poznałem i kiedy bez ogródek mówiłeś mi, że chcesz umrzeć, że o niczym tak bardzo nie marzysz, kiedy nawet ci powieka nie drgała, gdy o tym opowiadałeś, nie miałem żadnych argumentów, aby ci nie wierzyć. Z drugiej strony coś mi podpowiadało… No właśnie, że co? Że udajesz? Nie. Że wołasz o pomoc? Też nie. Nie umiem wyjaśnić własnych wątpliwości – zasługiwałeś na to, by Ci bezgranicznie wierzyć, bo ta Twoja szczerość była wręcz okrutna, ale instynkt podpowiadał, że to nie takie proste i że pali się w tobie jakaś iskierka, nad którą nie masz kontroli. Chciałeś umrzeć, a ilekroć próbowałeś, okazywało się, że Twój organizm jeszcze bardziej chce żyć. Siłowałeś się z samym sobą na wszystkich dosłownie frontach.

Dlatego mam problem z Twoją śmiercią. Nie wiem, czy to czas na rozpacz, czy na westchnienie ulgi. Często mówi się, że ktoś przegrał walkę o życie, ale w Twoim przypadku takie stwierdzenie byłoby nonsensem. Walczyłeś o spokój, nie o życie.

Cały byłeś złożony z kontrastów. – Krzysiek, dlaczego wszyscy mi pomagają? Przecież ja jestem złym człowiekiem – powiedziałeś mi kiedyś. Ale tylko ty sam uważałeś się za złego, a wszyscy wokół woleli dostrzegać pierwiastki dobra, którym potrafiłeś emanować. Byłeś i taki, i taki. Serdeczny, przyjacielski, gawędziarski, zaangażowany, rodzinny, kochający, ale też pogubiony i przez to pod wieloma względami straszny, bo alkoholowy i hazardowy nałóg sprowadzał na najbliższych piekło. Z jednej strony przegrałeś swoje życie, z drugiej wygrałeś szacunek tysięcy obcych ci ludzi, którzy obserwowali te zmagania człowieka do bólu prawdziwego. To niesamowity paradoks, że ktoś taki jak Ty dla wielu stał się wzorem, ale byłeś po prostu tym, który wypowiadał na głos myśli bardzo wielu osób. O tym, jak trudne może być życie. Jak wyniszczająca może być ta wędrówka. Ile bólu może urodzić się w zatrutej głowie. Co jakiś czas dostaję wiadomość, jak ważna jest książka „Spalony” dla alkoholików czy ludzi w depresji. Dziękuję, że mogłem ją napisać.

Reklama

I na koniec: nie, nie będę ci gratulować, nawet jeśli tego dzisiaj oczekujesz. Bo piszę te słowa i mam łzy w oczach. Jest pewien banał w nadużywanym stwierdzeniu, że „takich ludzi już nie ma”. Ale każdy kto cię znał, właśnie to powie – że takich ludzi już nie ma. Nie umarł ostatni z nich. Umarł jedyny w swoim rodzaju.

*

Poniżej zamieszczam Epilog książki “Spalony”, zamieszczony w drugim wydaniu. I dwa zdania wyjaśnienia: nie chcę, aby wszystko co napisałem powyżej i wszystko co zamieszczam poniżej wybrzmiało tak, że Andrzej Iwan popełnił samobójstwo, bo to chyba nieprawda, ale całkiem świadomie przez lata degradował swoje ciało i oczekiwał zakończenia. Uważam, że to co napisałem niespełna dwa lata temu w najlepszy sposób oddaje stan psycho-fizyczny Ajwena, a w dużej mierze oddaje też, jakim człowiekiem był w ostatnich latach swojego życia.

 

EPILOG

STYCZEŃ 2021

Reklama

Pierwsze wydanie książki „Spalony” powstawało w 2011 roku, a do księgarni trafiło wiosną 2012. Odbiór był fenomenalny: do Andrzeja odzywali się ludzie ze wszystkich zakątków kraju i życzyli pomyślnej walki z demonami. Zdrówka, szczęścia, pieniędzy, miłości, wymarzonego domku na wsi. Było czuć prawdziwą troskę o człowieka, który wręcz obnażył się na kartach książki. Wiele osób w mrocznych historiach Iwana odnalazło swoją przeszłość, niektórym jego wspomnienia pomogły zrozumieć bliskich, którzy znaleźli się na zakręcie lub nawet z niego wypadli.

Ilekroć ze mną ktoś o „Spalonym” rozmawiał, pojawiało się w końcu nacechowane nadzieją pytanie: „Andrzej poukładał wszystko? Dał radę?”.

Nie, nie dał.

Pieniądze zarobione na książce wprawdzie rzeczywiście starczyłyby na domek na wsi, ale Iwan żadnego domku nie kupił. Kupił za to wódkę. Bardzo dużo wódki. A diabeł dalej go odwiedza, siada na jego ramieniu i szepcze: „Zrób to. Skończ ze sobą”.

I on to robi. Kończy.

Umówiliśmy się, że w styczniu dopiszemy do „Spalonego” rozdział, dwa, albo i trzy. Zobaczymy, co da się wycisnąć z tych blisko dziesięciu lat, które nie zostały ujęte w pierwszym wydaniu. Jednak w dniu spotkania Andrzej nie odbierał telefonów. Byłem w Krakowie i nie mogłem uwierzyć, że mnie wystawił. Koło 14.00 wreszcie zadzwonił: 

– Krzysiek, przepraszam cię, ale nie wciskam ci żadnej lewizny. Musisz mi uwierzyć. Dopiero mnie wypuścili z kryminału. Przez całą noc nie mogłem do nikogo zadzwonić.

