Sobotnia prasa wszystkie siły rzuciła na mecz z Arabią Saudyjską, który dla nas jest absolutnie kluczowy.
SPORT
Rozmowa z Arkadiuszem Radomskim.
Gdy we wrześniu rozmawialiśmy po meczach Ligi Narodów, obawiał się pan, czy reprezentacja zdobędzie w Katarze chociaż punkt. Dopytałem o Arabię Saudyjską, a pan stwierdził wprost, że będzie z nią trudno. Teraz – na szczęście – Polska punkt już ma, ale obawy o Arabię chyba pozostały, prawda?
– Pozostały. Poprzez kontakty z ludźmi, którzy mierzyli się z klubami ligi arabskiej, słyszałem, że to są zawodnicy zawsze dobrze przygotowani fizycznie. To drużyna, która jest kolektywem i to się teraz potwierdza. Patrząc po tym, jak oni zagrali z Argentyną, myślę, że będziemy mieli wielki problem – i to większy niż z Meksykiem. Bo uważam, że gdyby Meksykanie wykorzystali szanse, które mieli, to też by się inaczej skończyło. Z drugiej strony wiadomo, że nasz karny powinien być strzelony, chociaż mi się wydaje, że… tam faulu nie było. Obawiam się, że Arabia będzie większym, lepszym i trudniejszym przeciwnikiem do przejścia, bez dwóch zdań.
Gdy zabrzmiał ostatni gwizdek meczu z Meksykiem, jakie myśli chodziły panu po głowie?
– To był bardzo słaby mecz w naszym wykonaniu, ale mogliśmy go wygrać. Gdyby Robert wykorzystał karnego, myślę, że utrzymalibyśmy to do końca. Poza tym to nie był dobry występ, zero grania, tylko długa piłka, bardzo mało sytuacji stworzonych – można wręcz powiedzieć, że w ogóle. Wygląda to bardzo, bardzo źle i słabo też wyglądamy fizycznie. Stąd moje obawy.
Styl wzbudza krytykę, bo nikt takiego futbolu nie chce oglądać. Ale tak po prawdzie Czesław Michniewicz swój plan zrealizował, bo to, co grała Polska, było w pełni świadome, zamierzone i wypracowane. Gdyby karny został wykorzystany, to narracja byłaby inna?
– Tak, to zostało zrealizowane. Plan był taki, żeby się cofnąć, nie budować gry od tyłu, tylko grać dłuższe podanie i ciężar gry od razu przenieść na meksykańską połowę, aby tam wywalczyć drugą piłkę i stwarzać sytuacje. To się sprawdziło. Tylko kwestia jest taka, czego kibic oczekuje? Wiadomo – sukcesów. Ja jestem i kibicem, i trenerem. Oczywiście również oczekuję sukcesów, ale także fajnej gry dla oka. Żebyśmy grali piłką, próbowali coś stwarzać, atakować pozycyjnie, bo tak wszyscy grają. Jeżeli trener Michniewicz ma inny plan, to ja to szanuję, ale to nie jest moja myśl i ja bym się tym nie kierował.
Felieton Macieja Grygierczyka o przyszłości selekcjonera.
Całkiem zasadne wydaje się pytanie, czy wyjście z grupy automatycznie powinno oznaczać dalsze trwanie kadry w takim kształcie. Wychodzę z założenia, że dla dobra piłki, dla dobra koniunktury, występ na mundialu jest niesamowicie istotny. Ale to, czy zagra się na nim 3, czy nawet 4 albo 5 meczów – nieco mniej, a już na pewno warto zastanowić się, czy ten mecz nr 4 warto uzyskać za wszelką cenę.
Przez media, społeczeństwo, przetoczyła się wielka krytyka stylu, w jakim osiągnęliśmy bezbramkowy remis z Meksykiem. Mówią, że świat się z nas śmieje i dziwi się, jak drużyna grająca tak prymitywny futbol znalazła się na mundialu. Wyliczamy zawstydzające statystyki naszej drużyny w zakresie kreacji, gry ofensywnej i łapiemy się za głowy. Jednocześnie patrzymy na Arabię, na Kanadę i zastanawiamy, dlaczego oni mogą grać ze znacznie silniejszymi przeciwnikami odważnie, a my okopujemy się w starciu z rywalem, któremu do światowej czołówki mimo wszystko dość daleko. Dyskusja o stylu, sposobie gry, jest na inny czas. Pomundialowy. Wtedy może znajdą się władne osoby będące w stanie zainicjować merytoryczną debatę, w jaką stronę iść, co chcemy robić, a perspektywa eliminacji Euro 2024, w których zagramy z Czechami, Albanią, Mołdawią czy Wyspami Owczymi, wzmacnia przekonanie, że to może być moment na ponowne zdefiniowanie reprezentacji. Teraz jest mundial i nie ma to sensu.
