Reklama

PRASA. Szulczek: Wiem, że z perspektywy kibica mecze Warty nie są atrakcyjne

redakcja

Autor:redakcja

09 września 2022, 09:30 • 20 min czytania 2 komentarze

Piątkowa prasa to naprawdę dużo ciekawej lektury przed piłkarskim weeekendem.

PRASA. Szulczek: Wiem, że z perspektywy kibica mecze Warty nie są atrakcyjne

PRZEGLĄD SPORTOWY

Kiedyś cały naród budował swoją stolicę. Dziś cała Ekstraklasa odbudowuje piłkarzy. No, prawie cała. Zakłady remontowe działają w Warszawie, Płocku czy Częstochowie.

Nieprzygotowany fizycznie trafił do Legii również Vadis Odjidja-Ofoe, a po roku wyjeżdżał z Ekstraklasy w opinii wielu jako najlepszy obcokrajowiec, który kiedykolwiek w niej grał. Na odbudowę byłego gracza Anderlechtu duży wpływ miał Jacek Magiera, który przejął drużynę już z Belgiem w składzie. – Najważniejsza okazała się rozmowa na początku. Szczera, konkretna, poruszająca różne strefy jego życia z ostatnich miesięcy czy lat. Zbudowałem zaufanie z Vadisem, za co bardzo szybko mi odpłacił – opowiada szkoleniowiec. I zaraz uzupełnia. – Fizycznie był do odbudowy. Rozłożyliśmy to na długoterminowe etapy, działając w oparciu o obustronne zaufanie. Można coś komuś nakazać, zarządzić nim, natomiast my postawiliśmy na współpracę. Vadis ćwiczył dodatkowo z Sebastianem Krzepotą przed treningiem i po nim. Przede wszystkim musieliśmy dotrzeć do jego głowy. W wolnych dniach często kursował do Belgii. Pasowało mi to, chciałem, żeby spędzał czas z rodziną, a nie w klubie.

U Magiery zauroczenie tym piłkarzem przyszło nagle. Na meczu Ligi Mistrzów w Lizbonie. To był błysk. Gdy prowadził jeszcze Zagłębie Sosnowiec i zobaczył z trybun Odidję-Ofoe na meczu Pucharu Polski z Górnikiem Zabrze, nie było mowy o zachwycie. To się zmieniło, gdy był już trenerem legionistów.

Reklama

Tak efektywnego początku sezonu Legia nie miała od sezonu 2013/14, kiedy po pierwszych ośmiu kolejkach Ekstraklasy zgromadziła 18 punktów. Teraz wywalczyła tylko o jeden mniej.

Trener Runjaić nieprzypadkowo co jakiś czas wraca do tematyki podróży. Patrząc na statystyki, trudno jest dostrzec warszawski klub na szczytach osiągnięć drużynowych. Gole oczekiwane na mecz? 1,22 – z czołówki gorsze są tylko Stal Mielec i Cracovia. Liczba strzałów na mecz? 8,5 – mniej tylko zespół z Mielca. Strzały celne na mecz? 3,25 – najmniej, obok Stali, w Ekstraklasie! Za to średnie posiadanie piłki na mecz – 58 procent. Najlepsze w lidze.

– To, co mogło się wydawać słabością, Legia przekuła w atut – mówi Murawski. – Sezon rozpoczynała z Maciejem Rosołkiem lub Ernestem Mucim w ataku, Blaž Kramer leczył kontuzję, a transfer Carlitosa był jeszcze daleko. Legia nie miała zawodnika z potencjałem snajperskim Tomaša Pekharta czy wcześniej Nemanji Nikolicia. Trener musiał szukać w zespole różnorodności i wszechstronności zamiast czekać na popisy indywidualne. Teraz powinno być łatwiej. Jeśli Legia złapie odpowiedni rytm, zacznie grać płynnie, stwarzać więcej okazji, Carlitos może powalczyć o koronę króla strzelców, którym już zresztą był. Na razie jest spokojnie wprowadzany do jedenastki, a drużyna radzi sobie ze zdobywaniem bramek. Ta różnorodność to nie jest wada, tylko zaleta. Utrudnia grę rywalom, Legia nie jest uzależniona od gry jednego zawodnika – dodaje były reprezentant Polski, uczestnik MŚ 2002.

