Cóż to było za widowisko. W niedzielny wieczór na Emirates Stadium w Londynie obejrzeliśmy spotkanie na miarę wielkiego hitu Premier League. Trudno jednak powiedzieć, żeby nas czymś zaskoczyło. Triumfowała drużyna, która jest w znacznie lepszej formie, i która była po prostu lepsza. Liverpool znów zaprezentował kabaret w obronie, a jego główną gwiazdą był Trent Alexander-Arnold. Do tego sędziowie, którzy prawdopodobnie sami nie wiedzą, kiedy odgwizdać zagranie ręką.
Atmosfery, która panuje w Arsenalu i Liverpoolu, w zasadzie nie ma co porównywać. W tej chwili oba zespoły są na zupełnie innych biegunach. Jedni momentami wyglądają tak jak w latach chwały, drudzy zdają się powoli pogrążać w coraz większym kryzysie. Dlatego nie zwracając uwagi na wyniki z ostatnich sezonów, bez problemu można było wskazać faworyta tego spotkania.
Rzecz jasna, nie był nim Liverpool. The Reds są cieniem samych siebie. W lidze radzą sobie fatalnie i poza jednym niezwykle efektownym zwycięstwem z Bournemouth, trudno wskazać jakiś ich przynajmniej “dobry” mecz. – Musimy wymyślić siebie na nowo – mówił Juergen Klopp po kompromitującej porażce z Napoli. I faktycznie, Niemiec coś tam wymyślił.
Futbol w służbie jej królewskiej mości
Arsenal – Liverpool 3:2. Nowy Liverpool, stare błędy
Na hitowe starcie z Arsenalem trener Liverpoolu wystawił identyczny skład, co na mecz Ligi Mistrzów z Rangers FC (wygrany 2:0). Znalazło się w nim miejsce dla kwartetu ofensywnego – Nunez, Salah, Jota i Diaz, ale chyba nie do końca tutaj leżał problem. I gospodarze szybko to pokazali. Zgodnie z tradycją ostatnich miesięcy, Liverpool jako pierwszy stracił bramkę i to już w… pierwszej minucie meczu. Mało tego, zawodnikiem, który najbardziej zawinił przy trafieniu Martinellego był nie kto inny jak Trent Alexander-Arnold.
Także Liverpool po raz trzynasty w ostatnich 16 meczach musiał odrabiać straty. Jeszcze w zeszłym sezonie wyglądało to dobrze, ale w tym jest już znacznie gorzej. The Reds oczywiście ruszyli do ataku po straconej bramce, ale wszystko robili niezwykle niechlujnie. Patrząc na podopiecznych Juergena Kloppa w tym sezonie, można odnieść wrażenie, że zapomnieli, jak gra się w piłkę. Zupełnie stracili płynność ataków, często mają problem z wymienieniem kilku dokładnych podań.
Jednak siły ofensywnej im nadal nie brakuje, więc nie jest tak, że nie potrafili zrobić zupełnie nic. Wyjątkowo dobrze wyglądał w niedzielę Darwin Nunez. Urugwajczyk angażował się w grę, często cofał się po piłkę i starał się nawet kreować akcje. Podobnie było w przypadku chociażby Luisa Diaza czy Diogo Joty. Ten drugi był bohaterem najbardziej kontrowersyjnej sytuacji w całym meczu. Portugalczyk wpadł w pole karne i próbował sprytnie dośrodkować piłkę, ale ta ewidentnie została zablokowana ręką przez Gabriela. Wydawało się już, że decyzja nie może być inna niż rzut karny, ale sędzia Michael Oliver… nawet nie został zawołany do monitora VAR. Trudno znaleźć wytłumaczenie tej sytuacji.
Never seen a more unnatural arm position in me life. pic.twitter.com/DnMEe0FaFP
— Mick Moran (@Mick_Moran_) October 9, 2022
Pomimo przeciwności losu Liverpool potrafił jednak trafić do bramki Aarona Ramsdale’a, a zrobił to właśnie wspomniany już Darwin Nunez. Nowy napastnik The Reds czekał na bramkę dwa miesiące i w końcu się doczekał. Otrzymał fantastyczne podanie od Diaza i wystarczyło tylko dostawić nogę. Kamień z serca, ale radość nie trwała zbyt długo…
Tottenham nieźle zaczął sezon? Lepiej zachować spokój
Arsenal – Liverpool 3:2. Klopp traci cierpliwość do Arnolda
W tym momencie należy znów wrócić do Trenta Alexandra-Arnolda, który nie wyszedł nawet na drugą połowę. Zjazd tego zawodnika jest trudny do wytłumaczenia. O jego mankamentach w obronie wszyscy wiedzieli już od dłuższego czasu. Często wspominał o tym nawet sam Juergen Klopp, ale to, co Anglik wyprawia w obecnym sezonie, jest niesamowite. Tym razem kompletnie się zagubił przy kontrataku przeprowadzanym przez Arsenal. Nie spróbował przeciąć linii podania Martinellemu, tylko przeszkodził jeszcze Hendersonowi. Brazylijczyk dograł więc do Saki, a ten pokonał Alissona.
Dziś wydaje się, że już nawet Juergen Klopp nie znajdzie wytłumaczenia dla katastrofalnej gry prawego obrońcy. Skoro nawet Niemiec dał tak wyraźny sygnał, ściągając go z boiska w przerwie, to znaczy, że musi być źle. Bo przecież do tej pory Anglik idealnie potrafił przykryć swoje błędy w defensywie grą do przodu. Teraz nie ma go nawet w tym elemencie. W tym sezonie nie zaliczył jeszcze ani jednej asysty.
W drugiej połowie w zasadzie nic się nie zmieniło. Zdecydowanie lepszy – dokładniejszy, szybszy, silniejszy, mądrzejszy – był Arsenal, ale… to Liverpool zdobył bramkę. Wystarczyła chwila zaćmienia i Roberto Firmino pokonał Ramsdale’a. Sytuacja na tyle niezwykła, że błąd w tej sytuacji popełnił chyba najlepszy obrońca tego sezonu Premier League, czyli William Saliba. Pokazało to idealnie, jak groźny wciąż jest Liverpool w ofensywie.
Ale pomimo tego trafienia piłkarze Liverpoolu nie oszukali przeznaczenia. Trudno powtarzać to samo, ale znów obrona nie stanęła na wysokości zadania. Arsenal zacisnął pętlę wokół pola karnego i przez kilkadziesiąt sekund szaleńczo atakował bramkę Alissona, a obrońcy The Reds nie potrafili nawet wybić piłki. Skończyło się tak, że Thiago kopnął Jesusa, sędzia tym razem wyjątkowo podyktował rzut karny, a ten wykorzystał Bukayo Saka. 3:2, Emirates odlatuje, Liverpool po raz kolejny na kolanach.
Arsenal ma w tym momencie aż 14 punktów przewagi nad Liverpoolem, co jest aż trudne do wyobrażenia, bo przecież mamy dopiero październik. Jeżeli The Reds nie zdołają wygrać za tydzień także z Manchesterem City, to myśli o mistrzostwie Anglii przejdą do sfery marzeń.
Arsenal – Liverpool 3:2 (2:1)
Martinelli 1′, Saka 45+5′, 76′ – Nunez 34′, Firmino 53′
Czytaj więcej o Premier League:
- Wilki się pogubiły. Żałosny koniec Bruno Lage’a
- Bohater czy gwałciciel? Tajemnica Justina Fashanu
- Klich utknął w martwym punkcie, a miejsce w kadrze na mundial odjeżdża
Fot. Newspix