Można tylko dziwić się… zdziwieniu. Było przecież wiadomym wszem i wobec, jak grają drużyny Michniewicza. Że – użyjmy jakiejś metafory – bliżej mu do osiedlowego krawca niż wybitnego projektanta mody, ale też jest w stanie klienta ciepło ubrać. Jeśli są zastrzeżenia, to powinny być kierowane nie do krawca, lecz tego, kto go wymyślił. A że inni prezentują się lepiej, wyglądają ładniej? Najważniejsze, by nie było nam zimno.
W Afryce zyskał przydomek „Biały czarodziej”, zapisując się na kartach historii. Podobnie jest zresztą w Katarze. Wygrana Saudyjczyków z Argentyną to w głównej mierze zasługa trenera Herve Renarda.
Urodził się w 1968 roku w francuskim uzdrowisku Aix-les-Bains w południowo-wschodniej części kraju. Nie jest to szczególnie wyróżniająca się miejscowość, a już na pewno nie słynąca z piłki nożnej – raczej ze sportów zimowych czy wodnych, co zawdzięcza położeniu nad jeziorem Bourget. O swoim ojcu woli nie mówić, matka wychowywała go sama. Kilka lat temu, zaliczając jeden z nielicznych epizodów szkoleniowych w piłce klubowej, w Lille, został zapytany o swoje dzieciństwo. I jego zasłona twardziela natychmiast opadła. – Moja matka mieszkała z synem sama, miała dwie prace i robiła wszystko, aby jej dziecko było dobrze wychowane. Zrobiła dla mnie wszystko i dała mi wykształcenie, dzięki któremu jestem tym, kim jestem – mówił wówczas ze łzami w oczach.
Wspominając dzieciństwo, Renard przyznaje, że czasem jest mu wstyd patrząc na to, ile obecnie zarabia się w futbolu. A związał się z tą dyscypliną po tym, jak dał sobie spokój z zapasami. W wieku 15 lat trafił do akademii Cannes na Lazurowym Wybrzeżu, która była wówczas dobrą kuźnią piłkarską. Zresztą w tamtym okresie z tej drużyny startował nie kto inny, jak Zinedine Zidane. Obrońca Renard jednak wielkiej kariery nie zrobił. W Ligue 1 zagrał tylko raz, większość czasu spędzając w niższych ligach. Grę zakończył w wieku 30 lat, co było efektem kontuzji kolana. Wtedy zdecydował się pójść w trenerkę, choć nie była to taka oczywista rzecz. Daleko mu było do „salonów”, więc początkowo pracę szkoleniowca łączył z pracą sprzątacza – sortował śmieci, czyścił budynki, baseny; jego dzień zaczynał się o godzinie 2.30, kończył o 23.00. Jak sam jednak mówi, na pewno tego czasu nie żałuje. Później nawet sam założył firmę sprzątającą, ale sprzedał ją w 2002 roku.
Mistrzostwa w Katarze uchodzą za najdroższe w historii. Jak faktycznie wygląda to od środka? Korespondencja Michała Zichlarza.
Jadę taksówką Careem, odpowiednikiem Ubera, który działa w krajach Bliskiego Wschodu. Za kierownicą Mohammed z Bangladeszu. W Katarze mieszka już prawie ćwierć wieku. – Z mojego kraju musiałem emigrować, bo nie ma tam dobrych perspektyw. To nie to, co Katar. Do momentu pandemii COVID miałem dobrą pracę, ale straciłem ją i musiałem szukać zatrudnienia w korporacji taksówkowej. Za coś muszę utrzymać rodzinę, którą w okresie pandemii wysłałem do domu. Wykorzystywanie pracowników? W Katarze jest tak, że nawet jak masz wykształcenie, jak w moim wypadku, to tutaj się ono nie bardzo liczy. Mogę być zwykłym pracownikiem, wyżej nie zajdę, ale i tak nie ma co narzekać, bo zarabiamy, a jakoś trzeba żyć – podkreśla.
