Powiedzieć, że Biała Gwiazda zatrudniła nowego dyrektora sportowego, byłoby pewnym nadużyciem. Na razie zapewniła sobie możliwość korzystania z notesu swojego byłego trenera, o którym na mieście mówi się, że ma dobre kontakty. Jarosław Królewski, mówiąc w tym kontekście o sportowym laboratorium, brzmi, jakby sam chciał się dowiedzieć, czy w tym krakowskim micie faktycznie jest ziarno prawdy. Bo gdyby było, bardzo by mu to ułatwiło zadanie.
Zna to kibic każdego klubu. Da się je usłyszeć w każdym większym piłkarskim ośrodku. Miejskie legendy. Mity powtarzane w kolejce po stadionową kiełbaskę albo podczas niezobowiązującej rozmówki w trakcie przedsezonowego sparingu. Czasem dotyczą trenera, który sukcesy miał zawdzięczać wyłącznie swojemu asystentowi. Czasem skauta, który od razu mówił, by kogoś nie zatrudniać. Albo trenera przygotowania fizycznego, od którego odejścia klub pogrążył się w marazmie. Ewentualnie piłkarza, który jest gdzieś na wypożyczeniu i choć nikt na co dzień go nie ogląda, to każdy wie, że akurat teraz by się nadał, choć gdy był na miejscu, to się nie nadawał. Futbol to sport, w którym o wyniku często decyduje przypadek. To sprawia, że trudno czasem jednoznacznie stwierdzić, dlaczego ktoś wygrywa albo przegrywa. Co z kolei prowadzi do rozprzestrzeniania się teorii spiskowych. Rzadko jest okazja, by je zweryfikować, ale czasem się udaje.
KRAKOWSKIE LEGENDY
Jako wielka i emocjonalna piłkarska społeczność z jednego z największych polskich miast, świat Wisły Kraków jest pełen miejskich legend. O Leszku Dyi, byłym już trenerze przygotowania fizycznego, który, zależnie od okoliczności, albo jest zbawcą, albo szkodnikiem z drugiego szeregu. O Adim Mehremiciu, którego Adrian Gula traktował niesprawiedliwie, który na wypożyczeniu podbił Izrael, a który później w I lidze okazał się tym samym Mehremiciem, co przed wyjazdem. O Radosławie Sobolewskim, który odpowiadał za dobre osiągnięcia Macieja Stolarczyka, co nasiliło się, gdy akurat notował dobre wejście do Wisły Płock i osłabło, gdy przestał je notować. Albo o Dawidzie Szulczku, który miał być rzeczywistym mózgiem sztabu Artura Skowronka. Kiko Ramirez też był taką miejską legendą. Bo autorem sukcesów nie może być po prostu głowa projektu, która pod wszystkim się podpisuje. Zawsze musi być ktoś działający w cieniu.
OBRAZOBURCZA MYŚL
Ta myśl długo wydawała się zbyt obrazoburcza, by w ogóle dopuścić ją do głowy, nie mówiąc o wypowiadaniu, a już tym bardziej zapisywaniu czy publikowaniu jej. Im dłużej jednak tzw. trio próbowało poukładać sprawy w Wiśle Kraków, tym bardziej nie dawała spokoju. Po czym nie pozwalała się już utrzymać w zbiorowym zamknięciu. Najpierw napisał ją jakiś anonim na Twitterze, potem nieśmiało podchwycił ktoś podpisany z imienia i nazwiska, wreszcie zaczęła wchodzić do publicznego dyskursu tego światka. Ta myśl to wniosek, że — miejmy to wreszcie za sobą — Sharksi, gangusy z trybun i krakowskich osiedli, którzy pod przewodnictwem swojego herszta przejęli klub, by go okradać i doprowadzić na skraj ruiny, prowadzili lepszą politykę sportową od jednego z najbardziej utytułowanych współczesnych polskich piłkarzy, który funkcjonował przez lata w jednym z najsprawniej działających klubów świata, wspomaganego przez biznesmena funkcjonującego w świecie sztucznej inteligencji oraz odnoszącego sukcesy menedżera z doświadczeniem. Trudno o bardziej uderzający przykład, że futbol nie jest logicznym sportem.