– Z kryminału?

– Żona nie wytrzymała. Nie dziwię się jej. 43 lata. Każdy miałby dość.

Dzień później spotykamy się na Rynku w Krakowie. Mamy poszukać miejsca, w którym uda nam się porozmawiać, ale Andrzej napomyka, że nie działa mu telefon. Decyduję więc, że najpierw musimy iść do Galerii Krakowskiej, gdzie rozwiążemy ten problem. Tam, w na wpół zamkniętym centrum handlowym, siadamy na kanapie i zaczynamy rozmawiać.

– To nie potrwa już długo, Krzysiek – mówi.

– Zrobisz to znowu?

– Tak, teraz już musi się udać. Nie mów nikomu.

12 stycznia Andrzej Iwan wyszedł ze szpitala po czwartej próbie samobójczej. I teraz mam przed sobą człowieka, który obsesyjnie myśli o próbie numer pięć. Widzę to w jego oczach: można z nim rozmawiać na dowolny temat, ale znaczna część jego mózgu pracuje wyłącznie nad samobójstwem. Jest schorowany. Prawa ręka odmawia posłuszeństwa, kolano puchnie, Andrzej utyka na jedną nogę. 

– Ale już jest lepiej. Było raz tak, że przez trzy miesiące nie mogłem nie tylko chodzić. Nie mogłem nawet siedzieć – mówi.

– Dlaczego byłeś na policyjnym dołku? – pytam.

– Basia. Dziwisz się jej? Kto by wytrzymał z takim pijakiem jak ja? W końcu pękła: zgłosiła, że przez pięć lat znęcałem się nad nią psychicznie. A ja po prostu chlałem. Cały czas chlałem. Może były pojedyncze tygodnie trzeźwości. Jestem chory na tę jebaną wódę, rozumiesz? Kocham, kurwa, wódę. Dochodziło do awantur, ale słownych. Powiedziałbym nawet, że to ona je wszczynała, zakazując mi picia, chowając pieniądze… Nie uderzyłem jej nigdy. Nigdy. Raz złapałem za kark, co ta prokuratorka, kurwa straszna, podciągnęła pod duszenie. I wcale nie mówiłem, że zabiję żonę. Mówiłem, że siebie zabiję, ale zapisali odwrotnie. To różnica, prawda? Ale wiesz co, nawet się nie odezwałem w prokuraturze. Nie czułem, że ktoś chce znać moją wersję. Siedziałem, przytakiwałem. Coś we mnie pękło. Basia wezwała policję… Wyciągnęli mnie w środku zimy w klapkach z domu. Muszę na stałe opuścić własne mieszkanie. Słuchaj, to jest tak, że żona chciała, żeby mnie po prostu zabrali, żebym przestał pić, a wyszło tak, że nie będę się mógł do niej zbliżać. Automat. Ona sama nie wiedziała, w co nas pakuje.

„W okresie od nieustalonego dnia i miesiąca 2016 r. do 25 stycznia 2021 r. w Krakowie znęcał się nad żoną Barbarą Iwan psychicznie w ten sposób, że wszczynał awantury, w trakcie których wyzywał ją słowami powszechnie uważanymi za obelżywe, uniemożliwił spoczynek nocny, groził pozbawieniem życia, spaleniem mieszkania oraz uszkodzeniem wyposażenia mieszkania, niszczył mienie oraz fizycznie w ten sposób, że szarpał, popychał i dusił pokrzywdzoną” – napisała w postanowieniu prokurator.

Andrzej nie może zbliżać się do żony na 50 metrów.

– Dali mi adres przytułku – stwierdza.

– Wynajmę ci mieszkanie.

– Nie ma sensu. Kończę. 

*

– Przez trzy lata po wydaniu książki było lepiej. Nawet momentami było bardzo dobrze. Ale wiesz, jakie momenty są dla takich ludzi jak ja najbardziej niebezpieczne? Te wychodzące poza skalę szarości. Gdy jest zbyt źle, albo gdy jest zbyt dobrze. W 2016 roku było zbyt dobrze, dlatego wtedy podjąłem pierwszą po ukazaniu się książki, a w ogóle trzecią próbę samobójczą. Pracowałem w Polsacie, szykowaliśmy się do mistrzostw Europy… Znowu mnie, kurwa, odratowali. Nie wiem jak. Sześć dni byłem w śpiączce. Lekarz powiedział, że to się nie mieści w głowie. Jak się wylizałem po zażyciu takiej apteki? Ci lekarze zawsze są tacy zadowoleni, gdy kogoś uratują… Jakby niczego nie rozumieli. Strasznie bolały mnie…

– Przepraszam – przerywa ktoś. Siedzimy na kanapie w centrum handlowym. Wprawdzie większość sklepów jest zamknięta, ale wciąż kręcą się po nim ludzie. Raz po raz ktoś podchodzi i z uśmiechem prosi o wspólną fotkę. Andrzej Iwan opowiada o samounicestwieniu, a otaczają nas radośni przechodnie. Można fotkę? Można?

– Strasznie mnie bolały łydki…

– Łydki?

– Obudziłem się i pamiętałem jedną scenę. Ktoś wciągał mnie za nogi w bagno. Trzymał mnie za łydki i ciągnął w głąb bagna. A ja się wyrywałem, jak nie ja. Walczyłem. Dlaczego ja walczyłem? Powiedz mi, dlaczego walczyłem? I potem jak się obudziłem to pierwsza myśl była taka, że strasznie napierdalają mnie łydki. To dziwne, prawda? 