Z Częstochowy do Legii i z powrotem, czyli historia Przemysława Mizgały, którego karierę zastopowały kontuzje.

W juniorskich drużynach Legii przez długi czas wszystko układało się dobrze. Pierwsze problemy ze zdrowiem pojawiły się w wieku 17 lat. — Była to druga klasa liceum. Byliśmy na turnieju na Słowacji i tam zaczęły mnie boleć kolana od zewnętrznej strony rzepki. Zdiagnozowano to jako zespół nadmiernego bocznego przyparcia rzepki. Pierwsza operacja w Warszawie polegała na wycięciu przerośniętej błony maziowej, ale nie dało to efektu. Za pół roku miałem kolejny zabieg, który tylko pogorszył stan, nie mogłem przenieść ciężaru na drugą nogę. Trzeci zabieg, wykonany już pod Łodzią pozwolił mi wrócić do stanu sprzed pierwszej operacji. Tak naprawdę znów znalazłem się w punkcie wyjścia, ale miałem już tak długą przerwę, że postanowiłem wrócić do gry – wspomina trudne momenty zawodnik, który został włączony do kadry pierwszego zespołu.

Reklama

Przez kolejne urazy niestety tylko raz, podczas wyjazdowego meczu z Ruchem Chorzów (0:0) udało mu się załapać na ławkę rezerwowych. — Kiedy byłem w kadrze pierwszego zespołu, wysłano mnie na zabieg do Rzymu na wycięcie zwapnień i w końcu na jakiś czas miałem spokój. Niestety bodajże po trzech miesiącach treningów na pełnych obrotach pojawił się problem z przepukliną i kolejna przerwa. Nie mogę powiedzieć, abym podczas tego okresu nie miał momentów załamki, bo będąc nastolatkiem, chce się myśleć tylko o graniu, a u mnie nie było pewności co będzie dalej. Żyłem tak naprawdę od wizyty do wizyty u lekarza. To była taka huśtawka, jeden specjalista dawał nadzieję, ale efekt nie przychodził. Potem pierwszy trening po dłuższej przerwie i strach, czy znowu coś nie zaboli. Urazy faktycznie nie ułatwiały mi życia, ale staram się nie mieć żalu do losu. Żałuję tylko, że nie spełniłem marzenia o tym, aby zagrać w ekstraklasie, bo gdyby nie uraz pewnie by mi się udało. Dziś nie ma jednak już co do tego wracać – stwierdza grający na pozycji pomocnika piłkarz.

Takuto Oshima trafił do Cracovii tuż przed końcem przygotowań do ligowego sezonu, ale błyskawicznie zyskał zaufanie Jacka Zielińskiego. Japończyk gra w każdym meczu Pasów.

– Bardzo dobrze czuję się w Krakowie. Od razu po przyjeździe poszedłem zwiedzić miasto. Natychmiast polubiłem niesamowitą atmosferę, która w nim panuje. Jestem zadowolony po pierwszych tygodniach w nowym miejscu – opowiada Oshima, który swój transfer do Polski konsultował z innym japońskim zawodnikiem występującym w naszej lidze – Kokim Hinokio z Zagłębia Lubin. – Na początku byłem trochę zaskoczony, ponieważ nie sądziłem, że liga polska aż tak bardzo różni się od słowackiej. Myślałem, że jest inaczej, ale teraz przyzwyczaiłem się do tempa, które panuje podczas meczów Cracovii – opowiada zawodnik w rozmowie z „PS”. – Różnicę odczułem już na treningach, bo koledzy z zespołu zawsze grają z pełnym zaangażowaniem i nie unikają agresywnych interwencji. Cały czas się do tego dostosowuję – relacjonuje zawodnik Pasów.