Takich jak on są tutaj tysiące. Część z nich pracowała przy budowie nowych stadionów na mundial i zginęła w czasie prac. Jeszcze przed wylotem do Doha z Warszawy na lotnisku Chopina przeglądam renomowany magazyn „Time”, gdzie na okładkowej stronie widnieje zapowiedź tekstu o imprezie w Katarze, a raczej o cierpieniach pracowników w trakcie przygotowań do odbywającego się teraz mundialu. Kolejnych osób nie odstrasza to jednak od przyjazdu do emiratu. Tak było i w następnych latach z pewnością też będzie.
– Ja mieszkam tutaj 9 lat – mówi z kolei Anowar, inny z kierowców korporacji Careem. – Teraz to nie jest dobry czas na sprowadzanie bliskich tutaj, bo z uwagi na mistrzostwa świata ceny mocno poszybowały w górę. Potem wszystko się znowu zmieni – zaznacza. Pytam, ile kosztuje litr benzyny. – 2 katarskie riale – odpowiada. W przeliczeniu na nasze to 2,5 złotego, czyli prawie trzy razy taniej niż u nas. Katarczycy nie narzekają, im żyje się w swoim kraju świetnie. Jak tłumaczy mi Anowar, nie płacą za energię i tak tutaj cenioną wodę. Przybysz z zewnątrz nie może tutaj się przebić, dotyczy to i mężczyzn, i kobiet w tym konserwatywnym państwie. Jeśli Katarczyk chce się przykładowo ożenić z kobietą z innego kraju, to potrzebuje na to pisemnej zgody ministerstwa spraw wewnętrznych.
Skórasiów dwóch. Ojciec strzela gole w klasie okręgowej, a syn gra w reprezentacji.
Gdy Michał Skóraś cieszył się z nominacji na mundial w Katarze, ogłoszonej 10 listopada, to jego ojciec… strzelił gola w klasie okręgowej. Pan Krzysztof jest bowiem zawodnikiem Spójni Zebrzydowice. 47-letni napastnik powołanie syna na MŚ uczcił 11 listopada trafieniem na 1:0 w spotkaniu ostatniej kolejki rundy jesiennej z Wiślańskim Stowarzyszeniem Sportowym, wygranym przez zebrzydowiczan 3:1. Ma jednak nadzieję, że bramkowy licznik rodziny Skórasiów jeszcze się w tym roku nie zatrzymał.
– Można powiedzieć, że to był typowy dla mnie gol – mówi Krzysztof Skóraś. – Dośrodkowanie z rzutu wolnego, walka o górną piłkę i strzał głową z 6. metra. Nieskromnie powiem, że kiedyś nazywano mnie „najlepszą główką podokręgu Rybnik”. Przygodę z piłką zacząłem dopiero jako 19-latek, gdy z podwórka za blokiem trafiłem do pierwszego klubu, w Radostowicach. Później grałem w Ochabach, Kaczycach, Skrbeńsku, Zrywie Bzie, Wiśle Strumień, aż wreszcie 2 lata temu, jako 45-latek trafiłem do Spójni Zebrzydowice, żeby odpowiedzieć sobie na pytanie, czy jeszcze dam radę. Zachęciło mnie to, że w zespole byli koledzy, a na boisko mam blisko, bo 10 kilometrów, Przeważyło jednak to, że murawa w Zebrzydowicach jest znakomita i naprawdę bieganie po niej może sprawiać przyjemność więc nie myślę, że mam już 47 lat tylko, że za 3 lata przejdę na górniczą emeryturę i będę się mógł już wtedy skoncentrować tylko na piłce (śmiech). A mówiąc poważnie grać zamierzam dopóki Bóg da zdrowie i będzie mi to sprawiało przyjemność, a ciągle sprawia…
FAKT
Piotr Mowlik wspomina Igrzyska z Montrealu w 1976 roku.