– Wierzysz w niebo i piekło?

– Tylko w piekło.

Awantura domowa sprawiła, że nie mogliśmy spotkać się w mieszkaniu Andrzeja. Pandemia COVID-19 odebrała nam możliwość rozmowy w restauracji czy hotelowym lobby. Jesteśmy więc na kanapie w ciągu komunikacyjnym centrum handlowego. Zwykle przysiadają tu na moment ludzie, aby zawiązać buta albo zaczekać na kogoś, kto zbyt długo wybiera bluzkę. Zastanawiam się, czy ktoś kiedyś na tej kanapie rozmawiał o samobójstwach.

Chciałbym napisać, co wydarzyło się w życiu Andrzeja Iwana od 2012 roku. Że pracował w Polsacie, ale atmosfera mu nie odpowiadała i przeszedł do Weszło? Że w Weszło męczyło go życie na dwa miasta, ciągłe podróże między Warszawą i Krakowem i przystał na ofertę klubu piłkarskiego Wieczysta Kraków? Że jego zdaniem w Wieczystej wiele rzeczy dzieje się za szybko, że może lepiej byłoby na spokojnie i mniejszym kosztem? Że już tam nie pracuje, bo stracił zapał, gdy pozbyto się z drużyny jego syna, Bartka? No to właśnie napisałem. Ale co miałbym jeszcze dodać? Czy są to historie godne książki?

Pracowaliśmy razem przez dłuższy czas. Zazwyczaj była to współpraca bezproblemowa, ale oczywiście zdarzały się momenty złe. W czasie mistrzostw świata w 2018 roku Andrzej mieszkał w Warszawie, bo codziennie nagrywaliśmy program. Zdarzało się, że przed programem ze wstydu mnie unikał, krzątał się po redakcji w taki sposób, abyśmy nie mieli sposobności porozmawiać i dopiero na antenie orientowałem się, że jest pod wpływem alkoholu. Wtedy nie kierowałem w jego stronę pytań, ale im bardziej go ignorowałem, tym bardziej on sam czuł się w obowiązku odezwać, by nikt z widzów go nie oskarżył, że jest niedysponowany. Paradoks. Ale bywało i na odwrót: wmawiano mu, że był pijany, podczas gdy był po prostu fizycznie zmęczony. Wtedy mówi trochę niewyraźnie i wolniej zbiera myśli.

– Dlaczego chciałeś się zabić w 2016 roku?

– Nie wiem.

– Nie wiesz?

– Kurwa, Krzysiek. Nie rozmawiaj ze mną jak z kimś, kto coś rozumie. Rozmawiaj ze mną jak z debilem. Ja jestem debilem. Nie wiem, dlaczego to robię. Ale powiem ci coś – nie wierzę już w pigułki. Moim zdaniem ci pierdoleni farmaceuci oszukują. Inny skład jest na opakowaniu podany, inny jest faktycznie w pigułce. Przecież gdyby na opakowaniu była prawda, to już bym nie żył. Z pigułkami koniec. Nigdy więcej. Bo teraz, niedawno, to znowu były pigułki. Jeszcze więcej pigułek. Wiadro pigułek. I wódka, dla efektu. I znowu nic.

– Nie ucieszyłeś się chociaż trochę, gdy otworzyłeś oczy?

– Nie.

– Nieudane próby samobójcze to często wołanie o pomoc, a nie faktyczna próba skończenia ze sobą. Ty masz takie próby już cztery. Może tak naprawdę chcesz, aby ktoś cię uratował?

– Nie w moim przypadku. Ja zawsze chcę się zabić i jestem wściekły, że nie potrafię. Co ja mam jeszcze zrobić? Pojechałem na Święta do wnuczki, do Niemiec. Ma niecałe 12 lat. Kocham ją bardzo. Doskonale się uczy języków obcych, uwielbia konie… Zuzia urodziła się jako wcześniak, w szóstym miesiącu ciąży. A taka świetna dziewczyna – oczy Andrzeja napełniają się łzami.

– A więc masz dla kogo żyć.

– Pojechałem w grudniu, żeby… Żeby ją ostatni raz zobaczyć. Bo jak jechałem, to wiedziałem, że po powrocie się zabiję. Nawet zastanawiałem się, czy wnuczce tego nie powiedzieć. Nie pożegnać się. Tak naprawdę, na zawsze się pożegnać. Ale pomyślałem, że Kasia, moja córka, by mi czegoś takiego nie wybaczyła. Więc pożegnałem się tak normalnie, wiesz: do następnego razu, do zobaczenia, pa, kocham cię. Wsiadłem w pierwszego busa do Polski, żeby ze sobą skończyć.

– Kiedy wnuczka ma urodziny?

– W lipcu. Dwunaste.

– Przecież to cudownie, jeśli dziadek będzie na jej urodzinach.

– Wiem, wiem…

– Nie chcesz na nich być?

– Chcę. Ale nie będę. Nie zrozumiesz tego, bo ja sam tego nie rozumiem. To jest naprawdę pojebane.

– Nie miałeś zawahania?