Gdy pytamy o wstępne porównanie ligi polskiej i słowackiej, pomocnik ma już wyrobione zdanie na ten temat. – Myślę, że jest pewna różnica w samej jakości meczów na korzyść polskiej ligi. Podczas spotkań Pasów cały czas operujemy piłką w biegu. Kiedy grałem na Słowacji, po otrzymaniu podania miałem więcej czasu. Tutaj brakuje takiego komfortu. Ale to dobre dla mojego rozwoju – podkreśla Oshima.

Gdyby nie bardzo poważna kontuzja, jakiej doznał w Holandii, Lisandro Semedo prawdopodobnie nie trafiłby do Radomiaka.

Holenderska Fortuna Sittard okazała się klubem, w którym odnalazł swoje miejsce. Po przenosinach do niej w 2017 roku Semedo był gwiazdą na drugim poziomie rozgrywek. Zdobył 15 bramek, miał tyle samo asyst, a Fortuna, choć mało kto się tego spodziewał, w świetnym stylu awansowała do Eredivisie. – Znalazłem się w dobrym miejscu we właściwym czasie. Działacze nie dokonali wtedy wielu transferów, ale stworzyli świetny zespół. To była niespodzianka, bo Fortuna wróciła do elity po szesnastu latach, mimo problemów finansowych i kłopotów z kibicami, którzy raczej nie przychodzili na jej mecze – mówi Semedo.

W swoim pierwszym sezonie w Eredivisie strzelił trzy gole i miał dwie asysty. Trochę mało. – Urodziło mi się wtedy dziecko, a jednocześnie miałem bardzo poważne problemy rodzinne, które odciągały mnie od futbolu. Nie chcę mówić o szczegółach, ale przekonałem się wtedy, jak to jest: ludzie widzą nas przez 90 minut, a gdy coś nam nie wychodzi, czasami buczą, krytykują. Zapominają, że też mamy swoje życie pozaboiskowe, w którym pewne rzeczy mogą nie układać się najlepiej – tłumaczy Lisandro.

Już wcześniej był bardzo blisko przenosin do West Bromwich Albion. Interesowali się nim działacze greckiego Olympiakosu, a kiedy w sezonie 2020/21 zdobył w Eredivisie dziewięć bramek i dołożył do nich pięć asyst, bardzo chciał go mieć w swojej drużynie Ivan Jovanović, prowadzący inny grecki klub – Panathinaikos. Wtedy na treningu Fortuny wydarzył się dramat.

Dawid Szulczek zdaje sobie sprawę, że z perspektywy kibica mecze Warty Poznań nie są zbyt atrakcyjne.

Obecna gra Warty, to lustrzane odbicie pańskiej filozofii? Czy jedynie widzimy dostosowanie taktyki do potencjału ludzkiego, a pańska wizja mocno się różni?

Chciałbym, żeby nasze mecze przyjemniej się oglądało. Gdy oglądam nasze spotkania z perspektywy kibica, to zauważam, że nie są zbyt atrakcyjne. Natomiast gdy skupiam się na naszych zadaniach i tym, żebyśmy zdobywali punkty, to są wypełniane. Te głównie dotyczą działań bez piłki, z nią staramy się mieć tak zbudowaną strukturę, aby po stracie piłki mieć dużą liczbę graczy za jej linią. Dzięki temu przeciwnik nie jest w stanie nas karać. Raz to zmieniliśmy, po niezłym meczu z Rakowem mimo braków kadrowych chcieliśmy zagrać odważniej. Jednak mecz z Wisłą Płock sprowadził nas na ziemię, bo trochę porwaliśmy się z motyką na słońce. Dlatego od Miedzi (2:1) wróciliśmy do tego, co dawało nam punkty.