PROBLEMY TRIA
Oczywiście, że w tej tezie jest spora doza niesprawiedliwości wobec Jakuba Błaszczykowskiego, Jarosława Królewskiego i Tomasza Jażdżyńskiego. Oni, jako ludzie odpowiedzialni, kładący na szalę cały swój dorobek i dobre imię, musieli się dwa razy zastanowić, zanim podejmą różne decyzje. Działali, zwłaszcza początkowo, w bardzo ograniczonych ramach, mając związane ręce. Daleko im było do hedonistycznego podejścia Sharksów, którzy z nikim i z niczym się nie liczyli, mogli więc działać bez ograniczeń. Jednocześnie jednak są uzasadnione powody, by sądzić, że nawet mając więcej swobody, mniej związane ręce i trochę więcej czasu, trio nie sprowadziłoby do Polski Carlitosa, Jesusa Imaza, Zorana Arsenicia, czy Pola Lloncha. Nie byłoby o jeden mecz od awansu do europejskich pucharów. Nie zajmowałoby regularnie miejsca w górnej połowie tabeli. Tak, to brzmi aż niepoprawnie, ale polityka sportowa Wisły z czasów Sharksów naprawdę jest warta bliższego przyjrzenia się.
DYREKTOR OD CARLITOSÓW
Marzena S. i Damian D., którzy wtedy formalnie rządzili klubem, sprawy sportowe zostawiali przez dwa lata w rękach Manuela Junco. To on wyczarował po odejściu Dariusza Wdowczyka Kiko Ramireza jako trenera, który nigdy wcześniej nie pracował na tym poziomie, ale przez rok spędzony w Wiśle jakoś się wynikami obronił. To on podpisywał się też pod całkiem udanymi transferami piłkarzy pochodzących z Bałkanów czy Hiszpanii, którzy trafiali wtedy do Wisły. Kilku do dziś gra w Polsce, inni zrobili przyzwoite kariery za granicą. Dziś Junco jest szefem skautów w Austin FC, klubie z MLS. Czyli w świecie całkiem przyzwoitego futbolu w prężnie rozwijającej się lidze uznano go za fachowca. Jego Austin poprzedni sezon zasadniczy zakończyło jako wicemistrz konferencji zachodniej. W play-offach odpadło dopiero w półfinale z późniejszym mistrzem. Sprowadzony przed rokiem Sebastian Driussi był jedną z gwiazd rozgrywek.
ZAPOMNIANY JUNCO
Z różnych jednak powodów w Wiśle to nie Juncę oceniano powszechnie jako człowieka, który tych wszystkich ludzi przyprowadził. Wręcz przeciwnie, wytykano mu pomyłki, w które brnął, jak irytujący kibiców Nikola Mitrović. Sukcesy — słusznie bądź nie – przypisywano innym. Twierdzono, że Hiszpanie, którzy trafili do Wisły, zostali wskazani przez trenera Ramireza. Że graczy z Bałkanów wynajdywali skauci Marcin Kuźba lub Łukasz Stupka. Zarzucano dyrektorowi sportowemu, że nie potrafi poukładać stosunków w swoim dziale, przez co dochodziło w nim czasem do patologicznych zachowań, jak opisane przez Szymona Jadczaka w książce “Wisła w ogniu” pobicia Stupki przez innego skauta. Dla Junki zabrakło miejsca w panteonie wiślackich gwiazd. Stał się postacią odrobinę zapomnianą, jeśli przywoływaną, to bez żadnego sentymentu. Z klubu odszedł na pół roku przed największą zawieruchą w jego historii. Przestał się udzielać w polskich mediach, słuch w społeczności po nim zaginął.