– Nie. Czekałem tylko aż żona wyjdzie z domu. Bo wiedziałem, że im później mnie znajdą, tym mniejsza będzie szansa na przeżycie. I teraz wyobraź sobie… Normalnie żona wraca do domu jakoś koło 14.00. I wyliczyłem, że to już na bank będzie za późno na jakąkolwiek interwencję lekarzy. A ona tego dnia wróciła o 15.00, ale myślała, że śpię i karetkę wezwała dopiero o 21.00! O 21.00! I co? I nic. Znowu mnie odratowali. Dlatego nie wierzę w pigułki.

***

7 stycznia 2021

SZPITAL MIEJSKI SPECJALISTYCZNY IM. GABRIELA NARUTOWICZA

KARTA INFORMACYJNA LECZENIA SZPITALNEGO

Nazwisko i imię: Iwan Andrzej

Wiek: 61

Rozpoznanie: T43 Zatrucie lekami. Próba samobójcza.

Wywiad: Pacjent z ZUA, przywieziony przez KPR z powodu zażycia dużej ilości leków. Żona po powrocie z pracy około 15 zauważyła męża śpiącego. Odniosła sytuacje do nadużywania alkoholu. Od wielu lat ZUA. Około 21:00 zauważyła siatkę pełną pustych opakowań po lekach i z tego powodu zadzwoniła po pogotowie.

W wywiadzie POChP, ZUA, Nikotynizm.

Leki prawdopodobnie zażyte:

Tranxene 80 tabletek po 5mg

Imovane (zolpidem) 40 tabl po 7,5mg

Lorista 50mg 28 tabl

Frontin (alprazolam) 0,5mg 30 tabl

ApoDream (zapiclon) 20 tabl po 7,5mg

* * *

Dalsza część rozmowy jest dziwna. Nigdy z czymś takim się nie mierzyłem. Andrzej opowiada o zabijaniu się z taką lekkością, jakby zdradzał mi przepis na dobry obiad. Wciąga mnie w dyskusję na temat tego, jak się w końcu skutecznie zabić. A ja sam łapię się na tym, że niemalże mu doradzam. Kurwa! Mam przed sobą człowieka, który tak obsesyjnie chce się pozbawić życia, że niechcący i zupełnie znienacka zostaję wciągnięty w jego świat.

– Nie chcę się wieszać. Z moim pechem to na pewno urwałaby się lina, albo jakiś hak. Nie mam złudzeń: coś by się popierdoliło i tylko bym się ośmieszył, połamał krzesło czy coś. Poza tym nie umiem zrobić tego węzła. Mam wchodzić w internet i szukać instrukcji? Szukałem kiedyś w sprawie podcinania i żył i nic to nie dało. Dlatego chciałem kupić pistolet. Rozmawiałem z kilkoma bandytami, ale nie chcą mi sprzedać. Domyślają się po co mi i nie chcą. Z gnatem wszystko byłoby proste, no ale skąd go wezmę? Nie mam. Teraz mam inny plan.

– Inny plan?

– Nóż. Tak sobie myślę, że jak się uda, to zdążę użyć nawet i dwóch.

– Andrzej…

– Muszę.

Podchodzi wesoły człowiek: 

– Można zdjęcie?

Rodzina Andrzeja chyba jest już zmęczona. On sam mówi, że córka napisała mu w styczniu: „Nie mam już siły. Rób co chcesz”.

Jedziemy do prawnika, który ma pomóc rozwiązać problem z eksmisją. Po drodze Andrzej zamienia się w tego Andrzeja, którego uwielbiam. Opowiada o Krakowie. O najmodniejszym w swoim czasie kinie. O upadłym hotelu Cracovia. O turniejach tysiąca drużyn na Błoniu. 

– Ale odkąd postawili tam krzyż, to już nie ma grania – stwierdza.

Mówi o kolegach, wspomina reakcje na książkę. Że żałuje napisania, iż Michał Wróbel był rogaczem. Uznał, że skoro już się rozwiódł, to chyba wie dlaczego, a okazało się, że akurat o tym były kolega z drużyny nie wiedział. Dzwonił z pretensjami. Józef Młynarczyk miał żal, martwił się, co jego wnuczki pomyślą, jak przeczytają „Spalonego”. I mówił: „Napisałeś książkę dla kasy, mogliśmy się na ciebie zrzucić”.

– A to nie dla kasy było, nie wiem, co ten „Młynarz”…

O Piechniczku, który obraził się najbardziej. Spotkali się na stadionie i były selekcjoner powiedział, że rozczarował się bardzo. Był zaskoczony, że Iwan go nie lubił.

– Mówię mu, że przecież prawdę napisałem. Że w reprezentacji go nie lubiłem, a w Górniku lubiłem. Co, miałem skłamać, że lubiłem zawsze? Ale on ma ten kompleks Górskiego, trudno.

Jedziemy i Iwan opowiada o piłce, analizuje składy w I lidze, obronę GKS-u Tychy. Jest sobą.

A potem w kancelarii znowu ten sam temat. Wchodzę razem z nim. Wyobrażam sobie, co naprawdę musi myśleć młoda pani mecenas, gdy widzi będącego w rozsypce starszego mężczyznę, który mówi, że pił, ale nie bił. Sądzę, że ona nie wierzy. A ja wierzę. Chcę się wtrącić, powiedzieć: bo to jest tak i tak, bo to, bo tamto… Ale to przecież nie moja rola.

– Od 2016 roku do teraz piję cały czas. Tak do 14, do powrotu żony z pracy. Wóda wzięła mnie w posiadanie. Wiesz, co mnie rozłożyło? Gdy zabrali mi prawo jazdy – mówi.

– Za jazdę po pijaku?