Jeśli chodzi o moją filozofię, to z racji tego, że należę do młodszego pokolenia, chciałbym, żebyśmy lepiej grali w piłkę. Tylko że patrzę w statystyki. Jesteśmy dość nisko w klasyfikacji, jeśli chodzi o procent skuteczności podań. Dlatego siłą rzeczy, im więcej będziemy wykonywać podań, tym będziemy notować więcej strat. Nie musimy dbać o liczbę podań, tylko żeby były lepsze jakościowo. Ważne, żeby przy tej samej liczbie, stwarzać więcej okazji bramkowych. Jak spojrzymy na moją pracę z perspektywy czasu, to zauważymy, że liczba podań oscyluje w tych samych ramach procentowych, ale mamy prawie połowę więcej okazji w meczach, a o to chodzi. Skoro tworzymy więcej sytuacji przy podobnej liczbie podań, to znaczy, że nasza gra jest bardziej jakościowa. Od początku mówiłem, że chcę, abyśmy lepiej grali w piłkę. A lepiej, nie znaczy więcej. W meczach często widzimy podanie od Adriana Lisa do Zrelaka. Nie mogę na siłę zakazać takich zagrań, skoro jeden i drugi zawodnik nie czuje się komfortowo w krótkim rozegraniu. Nie przesadza się starych drzew, więc staram się dostosować do materiału ludzkiego.

Gdy miałem w Wigrach ludzi, którzy lubią atak pozycyjny, to klepaliśmy bez przerwy, ogrywaliśmy większość drużyn w lidze. Gdy dysponowałem składem słabszym pod tym kątem, z kolei zawodnicy lepiej się czuli w grze defensywnej, to stawaliśmy do pressingu i zdobywaliśmy bramki po wymianie niewielu podań. W Warcie mam więcej zawodników o usposobieniu defensywnym, więc z tego korzystamy. Jak będziemy mieli więcej graczy, dobrze czujących się w ataku pozycyjnym, to zmienimy styl. Najważniejsze jest to, żeby drużyna zdobywała punkty i żeby zawodnicy czuli, że realizują cele sposobem, w którym czują się dobrze. Uważam, że rozwinęliśmy się pod kątem operowania piłką.

Chwila Izy Koprowiak z Vladislavsem Gutkovskisem.

(…) Długa droga, która zaprowadziła pana do Częstochowy. Zanim jednak pan tu dotarł, musiał pokonać wiele granic. I mentalnych, i rzeczywistych.

Wyszedłem z domu, w którym wychowywali mnie babcia z dziadkiem. Rodzice rozstali się, gdy byłem mały, tata zamieszkał godzinę drogi od
nas, przyjeżdżał na moje turnieje, ale na co dzień miał inne sprawy. Mama niekiedy nas odwiedzała, czasami wyjeżdżała też pracować do Hiszpanii. Nie miałem z nimi bliskiego kontaktu. Zastępowali ich babcia i dziadek, który niestety już nie żyje. To dzięki nim tu jestem, coś osiągnąłem. Babcia ma już 71 lat, ale wciąż mi kibicuje, dzień po meczu zawsze się zdzwaniamy, rozmawiamy o moim występie. Kupiłem jej telefon, abyśmy mogli się widzieć przez kamerkę. Pięć razy muszę jej powtarzać, jak ją włączyć, ale warto.

Babcia została w Rydze?

Wciąż mieszka w domu, który wybudował dziadek. Przez wiele lat stanowił i moją codzienność. Było tam mnóstwo miejsca, staw, szklarnie, ogród.

Wiele miejsca to duży komfort, ale też wiele pracy.

Dokładnie. Pracy było mnóstwo. Gdy w szkole koledzy umawiali się na popołudnie, by pograć na komputerze, nigdy nie mogłem w tym uczestniczyć. Nawet nie miałem laptopa, ale przede wszystkim brakowało czasu. W domu zawsze było coś do zrobienia: a to musiałem narąbać drewna, latem skosić trawę, zimą odśnieżyć podwórko. Gdy wydawało mi się, że już wszystko zrobiłem, dziadek znajdował mi kolejne zajęcia. Pamiętam, że pierwszego laptopa rodzice kupili, gdy miałem 15 lat. Ale i wtedy nie mogłem z niego korzystać kiedy tylko chciałem. Stał w pokoju, który był zamykany na klucz, każdego dnia dostawałem półtorej godziny, które mogłem spędzić przy komputerze. Zasady w naszym domu były twarde.

Czego uczy takie wychowanie?