LEGENDA Z TWITTERA
Inaczej było z Ramirezem, który nigdy później nie wytrwał nigdzie tak długo, jak w Wiśle, a gdzie się pojawiał, nie osiągał wartych odnotowania wyników. Zarówno z Sabadell, jak i ze Skody Xanthi oraz indyjskiego Odisha FC był zwalniany po maksymalnie kilku miesiącach. Od roku pozostawał bez pracy. Nic dziwnego, że wspomnienie 2017 roku, gdy prowadził Wisłę Kraków w Ekstraklasie, było jednym z jego najlepszych w zawodowym życiu. Choć pracując w Polsce, także z powodu bariery językowej, nigdy nie wykazywał się specjalną otwartością, a na pytania na konferencjach prasowych szybko reagował irytacją, w mediach społecznościowych regularnie wyrażał pod publiczkę różne gesty wsparcia dla Wisły. Z czasem zaczęła narastać zbiorowa myśl, że ten Kiko wcale nie był taki zły. Osiągnął jeden z najlepszych wyników w ostatnich latach. I może faktycznie to on przyprowadził tych wszystkich ciekawych piłkarzy? Legenda ruszyła w miasto.
SPOTKANIE ZDESPEROWANYCH
Można przypuszczać, czytając CV 52-letniego Hiszpana, że znalazł się w momencie kariery, w którym w oczy zaczyna mu zaglądać desperacja. Zgodził się więc na propozycję teoretycznie uwłaczającą, czyli porzucenia swojego zawodu dla I-ligowego polskiego klubu i to zaledwie na pół roku, bo taki kontrakt zaoferował mu Jarosław Królewski. Wiśle też jednak zajrzała w oczy desperacja. Zbudowawszy droższą drużynę, niż faktycznie pozwala na to budżet i zająwszy z nią jesienią miejsce poważnie zagrażające pozostaniem w I lidze na kolejny rok, stanęła na rozdrożu. Teoretycznie miała do wyboru dwie drogi. Albo spojrzeć prawdzie w oczy, wyjść do kibiców i zapowiedzieć jeszcze trudniejsze czasy: wyprzedaż najważniejszych zawodników, cięcia budżetowe, przygotowanie wszystkich mentalnie na to, że I-ligowy czyściec potrwa dłużej niż rok. Albo iść w zaparte, utrzymywać drużynę, na którą jej nie stać, pogłębiając długi i liczyć, że wiosną jakoś zdoła jednak wtoczyć się do Ekstraklasy. A jeśli się nie uda? Cii…, nie zapeszaj. Nie wywołuj wilka z lasu, licho nie śpi.
ZATRUDNIENIE NOTESU
Zatrudnienie Ramireza to trzecia droga. Próba pójścia na skróty między padnięciem na kolana a rozbiciem się o ścianę. Królewskiego w czasach Hiszpana jako trenera w Wiśle nie było. Znał go jedynie z opowiadań. Też musiał słyszeć, że ludzie mówili (i to nie z Twittera, a z klubu), że to osobiście on przywiózł Carlitosa, Imaza czy Lloncha, którzy jeszcze wtedy nie byli drodzy. Wisła jest w sytuacji, w której potrzebuje właśnie kogoś, kto ma w talii kilka dżokerów. Kto wyciągnie z kapelusza jakieś tanie gwiazdy, które nie zrujnują budżetu, ale pozwolą uratować sezon. Wisła tak naprawdę nie zatrudniła Kiko Ramireza. Zapłaciła za możliwość przekartkowania jego notesu. Szanujący się dyrektor sportowy na taki układ by się nie zgodził. Albo najważniejsze kartki z tego notesu pokazałby Wiśle dopiero po podpisaniu długoletniej umowy. “Gazeta Krakowska” podawała nawet, że dyrektorzy sportowi z przeszłością w Bundeslidze nie poszli na proponowany układ krótkoterminowy. Ramirez poszedł, bo tak jak w 2017 roku Wisła była jego życiową szansą, tak jest nią ponownie. A że przyprowadził ze sobą jeszcze dwóch hiszpańskich współpracowników, szansa na sukces jest tym większa. Bo będzie można kartkować trzy notesy, nie jeden.