– Co ty! Ja nigdy nie jeździłem po pijaku. To była jedna z nielicznych zasad, których starałem się przestrzegać. Nie jeździłem po alkoholu i nie jeździłem na kacu. I teraz wyobraź sobie sytuację. To jest nie do wiary! Nawalony gdzieś się przewróciłem, nie wiem, chyba usnąłem na czyjejś posesji czy w bramie. Przyjechała policja. Dostałem od dwóch młodych policjantów straszny wpierdol. Po prostu mnie pobili. Sadyści. Ale wiesz co wpisali? Że to ja się awanturowałem. I… No to jest nie do wiary. Zabrano mi prawo jazdy. Uznano, że ktoś taki jak ja nie powinien mieć prawa jazdy. Musiałem przejść jakiś kurs, wszystko szło bardzo dobrze. Najpierw jeden test, potem drugi, wzrok super. Tam pracowała moja kuzynka, więc myślę: sprawa załatwiona. Pytam się: „Renata, to oddacie mi prawko?”. A ona na to, że mam przed sobą jeszcze rozmowę z psychiatrą i babka jest straszna. Rany, ona miała wydruki wszystkiego co robiłem. Wiedziała o moich próbach samobójczych, o alkoholizmie. I powiedziała, że prawo jazdy dostanę po jej trupie. Znasz kogoś innego, kto stracił prawo jazdy za chodzenie po pijaku? I to mnie rozłożyło. Bo jak jeździłem, to się pilnowałem z piciem. Jak miałem gdzieś jechać we wtorek, to od poniedziałku nie piłem. No i roboty było więcej, można było się czymś zająć. A tak, puścił ostatni zawór bezpieczeństwa. Ta pani psychiatra… Pewnie chciała mi pomóc, a dobiła mnie. Od tamtej pory tylko chlanie. Nie było po co trzeźwieć.

– A może kup żonie kwiaty?

– Chyba chryzantemy…

Im dłużej rozmawiamy, tym bardziej mam wrażenie, że… zaczynam godzić się z wyborem Andrzeja. Widzę przed sobą kogoś, kto po prostu bardzo nie chce już żyć. Nie rozumiem tego, ale zaczynam akceptować. Wiem, że to na swój sposób złe, że nawet nie powinienem tak myśleć, a co dopiero publicznie pisać. A jednak sam zadaję sobie pytanie: czy on nie ma prawa zdecydować sam o sobie? Kim jestem, aby kazać mu żyć? To nie ja walczę z demonami, to nie mnie 

diabeł siada na ramieniu. Uwielbiam Andrzeja Iwana, a jednak przyzwyczajam się do myśli, że on to zrobi. Widzę też bezcelowość przekonywania go do zmiany zdania. Skoro nie potrafili przez lata tego zrobić najbliżsi, skoro nie trzyma go kurczowo przy życiu nieopisana miłość do wnuczków, to jakie znaczenie miałyby mieć moje słowa.

Zaczynam podchodzić do tematu od innej strony i mrozi mnie myśl o tym, kim się staję. Mrozi mnie mój pragmatyzm.

– Andrzej, co mam zrobić z pieniędzmi za książkę?

– Daj Basi, ona rozdzieli jak trzeba.

– Przyjedź do mnie na program, w środę – mówię, chcąc odwlec jego wybór, dać jakieś zadanie do wykonania. 

– Jak będę w środę żył, to przyjadę, serio.

Robimy zdjęcie. Obaj czujemy, że pewnie będzie to ostatnie wspólne. Andrzej mówi coś zabawnego i mam pogodną minę.

– Zrób jeszcze jedno, jak będziesz uśmiechnięty, to ludzie to źle odbiorą – doradza ze znawstwem.

A potem żegnamy się, jak gdyby nigdy nic. Do zobaczenia, na razie, zdzwonimy się.

Gdy piszę te słowa, nie wiem, czy się zdzwoniliśmy, nie wiem, czy jeszcze się zobaczymy. Nie wiem, czy Andrzej Iwan żyje. Mam nadzieję, że tak. Że nie podjął próby numer pięć, a jeśli podjął – że mu się nie udała. Piszę i popłakuję. Bo nawet jeśli on wciąż żyje, to wiem, jaką kotłowaninę myśli ma w głowie i dokąd zmierza. Jeden dzień z tym świetnym człowiekiem, bez względu na to, co stanie się później, w największym stopniu oddaje to, co zdarzyło się od kwietnia 2012 roku, gdy ukazał się „Spalony”. Jesteśmy winni prawdę czytelnikom.

LUTY 2021

Pod koniec stycznia w myślach pożegnałem się z Andrzejem. Uważałem – czasami nadal tak uważam – że to jego życie, jego wybory i jego śmierć. Jeśli bez żadnej wątpliwości uważa, że nadszedł na nią czas, nic mi do tego. Ale po odczekaniu dwóch albo trzech dni dopadła mnie refleksja: a może to nie on się wypalił, czy raczej – nawiązując do tytułu książki – spalił? Może to spaliła go od środka choroba? Depresja może być chorobą śmiertelną, to oczywiste dla każdego. Ale oczywiste jest także to, że nie musi.

Z jednej strony nie mam prawa ingerować w czyjąś chęć do mierzenia się dalej z tym wszystkim – ze wstydem, z bólem fizycznym, którego coraz więcej, i psychicznym. Ale z drugiej – jeśli uznamy, że problemem Andrzeja jest właśnie choroba, to zawsze pojawia się myśl, że warto ją zwalczyć, a przynajmniej spróbować. Może bowiem on sam nie wie, że istnieją odpowiednie terapie, odtrutki, sposoby…

Podjąłem więc próbę.

