Dochodzi jedna trzecia ekstraklasowego sezonu. Legia kręci się w ścisłej czołówce zaledwie pół roku po zimowaniu na przedostatnim miejscu w ligowej tabeli, a jednak niemała część stołecznego środowiska szepcze, że Koście Runjaiciowi nie wypada ogłaszać wszem i wobec swojego zadowolenia po bezbramkowym remisie z Lechem Poznań w meczu, który najpewniej na wyrost nazywany jest Derbami Polski.
– Popsuliśmy Lechowi święto – mówił niemiecki trener Legii po spotkaniu, w którym jego drużyna nie oddała nawet celnego strzału na bramkę Filipa Bednarka. Malkontenci i krytycy grzmią, że o skandal zakrawa fakt, że klub, który sięgnął po siedem z ostatnich dziesięciu mistrzostw kraju, nie dominuje w starciach z innymi dużymi polskimi markami i od ponad roku musi uznawać wyższość nie tylko Lecha (0:0, 1:1, 0:1), ale też Rakowa (0:4, 0:1, 1:1, 2:3) i Pogoni (1:3, 0:2).
Krajobraz po burzy
Poprzedni sezon Legii stanowił najgorszą kampanię od dawien dawna, może nawet najbardziej katastrofalną i żałosną we współczesnej historii klubu. Kilkadziesiąt, może kilkaset dni skumulowało całe zło i cisnęło nim w stołeczny klub z olbrzymią siłą. W pewnym momencie paliło się wszędzie. W każdym jednym kącie, w każdym jednym lamusie, w każdym jednym pokoju. Legia odbijała się od ściany do ściany, gdy w absurdalnie krótkich odstępach czasowych prezentowała, przerabiała i grzebała trzy całkowicie odmienne pomysły na to, w którą stronę ma podążać klub i kto w tej przechadzce ma pełnić rolę przewodnika.
Ogień trawił wszystko.
Burza huczała aż strach.
Bardzo źle się działo przy Łazienkowskiej.
Żałosne wystąpienia medialne Dariusza Mioduskiego, który kreślił dziwaczne wizje i na każdym kroku zaprzeczał sam sobie. Publiczne i zakończone fiaskiem smalenie cholewek do Marka Papszuna. Brak pomysłu na wyzwolenie potencjału swoich piłkarzy i wojenki z zarządem Czesława Michniewicza. Obezwładniająca bezradność i całkowite zagubienie Marka Gołębiewskiego. Bolesne lania od Piasta Gliwice i Radomiaka. Smutne porażki z Lechem Poznań, z Górnikiem Zabrze czy ze Stalą Mielec. Niesławny kontratak z Cracovią. Niesatysfakcjonująco zakończona obiecująca przygoda w Lidze Europy. Bunty w szatni. Atak kiboli-bandytów na autokar po powrocie do „najnowocześniejszego ośrodka treningowego w tej części Europy” po przerżniętym spotkaniu z Wisłą Płock.
Braki kadrowe.
Luki na kluczowych pozycjach.
Zimowe odejście trójki zawodników, o których jeszcze niedawno mówiono, że stanowią o sile ówczesnego mistrza Polski.
Legia stała się pośmiewiskiem ligi. Nagle zapomniano, że zgarnęła siedem z ostatnich dziesięciu mistrzostw Polski, że zmonopolizowała polski rynek piłkarski i że żaden inny ekstraklasowy klub nie może równać się z nią pod względem zdobytych trofeów w trwającym wieku. Nic dziwnego, piłka nożna lubi historię upadków, a Legia zaliczała fatalną jesień.
Upadała na oczach tłumu.
Na to wszystko wparował Aleksandar Vuković, który obsesyjnie kocha Legię. Spędził tysiące godzin na rozprawianiu o jej historii, tożsamości i istocie, zna wszystkie kibicowskie przyśpiewki i ponad wszystko zależy mu na tym, żeby Legia była dumna z Warszawy, a Warszawa z Legii. „Zostaną tu legioniści, których ocenię na legionistów, którzy zapierdalają, a nie ci, którzy tylko robią wiele rzeczy na pokaz”, opisywał swoją filozofię i tak też począł gasić legijny pożar. Kilka miesięcy później Legia była pewna utrzymania, ale kończyła sezon na dziesiątej pozycji w tabeli ze stratą dwudziestu dwóch punktów do Pogoni, dwudziestu sześciu punktów do Rakowa i trzydziestu jeden punktów do Lecha. Ulga po uniknięciu najgorszego i ostatecznego kryła w sobie podrażnioną dumę – przecież Legii nie wypadało upaść tak nisko.