KODY KRÓLEWSKIEGO
Samo szukanie dyrektora sportowego za granicą to coś, co faktycznie może mieć z perspektywy polskich klubów sens. W Polsce praktycznie nie ma skąd czerpać ludzi na to stanowisko. PZPN dopiero zaczął szkolić dyrektorów, ale na pierwszym kursie są głównie osoby już sprawujące tę funkcję w innych klubach, czyli aktualnie zatrudnione. Można próbować szukać po omacku po byłych piłkarzach, agentach, trenerach, którzy wypadli z obiegu, czy skautach. Ale tak naprawdę kadr i know-how bardzo na tym stanowisku brakuje. Ktoś, kto rzeczywiście wniósłby to, co jest potrzebne na stanowisku dyrektora sportowego, czyli nie tylko siatkę kontaktów i umiejętność oceny piłkarza, ale też umiejętność długofalowego planowania, budowania działu sportowego, relacji z trenerem, zawodnikami, władzami klubu oraz mediami, a do tego wiedzę prawniczą i ekonomiczną, bardzo by się polskim klubom przydał. Ramirez nie zna aktualnych polskich realiów, a już zwłaszcza nie I-ligowych, nie zna języka (angielskiego też nie), nie ma doświadczenia na tym stanowisku, nie będzie twarzą ani mózgiem projektu, nie ma wiedzy ekonomicznej ani prawniczej, nie zna grup młodzieżowych Wisły, nie ma rozeznania w tym, że za dwa lata wiek seniora skończy świetnie utalentowany prawy obrońca, albo że młodzieżowców dobrze ogrywać w Garbarni Kraków, a niekoniecznie w Hutniku (albo odwrotnie). Ramirez nie ma więc żadnych kwalifikacji, by sądzić, że będzie dobrym dyrektorem sportowym. I nie ma też czasu, by je nabyć, bo kontrakt wygasa mu za pół roku, a sam Królewski, zamiast jak tradycyjnie mówi się w takich okazjach, podkreślać, jak długofalowy i przemyślany jest jego wybór, mówi o “eksperymencie” i “laboratorium sportowym”. Brzmi tak, jakby chciał sprawdzić, czy te kody do gry, o których ludzie mówią, faktycznie działają.
WOREK Z HISZPANAMI
Ramirez ma przeprowadzić transfery jeszcze przed zimowym obozem, który zaczyna się 7 stycznia. Jako że I liga startuje już za niespełna dwa miesiące, a Wisła jest w sytuacji, w której musi zacząć punktować od razu, jeśli ma jeszcze uratować sezon, Hiszpan musi działać już. Bo to na podstawie tych działań będzie później rozliczany w kwestii dalszej pracy. Ma przewertować notes, wybrać odpowiednie numery telefonów, przywieźć tutaj dwóch-trzech tanich Carlitosów i Imazów. Dopiero jeśli to zrobi, być może dostanie szansę, by zostać prawdziwym dyrektorem sportowym. Pierwsze nazwisko już wyczarował. To Alex Mula skrzydłowy urodzony w Barcelonie (brzmi dobrze), mający na koncie jedenaście meczów w LaLiga (brzmi świetnie), mający w dorobku dziesięć goli i dziewięć asyst w… Nie, nie w sezonie. W karierze (brzmi gorzej). Który ostatni raz regularnie grał półtora roku temu (brzmi średnio) i który od maja nie rozegrał meczu, bo nie miał klubu (brzmi fatalnie). To dokładnie taki transfer, za który trzeba by od razu krytykować zespół ze środka tabeli I ligi, narzekając, że nie woli postawić na kogoś z lokalnego rynku, skoro i tak perspektywy awansu ma marne. Ale gdy stoi za nim domniemany odkrywca talentów Carlitosa i Imaza, trzeba się powstrzymać. Jeśli w każdej legendzie jest ziarno prawdy, być może okaże się, że w tej o notesie Kiko Ramireza także. Przez lata Wisła czekała na kogoś, kto jak Bogusław Cupiał, przywiezie jej worek pieniędzy i z miejsca wyciągnie ją ze wszystkich problemów. Dziś oczekiwania się obniżyły. Wystarczyłby chociaż worek dobrych Hiszpanów z niższych lig.
CZYTAJ WIĘCEJ O WIŚLE KRAKÓW:
- 79 meczów w La Liga, stawi się na badaniach w Wiśle Kraków
- Kiko Ramirez zaczął działać w Wiśle. Pozyskał pierwszego zawodnika
- Przewrót pałacowy. O co chodzi w nowym odcinku serialu Netfliksa o Wiśle Kraków
fot. NewsPix.pl / FotoPyk