Instynkt mi podpowiada, że Andrzeja uwagi nie da się utrzymać długofalowymi planami, bo on tak nie funkcjonuje. Nie da się zainteresować go nawet najpiękniejszym wydarzeniem, na które trzeba zaczekać pół roku czy rok. Na nic pytania typu: „A nie chcesz zobaczyć osiemnastoletniej wnuczki?”. Gdyby te osiemnaste urodziny były za dwa dni, to tak, bez żadnych wątpliwości by na nie zaczekał.

W niektórych afrykańskich krajach dominują ludzie, którzy nie potrafią funkcjonować na więcej niż kilka dni do przodu. Pewnie stąd w dużej mierze wynika zapóźnienie tego kontynentu (przepraszam za uproszczenie, to temat na zupełnie inną, głębszą opowieść). W każdym razie jeśli takim osobom powiesz, że masz świetny pomysł na biznes i zyski będą za rok, to oni spojrzą na ciebie jak na wariata. Zysk musi być za dwa dni, albo nie ma go w ogóle.

Zacząłem Andrzejowi dawać zadania w cyklu kilkudniowym. Jest czwartek – przyjedź w sobotę do Warszawy. Wróciłeś już do Krakowa? Jest poniedziałek? To przyjedź w środę, mamy tu coś do zrobienia. W ten sposób wyobrażałem sobie – może naiwnie – że minimalizuję zagrożenie. Wyobrażałem sobie bowiem, że bez takich działań pewnego dnia wejdę na 90minut.pl i tam zobaczę wiadomo jaką informację.

Ale Andrzej Iwan nie jest głupim człowiekiem i nie można grać z nim bez sensu w kotka i myszkę. Zadania muszą być zasadne, logiczne.

Zaproszenie do internetowego programu HejtPark, emitowanego w Kanale Sportowym, było właśnie jednym z takich zadań. Kupieniem czasu. Wielu widzów było zszokowanych wyznaniami byłego reprezentanta kraju. Pisali w komentarzach, że widać było po mnie, iż mną wstrząsnęły. Cóż, nie wstrząsnęły ani trochę. Jeszcze przed włączeniem kamer ustaliliśmy, że „coś tam powie”, ale on sam proponował, że nie za dużo, żeby nie spalić ostatniego rozdziału. Niemniej to prawda, że w samej końcówce do oczu podeszły mi łzy. Podeszły mi dlatego, że wiedziałem więcej niż widzowie. Prośbę o pośpiech z drukiem książki odbierałem inaczej, intensywniej.

W czasie programu jeden z widzów zadał pytanie o Jakuba Błaszczykowskiego. Nie wiem, czy kamery wyłapały to, ale Andrzej ukradkiem spojrzał się na mnie i ironicznie uśmiechnął, a w tym uśmiechu kryło się pytanie: „I co ja mam teraz powiedzieć?”.

Otóż kilka dni wcześniej skontaktowałem się z przewodniczącym Rady Nadzorczej Wisły Kraków Tomaszem Jażdżyńskim. Internetowo znamy się od ponad 20 lat, osobiście niezbyt długo i niezbyt dobrze. Uznałem jednak, że jest to najwłaściwsza osoba, ponieważ jako fanatyczny kibic „Białej Gwiazdy”, zakochany w klubie od kilkudziesięciu lat, pamięta Andrzeja z boiska, co daje mu przewagę nad pozostałymi decyzyjnymi osobami w klubie. W próbie desperackiej walki o życie Andrzeja wysłałem współwłaścicielowi Wisełki rozdział książki, który mieliście okazję przed chwilą przeczytać. Wspólnie doszliśmy do wniosku, że Wisła Kraków mogłaby zaproponować mu pracę i „powalczyć”.

Umówiliśmy się przed HejtParkiem. Nie mówiłem Andrzejowi, o co chodzi, bo spodziewałem się, że on powie: „Nie umawiaj mnie. Nie chcę. To nie dla mnie”.

Został więc wzięty z zaskoczenia. Tomasz Jażdżyński po kilku minutach gawędziarstwa przeszedł do konkretów i zaproponował Andrzejowi pracę. Wtedy w „Ajwena” uderzył piorun. Zakładałem, że będzie się wykręcał na tysiąc sposobów, a tymczasem on podsumował propozycję jednym zdaniem: „To moje marzenie”.

Kiedy jednak po kilku minutach wtrącił, że potrzebuje trochę czasu do namysłu, ale „to się szybko okaże, czy będzie mógł”, spojrzeliśmy z Tomkiem na siebie, wiedząc, jaki naprawdę jest ciężar tego zdania.

Tego dnia pojawiło się dużo optymizmu. Kiedy koło północy Andrzej wysiadał z mojego samochodu, poprosiłem: 

– Tylko odbierz telefon w niedzielę, gdy Tomek zadzwoni.

– Jak nie zadzwoni, to ja sam do niego zadzwonię – odparł. – Ale to nie może być prawda, oni się rozmyślą.

– Nie rozmyślą – uśmiechnąłem się.

– Serwus.

Nie znam nikogo innego, kto używa słowa „serwus”.

Czułem wtedy, jakbyśmy wspólnie strzelili bardzo ważnego gola. Nie zwycięskiego, ale kontaktowego. No, powiedzmy jak Neymar w meczu Barcelona – PSG na 4:1 tuż przed końcem. Katalończycy musieli wygrać 6:1, więc komentator podsumował to słowami: „Neymar na otarcie łez”. Potem rzeczywistość go zaskoczyła, bo kolejne dwa gole faktycznie padły.