Świadomości, że jeśli chce się w życiu do czegoś dojść, trzeba naprawdę ciężko pracować. Dziadkowie mi tego może nie powtarzali, po prostu to widziałem. Nabrałem przeświadczenia, że trzeba włożyć naprawdę dużo sił, by przyszło to, o czym marzę.

I że można spełniać marzenia, nawet gdy obok nie ma mamy i taty, gdy na co dzień nie wspierają?

Brakowało mi ich. Kiedy spotykałem się z tatą, życie przez chwilę było łatwiejsze. Był dość bogatym człowiekiem, gdy potrzebowałem kilka euro, zawsze dawał. Pamiętam, jak mu mówiłem, że chcę do niego przyjechać, mieszkać razem z nim. To jednak było niemożliwe. Nie miał czasu zajmować się synem, babcia by się na to nie zgodziła. Zawsze jednak czułem, że jestem dla niego bardzo ważny, że stawia mnie na pierwszym miejscu. Żałowałem, że nie mogę z nim żyć, bo u niego nie trzeba było nic robić: wystarczyło chodzić do szkoły i na treningi. Bez dodatkowych obowiązków.

O tacie mówi pan dość ciepło. O mamie już nie do końca…

Mam do niej żal. Nie chodzi o to, że jej nie kocham, ale narobiła w naszym życiu wiele problemów. Miała drugiego męża, z tego związku ma jeszcze dwoje dzieci. Traktuję ich jak swoje rodzeństwo, to najbliższe mi osoby, zawsze im pomagałem i będę pomagał. Teraz jestem im szczególnie potrzebny. Ja mam już to za sobą, szkoda mi jednak brata i siostry, oni w tym funkcjonują. Chcę im pokazać, że można żyć inaczej. Gdy przyjeżdżam, widzą, że sobie poradziłem, że dobrze zarabiam, kupuję im, co chcą. Jednak to też nie o to chodzi, pieniądze są najmniejszym problemem. Ważne, aby nie myśleli, że to wszystko jest takie łatwe, by dokonywali właściwych wyborów. Żałuję, że nie uprawiają sportu, w tym temacie mógłbym im pomóc. To jednak nie ich świat. Tak, czuję na mamę złość… Babci coraz trudniej zajmować się moim rodzeństwem, gdyby jej zabrakło, pewnie zabrałbym ich tutaj.

W niedzielę Juventus zmierzy się z Salernitaną, a na boisku pojawi się dwóch polskich snajperów, którzy na włoskich boiskach zdobyli już w sumie 91 bramek. Arkadiusz Milik kontra Krzysztof Piątek. Walka o miejsce w kadrze i w sercach kibiców.

Przed nimi wielkie wyzwanie. Zarówno Piątek, który przybył z Herthy Berlin, jak i Milik, grający poprzednio w Olympique Marsylia, są w tej chwili wypożyczeni. Ich kluby mają prawo pierwokupu, więc zawodnicy chcą jak najlepiej prezentować się w rozgrywkach, żeby przekonać szefów do skorzystania z tych opcji. W obu przypadkach znamy już konkretne kwoty, które trzeba będzie za nich wyłożyć – są takie same i wynoszą 7 mln euro. Polacy są na dobrej drodze, by zostać w Salernitanie i Juventusie. Na otwarcie wypadli naprawdę obiecująco.

– Milik od razu zaimponował trenerowi Allegriemu i kibicom Bianconerich, Piątek także zaczął dobrze swoją nową włoską przygodę – analizuje Federico Zanon, komentator DAZN, który siedział przed mikrofonem podczas spotkania Salernitana – Empoli, gdy Piątek wystąpił w nowych barwach. – To prawda, że Juve rozgrywa wiele meczów i zawodnicy co trzy dni mają nową okazję, by pokazać się z dobrej strony, ale Milik już na tle kolegów zaimponował i zaprezentował niezawodność. Wystąpił dwa razy od pierwszej minuty i trafiał do siatki rywali. Piątek w meczu z Empoli wszedł na murawę w drugiej połowie i także od razu sprawdził się w drużynie. Był agresywny, współpracował, prawie strzelił gola. Jego drużyna nie rywalizuje w pucharach, meczów rozgrywa mniej niż Juventus, ale z czasem Krzysztof znajdzie swoje miejsce w podstawowym ustawieniu. Może grać w ataku zarówno z Dią, jak i Bonazzolim. Niedzielna bitwa między dwoma Polakami będzie bardzo ciekawa – zapowiada Zanon. O pojedynku polskich napastników w ramach starcia Juve z Salernitaną włoskie media piszą i informują już zresztą pełną parą. I nic w tym dziwnego. Mówimy przecież o dwójce napastników, którzy w koszulkach włoskich klubów zdobyli aż 91 bramek!