Mowlik w reprezentacji Polski rozegrał 23 mecze. Najbardziej prestiżowy był występ w finale igrzysk olimpijskich w Montrealu w 1976 roku. – Broniliśmy złotego medalu z 1972 roku. Wszyscy w Polsce oczekiwali, że powtórzymy sukces z Monachium. Niestety, stało się inaczej i w kraju rozpętało się piekło. Z Kanady do Polski wracaliśmy normalnym, rejsowym samolotem, oddzieleni od całej drużyny olimpijskiej, a po wylądowaniu na Okęciu wzięto nas na kontrolę osobistą. Czuliśmy się fatalnie. To było niesamowicie przykre – wspomina były bramkarz.
Mowlik za swoje najlepsze mecze w kadrze narodowej uważa towarzyskie starcia z Brazylią i Argentyną. – Z Canarinhos zremisowaliśmy w San Paulo 1:1. Na trybunach ponad sto tysięcy ludzi, a my toczyliśmy wyrównany bój z największymi tuzami futbolu na świecie. Gola dla nas zdobył Grzesiek Lato, który miał prawdziwy patent na Brazylijczyków. O mnie mówiono, że wybroniłem nam ten mecz – wspomina Mowlik.
Cztery miesiące po starciu z Brazylią Polska zmierzyła się w Buenos Aires z Argentyną. – Zebrałem dobre recenzje, ale mam po tym meczu niedosyt. Najpierw niepotrzebnie posłuchałem jednego z członków sztabu, który źle mi podpowiedział, gdzie mam się rzucić przy karnym Daniela Passarelli. Zamierzałem wybrać inny róg, ale zasugerowałem się opinią podpowiadacza i kapitan Argentyny strzelił mi gola. Drugą bramkę zapakował z wolnego Diego Maradona. Siedemdziesiąt tysięcy kibiców na stadionie zrobiło taki szum, że chłopaki stojący w murze nie słyszeli, kiedy kazałem im się przesunąć i Maradona to wykorzystał. Ale na mnie nie zrobił specjalnego wrażenia. Wtedy przyćmił go Ramon Diaz – opowiada nam Piotr Mowlik.
SUPER EXPRESS
Kamil Glik z Meksykiem rozegrał setny mecz w reprezentacji.
Glik już nie rozpamiętuje straconej szansy na zwycięstwo z Meksykiem, ale lekki niedosyt cały czas pozostaje. – Jak mecz kończy się 0:0 i nie strzelasz karnego, to jest trochę szkoda. Ale nikt nie powie absolutnie, że to wina Roberta. Jest na tyle dojrzałym zawodnikiem i człowiekiem, że nie potrzebuje, żeby mu pomagać się podnieść. Jedziemy na tym samym wózku, jeśli ktoś popełni błąd, to jesteśmy z nim. Jesteśmy jedną drużyną, w sobotę kolejne spotkanie – podkreśla Glik.
Stoper reprezentacji z Meksykiem po raz setny zagrał z orzełkiem na piersi. Z Arabią Saudyjską napocznie drugą setkę. – Zagrałem trzy mecze na mundialach, w trzech nie straciłem bramki. Jest jakaś mała satysfakcja. Sto meczów to, wiadomo, kawał czasu. Myślę, że jeśli zakończę kiedyś tę karierę, to będzie co wspominać – uważa Glik.
Arabia Saudyjska zaimponowała Mateuszowi Borkowi.
Dziennikarz jest pod wrażeniem gry Arabii Saudyjskiej w meczu z Argentyną, ale jego zdaniem Polacy nie są bez szans na sukces. – To było saudyjskie szaleństwo ludzi, którzy przez 30 dni na zgrupowaniu zbudowali z trenerem coś nieprawdopodobnego. To byli bardzo często rezerwowi zawodnicy w swoich klubach. Zagrali chyba siedem czy osiem sparingów w ciągu 26 dni. Wyglądali dynamicznie, szybkościowo, biegowo, sprawnościowo fenomenalnie. W 85. min biegali, walczyli, skakali tak samo jak w 5. min. Do tego jeszcze przecież tracili swoje gwiazdy z powodu kontuzji. Natomiast mecz meczowi jest nierówny. W pierwszej połowie bramki zdobywane ze spalonych, kilka sytuacji Argentyny. Ja wiedziałem, że Arabia jest dobra, bo widziałem ich dwa, trzy mecze. Ale nie sądziłem, że jest aż tak dobra, że będzie w stanie zagrać takie 45 min na tle gwiazd światowego formatu – kończy Borek.
Fot. FotoPyK