Jażdżyński na otarcie łez? Ale co się wydarzy w doliczonym czasie gry?

Dzisiaj nie wiem, czy to był gol na otarcie łez, na moje lepsze samopoczucie, że „powalczyłem”, czy rzeczywiście gol dający realną nadzieję. Po kilku dniach Andrzej Iwan rozpoczął pracę w Wiśle, co zostało entuzjastycznie przyjęte przez całe piłkarskie środowisko. Wziął udział w sesji zdjęciowej i zamieszanie chyba mu schlebiało. Zwłaszcza że spodziewał się negatywnego odbioru swojej osoby w internecie, a tymczasem 99 procent komentarzy było bardzo przychylnych.

– To jest niemożliwe, jak ludzie cię lubią – powiedziałem mu kiedyś.

– A gdyby wiedzieli, jak ja siebie nienawidzę…

Powszechna sympatia, jaką na nowo zaczął odczuwać Andrzej, bardzo go cieszyła – i to był jej dobry element. Ale odnosiłem też wrażenie, że im więcej osób zaczęło mu dobrze życzyć, tym większą odczuwał presję, by dać radę – i to był ten zły element.

Wyznaczanie kilkudniowych celów było jedyną taktyką, jaka przychodziła mi do głowy. Specjaliści od takich schorzeń mogą mnie wyśmiać, ja innego pomysłu nie miałem. Starałem się też regularnie dawkować pozytywne informacje na temat przedsprzedaży książki: „zarobiłeś już 40 000”, „zarobiłeś już 80 000”, „120 000, co z tym zrobisz?”. Chciałem wyrwać Andrzeja z marazmu, dać mu nadzieję i dawać zadania do wykonania, np. przyjazd na kolejny program do Warszawy. W tym ostatnim punkcie odciążyła mnie Wisła, bo podjęcie pracy oznaczało faktyczne wykonywanie obowiązków skauta.

Kiedy jednak spotkaliśmy się na meczu Widzew Łódź – Korona Kielce, oglądanym przez Andrzeja w ramach służbowych obowiązków, zapytał: 

– I na tym polegać będzie ta moja praca? Oglądaniu meczów, po których będę pisał, że nikt się nie nadaje? 

Nie to był jednak problem. Nie mam wątpliwości, że Iwan ma nieprawdopodobne oko do odkrywania talentów, wiedzą o tym wszyscy dziennikarze, którzy konsultowali z nim kiedykolwiek jakieś listy talentów. Zdarzyło się na przykład, że mój kolega zadzwonił do niego z pytaniem, czy widzi w pierwszej lidze piłkarza z potencjałem na grę w reprezentacji Polski, a o Andrzej odparł, że nie jest jeszcze pewny, ale pojawił się taki ciekawy chłopak – Arkadiusz Reca. Kolega szybko sprawdził i odparł zdziwiony:

– Ale on zagrał dopiero w dwóch meczach Floty Świnoujście…

– No tak, ale ma coś w sobie, może być takim lepszym Michałem Żyro.

Wisła więc zlitowała się nad swoim byłym gwiazdorem, ale też miała prawo oczekiwać, że ów były gwiazdor wymiernie jej pomoże.

Co więc stanowiło problemem?

Zdrowie.

W Łodzi Andrzej nie mógł… stać. Narzekał na puchnące i bolące nogi. Ze wstydem zauważył, że musiał założyć adidasy. W żaden sposób nie odróżniał się nimi od innych osób w loży na stadionie, bo to były normalne, schludne sportowe buty. Dopiero wtedy sobie uświadomiłem, że gdy widzieliśmy się poprzednio, miał na sobie eleganckie pantofle – mógł czuć się jak śmieć, ale i tak zakładał czyste, skórzane pantofle. Nie wiem, czy ten ból nóg był kluczowy, czy po prostu Andrzej pękł, ale mniej więcej tydzień później – po sesji regularnych narzekań na zdrowie – napisał mi smsa o treści:

Serwus Krzysiu

Piszę, bo nie chcę Cię budzić. Podjąłem decyzję. Wyjeżdżam do Niemiec, do córki i do Zuzi. Uważam, że Ty powinieneś wiedzieć o tym jako pierwszy. Przepraszam, że kolejny raz zawiodłem, ale uważam, że to dla mnie najlepsze rozwiązanie. Niestety, wczoraj się napiłem! Oczywiście wobec Ciebie wywiążę się z każdego zadania.

Przepraszam i pozdrawiam

Jak wiele osób z problemami, tak i on często uważa, że jeśli w czymś nie dał rady, nie poradził sobie, to jest to koniec świata i teraz już nikt mu nie pomoże. No bo kto by pomagał tak niewiele wartej osobie? Tymczasem mam do tego zupełnie inne podejście: zawalenie pewnych spraw, niewywiązanie się z ustaleń jest oczywistym i notorycznie występującym elementem w takiej relacji. Trzeba po prostu się przyzwyczaić, bo nie ma chyba nikogo, kto ze swojego dna wychodzi jak Andrzej Bargiel z doliny: bez zatrzymania, bez potknięcia, w równym, mocnym tempie. Na początku ważne jest to, by w ogóle obrać właściwy kierunek, a tempo należy dostosować, upadki wkalkulować (jeszcze raz przepraszam prawdziwych specjalistów od terapii, za te „mądrości”, bo być może są one zupełnie wbrew sztuce).

