Brazylijczycy wierzyli, że tańczą przeciwko zepsuciu świata i futbolu, ale wystarczyło im trafić na Chorwatów, żeby ich boiskowe wywijanie ciałami rodem z plażowej imprezy przeobraziło się w jakąś straceńczą wersję futbolowego danse macabre. W konsekwencji mija już ponad dwadzieścia lat, od kiedy Canarinhos ostatni raz sięgnęli po Puchar Świata. Komu jak komu, ale im tak nie wypada.
XXI wiek nie obfituje w brazylijskie sukcesy. Naród, który zrodził gargantuiczną liczbę nieprawdopodobnie utalentowanych generacji piłkarzy i wobec tego sławi się największą liczbą złotych medali na mistrzostwach świata, na ostatnich mundial ponosi klęski, bo tak to trzeba nazwać, bez zmiękczeń i eufemizmów.
- 2002 – mistrzostwo świata
- 2006 – ćwierćfinał
- 2010 – ćwierćfinał
- 2014 – czwarte miejsce
- 2018 – ćwierćfinał
- 2022 – ćwierćfinał
Dwadzieścia lat bez złota. Dwadzieścia lat bez zwycięstwa z jakąkolwiek europejską drużyną w fazie pucharowej najważniejszej imprezy piłkarskiego czterolecia. Złość w Brazylii jest ogromna, ze zrozumieniem i poparciem spotkał się tam chociażby krzyk rozpaczy niejakiego Neto, byłego reprezentanta Canarinhos, skierowany w kierunku selekcjonera Tite w jednym z programów telewizyjnych: – Ty głupcze! Ty ośle! Coś ty narobił?
Brazylia jechała do Kataru jako główny kandydat do sięgnięcia po Puchar Świata. Składało się wszystko. Długofalowa wizja Tite, który scalał i rozkochiwał grupę brazylijskich piłkarzy jak żaden inny jego poprzednik. Wybitna forma Neymara, dla którego miał być to ostatni rozdział reprezentacyjnej kariery. Zgrabna i napakowana doświadczonymi gwiazdorami defensywa. Przebojowa i napakowana fenomenalnymi gwiazdorami ofensywa. Nawet to dwudziestoletnie oczekiwanie na mundialowy triumf wpisywało się w szerszy kontekst oczekującego narodu.
Bo w tym – niedoszłym, bo niedoszłym – triumfie w Brazylii w Katarze byłoby coś z 1950 roku. Wtedy Brazylia przegrała 1:2 na Maracanie z Urugwajem. I straciła miłość do piłki nożnej. Cztery lata później w Szwajcarii przegrała z genialnymi Węgrami w ćwierćfinale, żeby w 1958 roku – ze wspaniałym młodym Pele i czarującym pokrzywionym Garrinchą – przywrócić sobie blask i godność zdobyciem mistrzostwa świata. I teraz miało być tak samo. Osiem lat temu – dziejowe upokorzenie z Niemcami w Belo Horizonte. Cztery lata temu – wyższość genialnych Belgów w ćwierćfinale. 2022 – przywrócenie sobie blasku i godności zdobyciem mistrzostwa świata…
Nic z tego.
Nic a nic.
Na pięknych wizjach się skończyło.
Brazylijczycy mieli wszystko, żeby wygrać. Choćby ten taniec. Niby to nic, taniec, ot tyle, co to takiego, ale była w nim jakaś taka symboliczna i pchająca naprzód radość z grania w piłkę nożną. Przed meczami w fazie grupowej realizatorzy transmisji telewizyjnych mieli niemały ubaw, gdy tanecznym krokiem przebijali się przez stadionowe parkingi w rytmie latynoskiej muzyki puszczanej na fulla z potężnego głośnika. W 1/8 fazy pucharowej tańczyli po wszystkich golach – indywidualnie, grupowo, z trenerem, w każdej możliwej konfiguracji – sprawiając, że smutny i ponury Roy Keane począł burzyć się, że wygibasy brazylijskich graczy uderzają w rywali.
Brazylijczycy nie zamierzali się nawet do tego specjalnie odnosić. Vinicus Junior, który twierdził, że „to ruchy i układy celebrujące kulturową różnorodność świata”, dodawał, iż z kolegami zamierza wytańczyć sobie finał. Richarlison już kiedyś definiował tę całą zabawę jako swoistą wojnę z zepsuciem świata i futbolu. Impreza miała mieszać się z karnawałem, hulanka z party, balet z hulanką, ważne dla tej brygady wartości z jeszcze ważniejszym futbolem.
W jakiś dziwaczny sposób przywodziło mi to na myśl średniowieczny taniec św. Wita. Ludzie w każdym wieku gromadzili się w jednym miejscu i tworzyli tłum, który wpadał w pląsawicę niepohamowanego tańca, a dotknięci choreomanią podróżowali z miejsca na miejsce, gdzie po drodze dołączali do nich kolejni i kolejni podrygujący. Zazwyczaj kończyło się to zdziwienie, gdzie to też się wylądowało w tej orgii, ale niekiedy zdarzały się tragedie – wariactwa, szajby, bziki.
Brazylijska choreomania też skończyła się najgorzej, jak tylko mogła się skończyć. Porażką z Chorwacją. Po bramce Bruno Petkovicia na 1:1 straconej w samej końcówce dogrywki, po popisie Dominik Livaković w serii rzutów karnych, po takich obietnicach, zapewnieniach, oczekiwaniach, naprężonych muskułach…
Wobec tego wszystkiego ten taniec św. Wita przeobraził się w inny średniowieczny motyw taneczny – danse macabre, taniec śmierci, korowód zmierzający do nieuchronnej klęski. Klęski, której symbolem jest zapłakany Neymar, mówiący, że nie wie, czy jeszcze kiedykolwiek wystąpi w barwach Canarinhos. To wypowiedź bardziej zachowawcza od tej Pele z 1966 roku, kiedy skopany i wściekły rzucał, że kończy karierę reprezentacyjną, ale jest w tym jakieś podobieństwo.
I nadzieja.
Bo Pele wrócił i w 1970 zdobył mistrzostwo świata.
Ale, znów, to te same obietnice, zapewnienia, oczekiwania, naprężone muskuły, z których nic na razie nie wynika.
Bo sam taniec to jeszcze nie złoto.
Czytaj więcej o mistrzostwach świata:
- Białek z Kataru: Airport? This way! Jak odpadła Brazylia
- Maroko a sprawa arabska
- Walid Regragui – nowy idol Maroka
- Nie wierzymy w hidżab. O piekle irańskich kobiet
- Schowani czy docenieni? Robotnicza strefa kibica
Fot. Newspix