Pochodzi z Czarnej na Podkarpaciu. W 2015 roku wyjechał do Stanów Zjednoczonych, a sześć lat później sędziował swój pierwszy mecz w MLS. – Sukces lubi ciszę – tak mówi o swoich ambitnych planach na przyszłość Łukasz Szpala, polski arbiter w USA.

TOMASZ MOCZERNIUK: Co sprawiło, że został pan sędzią?

ŁUKASZ SZPALA: Piłka nożna to całe moje życie. W młodości ciężko było oderwać mnie od grania lub oglądania meczów. Mając 19 lat byłem po kilku kontuzjach i stwierdziłem, że to do niczego nie prowadzi. Postanowiłem zostać przy tym, co kocham, ale z innej strony. Zapisałem się na kurs sędziów w Dębicy i tak się zaczęło. Moim mentorem był Piotr Mazur. Uwielbiałem go słuchać. Miał ogromne doświadczenie z Ekstraklasy i potrafił je przekazać. Gdyby nie on, nie poświęciłbym się temu w pełni. Nauczył mnie podstaw, jeździł ze mną na mecze, dał dużo od siebie. To on w Polsce i Robert Sibiga w USA mną pokierowali, dali niezbędne wskazówki i to dzięki nim jestem teraz w MLS.

Jak długo zajęła panu droga do MLS?

Najpierw sędziowałem ligi amatorskie i turnieje dziecięce w Chicago. W 2016 nawiązałem kontakt z sędzią MLS Robertem Sibigą, który zaproponował mi przylot na grudniowy Disney Cup w Orlando, jeden z największych turniejów juniorskich w USA. Tam doszło do zabawnej historii, z której do dziś się śmiejemy. Na Florydzie było wtedy ponad 30 stopni, a ja – przyzwyczajony do srogiej zimy w Chicago – nie byłem przystosowany do sędziowania w takich warunkach. Ostatnie 10 minut biegałem z ogromnymi skurczami, ale dokończyłem, bo chciałem Robertowi zaimponować. Podobno wyglądało to komicznie, ale na mój następny mecz wybrał się szef sędziów US Soccer. Po 15 minutach już go nie było, więc myślałem, że nic z tego, ale kilka dni później dostałem zaproszenie do PRO Development, czyli arbitrów z zawodowych lig USL, NASL czy NWSL. W kwietniu 2017 roku gwizdałem swój mecz zawodowy mecz w USL, Tulsa kontra rezerwy Portland. Poszło bardzo dobrze i od tego momentu regularnie pracowałem w USL. W 2019 roku byłem technicznym w MLS, a w 2021 dostałem pierwszy mecz na środku. To droga pełna wyrzeczeń, ponieważ poświęciłem się sędziowaniu w 100 procentach i trudno było pogodzić to z codzienną fizyczną pracą, jaką wtedy wykonywałem.

Co czuł pan, gwiżdżąc pierwszy mecz w MLS, D.C. United – Toronto FC 3 lipca 2021 roku?

To było niesamowite i długo wyczekiwane przeżycie. Przed spotkaniem byłem pełen stresu, nie mogłem nawet nic jeść. Ale gdy wszedłem do szatni, cała presja zeszła. Czułem się gotowy, pewny siebie i że to będzie mój mecz. I tak się stało. Wszystko ułożyło się po mojej myśli, a mój szef Howard Webb był bardzo zadowolony.

SPORT

Rozmowa z byłym prezesem i wieloletnim dyrektorem sportowym Piasta Gliwice, Józefem Drabickim.