Niemniej etap „pohejtparkowy” – że pozwolę sobie go tak nazwać – był na swój sposób magiczny i nawet sam Andrzej użył tego słowa: „dzieje się jakaś magia”. Powiedział mi to wówczas, gdy dowiedział się, że pani prokurator całkowicie zmieniła o nim zdanie i wszystko zmierza w tę stronę, aby nie postawić mu żadnego zarzutu – co obaj uznaliśmy za następstwo tego internetowego programu. Jeśli owa pani rzeczywiście oglądała naszą rozmowę, to pozdrawiam ją serdecznie. Ma trudną pracę i na dzień dobry styka się z jednostkami skrajnie patologicznymi. Iwan taki nie jest, mimo że często się stara, aby inni tak o nim myśleli.

Rozpoczęły się wymagane prawem mediacje, by mógł wrócić do domu, co żona Basia uznała za najbardziej naturalną rzecz na świecie. W ogóle nie zakładała, że będzie musiała tak długo mieszkać bez męża.

Jednak widząc przemianę Andrzeja, zastanawiałem się, czy wyprowadzka z domu nie zrobiła mu dobrze. Być może stół kojarzy mu się z wódką. Kanapa z usypianiem po przedawkowaniu leków. Wanna z podcinaniem żył. 

– Na pewno masz rację – przytaknął.

Mieszkająca w Niemczech córka żyje na wsi, w domku. Mniej więcej takim, jaki przed laty Andrzej Iwan opisywał jako swoje marzenie. Może to więc przeznaczenie? Może jadąc tam, zrealizuje swój plan. Czy w ogóle tam dojedzie, czy tylko teraz tak mówi? A może ból nóg odpuści i niekwestionowana miłość do Wisełki – miłość, której nie umie sprostać – utrzyma go w Krakowie? Nie wiem. Nigdy niczego nie wiem.

– Musimy kupić konia Zuzi – powiedział mi. – Musi tylko wybrać jednego z trzech, które się jej podobają.

– Ile kosztuje? – zapytałem.

– 17 tysięcy złotych.

– Daj mi tylko namiary na tego konia i kupujemy go dzisiaj!

– Ona najpierw musi wybrać…

– To popędzaj ją – byłem podekscytowany.

Bo to kolejne zadanie na kilka dni. Kupić. Kilka dni później odwiedzić. Kilka dni później zawieźć. Kilka dni później dokupić siodło i inne duperelki. I tak dalej. Krok po kroku.

– Mam tylko prośbę do ciebie – zagadnąłem.

– Jaką?

– Żeby ten koń nazywał się „Ajwen”.

– Ale…

– Co?

– Skąd ty wiesz?! Skąd? Rozmawiałeś z Zuzią?

– Nie, nigdy.

– Ja ją o to poprosiłem. Żeby koń nazywał się „Ajwen”. Bo dzieci Bartka mówią na mnie „dziadziuś”, a Zuzia jako jedyna mówi „Ajwenek”.

Może więc happy end, którego się nie spodziewałem, pisząc poprzedni rozdział – mający pierwotnie być tym ostatnim – nastąpi. 

Ale nie dam sobie za to małego palca uciąć, skoro ciągle otrzymuję sprzeczne sygnały. Andrzej jeździ rollercoasterem i zabiera mnie jako pasażera, nawet jeśli nie mam na to ochoty.

– Czytałem, że podpisywanie książek dopiero pod koniec marca? – zapytał mnie jednego dnia.

– Tak.

– Ale mnie załatwiłeś. Muszę na to zaczekać, bo to sprawa honoru.

Inny dzień, inna rozmowa.

– Andrzej, zarobiłeś na tym wydaniu bardzo dużo pieniędzy. Boję się ci je dać, bo nie tylko przepuścisz, ale możesz też wpaść w kolejne kłopoty.

– Nie możesz mi ich dać.

– Chciałbym je zdeponować na przykład u notariusza, który będzie ci wypłacał comiesięczną pensję w wysokości, jaką ustalimy.

– Przestań, przecież znasz moje plany… Po prostu dasz je Basi.

I taka to gadka. Ale stawiając w tej książce ostatnią kropkę, lubię myśleć, że rozpoczęliśmy kolejną wędrówkę z doliny ku słońcu. I może za rok, za dwa znowu będziemy mogli o tej wędrówce – jakakolwiek by była i ile przystanków by się zdarzyło – porozmawiać.

Pamiętacie, jak kończył się film „Apollo 13”? Grający główną rolę Tom Hanks, gdy uznał, że za moment wszyscy zginą, mówił do załogi: „To był zaszczyt lecieć z wami”. Ale, ku jego zdziwieniu, przeżyli.

Trzymaj się Andrzeju, to był zaszczyt rozmawiać z tobą.

Krzysztof Stanowski

Założyciel Weszło, dziennikarz sportowy od 1997 roku.

Rozwiń

Najnowsze

Anglia

Guardiola po laniu od Tottenhamu: Przez osiem lat nie przeżyliśmy czegoś podobnego

Paweł Marszałkowski
2
Guardiola po laniu od Tottenhamu: Przez osiem lat nie przeżyliśmy czegoś podobnego
Hiszpania

Co za partidazo na Balaidos! Barcelona posypała się w końcówce

Patryk Stec
8
Co za partidazo na Balaidos! Barcelona posypała się w końcówce

Felietony i blogi

Komentarze

172 komentarzy

Loading...