Sprzątanie według Runjaicia
Dariusz Banasik, legionista z krwi i kości, powiedział niedawno, że w grze Legii widzi już rękę Kosty Runjaicia. Ile było w tym kurtuazji, a ile realnej oceny? Trudno powiedzieć, ale były sternik Radomiaka zwracał uwagę przede wszystkim na to, że stołeczny klub znów regularnie wygrywa i punktuje. I taka jest prawda. W dwunastu pierwszych spotkaniach swojej warszawskiej kadencji 51-letni szkoleniowiec legitymuje się bilansem siedmiu zwycięstw, trzech remisów i dwóch porażek. Po jedenastu meczach sezonu zajmuje drugie miejsce w lidze, zgromadził tyle samo oczek, ile liderująca Pogoń Szczecin.
Czy zdarzyły mu się wpadki?
Ależ oczywiście.
Pewnie wypadało uniknąć remisu z Koroną Kielce. Porażki z mocną Cracovią i bardzo mocnym Rakowem mogły się jego Legii przytrafić, ale raczej nie w takich wymiarach – 0:3 i 0:4.
Ale to tyle.
Jego zespół zwykle przeciąga na swoją korzyść nawet spotkania, w których wcale nie gniecie swojego przeciwnika lub boryka się z własnymi problemami – Bruk-Bet wyeliminował z Pucharu Polski po szalonej końcówce i dogrywce, ze Stalą i Radomiakiem wygrywał po golach w ostatnich kwadransach, Miedź przegonił od wyniku 0:2 do 3:2. A to tylko pierwsze przykłady z brzegu. Niemiec nie trąbi, że Legia jest faworytem w walce o mistrzostwo Polski, bo doskonale wie, że tak nie jest, nawet jeśli taki obraz stanu rzeczy w ramach jakiejś dziwacznej gierki psychologicznej niedawno wmawiać próbował mu Marek Papszun.
Po pierwszej serii wygranych Runjaić uspokajał, że „to dopiero początek drogi”. Po blamażu z wicemistrzem kraju ciepło wypowiadał się o sile Rakowa Częstochowa, Lecha Poznań, Pogoni Szczecin, Wisły Płock i „innych klubów, które powalczą o najwyższe cele”. Po dziesięciu kolejkach mówił o zadowoleniu z pozycji w tabeli i małej informacji zwrotnej w kontekście potencjału drużyny starcie rozgrywek, ale już za tydzień najpierw wskazywał Kolejorza jako faworyta Derbów Polski, a następnie rzucił, że jest „zadowolony z remisu i popsucia święta w Poznaniu”. No i chyba właśnie postawa oparta na dwóch fundamentach cechuje nadwiślańską przygodę Runjaicia – brak skłonności do zagalopowywania się w pompowaniu własnej ekipy i konsekwentne budowanie klubowej atmosfery wokół powtarzalności w wygrywaniu pojedynczych spotkań.
Kiwacie głową w niezrozumieniu? Krótka lekcja historii. Gdzie była Pogoń, gdy obejmował ją Runjaić? W strefie spadkowej i w obliczu realnego widma niespodziewanej degradacji do I ligi. Gdzie była Pogoń, gdy odchodził Runjaić? Kończyła drugi sezon z rzędu na najniższym szczeblu podium Ekstraklasy po niezwykle intensywnym okresie, w czasie którego praktycznie nie wpadała w większe dołki, zawsze punktowała na miarę potencjału. Co prawda nie osiągnęła wymarzonego celu i nie zdobyła żadnego trofeum, ale przesuwała się szczebelek po szczebelku, wyżej i wyżej jako organizacja.
Tak zatem prezentują się porządki Kosty Runjaicia. Nikogo na kolana nie rzucą, ale, przypomnijmy, tylko trochę ponad pół roku temu Legia zimowała w strefie spadkowej.
Gdzie jest sufit tej Legii?
Oczekiwania wobec Legii rozbudziło obiecujące okienko transferowe, w którym dyrektor sportowy Jacek Zieliński dwoił się i troił, żeby przy relatywnie niewielkich możliwościach budżetowych sprowadzić na Łazienkowską jak największa liczbę graczy o uznanej renomie. Wykupiono Maika Nawrockiego, który rok temu zasygnalizował olbrzymi potencjał w europejskich pucharach. Przygarnięto Pawła Wszołka, który swoją solidność, przyzwoitość i efektywność przypomina za każdym razem, kiedy ktoś w klubie pomyśli „w sumie jest jednowymiarowy, potrzeba kogoś kreatywniejszego i nowocześniejszego”. Sprowadzono Makanę Baku, który swojego czasu w Warcie Poznań wyrósł na gwiazdę ligi. Ściągnięto Rafała Augustyniaka, który bardzo znośnie radził sobie w silnej lidze rosyjskiej. Wydano kasę na Carlitosa, niegdysiejszego ekstraklasowego gwiazdora, który nie przepadł w Panathinaikosie.
No i podpisano kilku innych mniej lub bardziej przydatnych zadaniowców. Można było budować. Wielu nagle uwierzyło, że wielką i wspaniałą budowlę. Godną przywrócenia mistrzostwa Polski do Warszawy.
Noże nie stępiły się nawet, gdy jedna trzecia sezonu pokazała, że Jędrzejczyk młodszy już nie będzie i często głupieje, że Nawrockiemu wciąż zdarzają się obcinki, że Baku zawodzi, że Wszołek obniżył loty, że Kapustka szuka formy, że Pich i Sokołowski to przeciętniacy, że Carlitos nie zawsze będzie zbawcą, że Kramer chyba nie będzie goleadorem, że pewnie zbyt często wszystko kręci się wokół uzależniającej dyspozycji dnia największego gwiazdora, Josue, a najlepszym piłkarzem zespołu nierzadko bywa młody golkiper, charakterny Kacper Tobiasz. Więc w ostatecznym rozrachunku wcale tak kolorowo nie jest, choć tabela temu zaprzecza.
Jaka jest prawda? Od Legii trzeba wymagać bicia się w ścisłej czołówce i walki o udział w przyszłorocznych europejskich pucharach, ale do walki o triumf w ekstraklasowej stawce przystępuje jednak trochę z drugiego szeregu, nie tylko w ujęciu czysto sportowym, ale też w perspektywie całego ciężaru gatunkowego oceny tego klubu w kwestiach organizacyjnych. Na tym etapie historii nie ma wielkiego przypadku w tym, że Legia nie wygrywa z Rakowem, Pogonią i Lechem, że w Częstochowie, w Szczecinie i w Poznaniu mamy do czynienia z trwalszymi projektami, bo uparcie konstruowanymi w dłuższym wymiarze niż mgnienie oka.
Legia dopiero rozwija skrzydła po wielopoziomowym kryzysie, który doprowadził do równie wielopoziomowej rewolucji. Przy tym ma na tyle silny skład i na tyle dużo głośnych nazwisk w składzie, że trzeba od niej wymagać wysokiego sportowego poziomu, że ewentualny brak rozwoju stylu gry i poszczególnych zawodników śmiało będzie można uznać za marnotrawienie potencjału, ale w zachowawczej postawie Runjaicia, którą łatwo pomylić z niezrozumieniem mocarstwowych klubowych ambicji, nie ma nic zdrożnego.
Po prostu nie ma sensu siłowo zawieszać sobie poprzeczki tam, gdzie nie da się doskoczyć w kilka tygodni czy kilka miesięcy. Legia potrzebuje czasu i spokoju, żeby uwiarygodnić się jako poważny klub, który oczyszcza się z toksycznej atmosfery poprzedniego sezonu i znów podąża w kierunku godnym powagi własnej marki. Osuszanie przemoczonych ubrań wymaga czasu.
Czytaj więcej o Legii Warszawa:
- Tobiasz: To kibice Lecha pierwsi mnie wyzywali. Z czasem zaczęły latać butelki
- Runjaić: Faul Jędrzejczyka nie zasługiwał na żółtą kartkę
Fot. Fotopyk/Newspix