Kto jest faworytem derbowego spotkania Górnik – Piast?

– Mimo, że Górnik z dobrej strony zaprezentował się ostatnio w meczu z liderem ekstraklasy na jego terenie i zasłużenie przywiózł stamtąd punkt, do tego jako zespół też prezentuje się nieźle, to uważam, że Piast dysponuje na chwilę obecną większym potencjałem i chciałbym, żeby wygrał to sobotnie spotkanie. Jak to jednak w derbach, jest wiele niewiadomych i wszystko jest możliwe, ale mimo wszystko uważam, że jedenastka z Gliwic wygra to spotkanie.

Piast nie najlepiej zaczął obecny sezon. To zaskoczenie czy coś, czego po zmianach w kadrze latem można było oczekiwać?

– Dwa powody, na pewno po zmianach trzeba na wszystko trochę czasu, ale z drugiej strony to nie może być żadne wytłumaczenie. Poza tym kolejna sprawa, trener Fornalik, jako wielki zwolennik metod treningowych świętej pamięci dr Wielkoszyńskiego w tym okresie przygotowawczym, może, zaznaczam może, zaaplikował za dużo z tej szkoły dr Wielkoszyńskiego. Być może została przekroczona jakaś granica, bo motorycznie ten zespół wyglądał jak trochę przyduszony. Teraz widać już więcej świeżości, dynamiki. Jest poprawa i jest to widoczne w ostatnich meczach.

Bramkarz Górnika Zabrze, Kevin Broll porównuje Ekstraklasę z 2. Bundesligą.

Na swoim koncie ma pan wiele występów na poziomie 2. Bundesligi. Jak porównać granie tam do polskiej ekstraklasy?

– To dopiero początek rozgrywek, przed nami 9. kolejka gier, to za wcześnie, żeby wyciągać jakieś wnioski i coś oceniać. To co widzę, to w ekstraklasie jest wielu dobrych, technicznych zawodników. W Niemczech nawet w takiej trzeciej Bundeslidze jest sporo graczy z doświadczeniem z 1. i 2. Bundesligi. Drugi poziom rozgrywkowy w Niemczech to wysoki poziom. Jak mówię, nawet szczebel niżej jest wielu graczy z bundesligowym doświadczeniem. Tutaj też gra wielu dobrych zawodników, ale myślę, że ta druga Bundesliga jest na trochę wyższym poziomie niż ekstraklasa, choć niektóre zespoły stąd są na podobnym poziomie.

A Górnik Zabrze w tym składzie personalnym poradziłby sobie w 2. Bundeslidze?

– Tak, poradziłby sobie. 2. Bundesliga, to wiadomo, są kluby jak Hamburger, Hannover, które mają pieniądze, ale nie tyko one się liczą, bo taki Hannover musiał do końca w poprzednim sezonie walczyć o utrzymanie. Nie tylko kasa w tym wszystkim jest ważna. Dalibyśmy radę, ale jak mówię, nie można tak tego porównywać, bo ekstraklasa to ekstraklasa, najwyższy poziom rozgrywkowy w kraju, a z kolei 2. Bundesliga to też coś innego i to są inne mecze.

Rozmowa o zmianie trenera z Bogdanem Kłysem, prezesem Podbeskidzia.

Co przekonało pana do tego, żeby to Dariusz Żuraw został trenerem Podbeskidzia?

– Bardzo się cieszę, że trener Dariusz Żuraw dołączył do nas. Uważam, że nasz klub nie miał do tej pory tak dobrego i utytułowanego szkoleniowca. Mam na myśli to, że trener rozegrał ponad 130 meczów w Bundeslidze jako piłkarz. Prowadził Lecha Poznań i Zagłębie Lubin, a teraz wykonał krok w tył, by objąć drużynę pierwszoligową. Mam nadzieję, że nastąpią później dwa kroki do przodu. Nasz nowy szkoleniowiec ma ambicje, by grać w ekstraklasie. Tak samo jak Podbeskidzie. Razem jesteśmy na dobrej drodze, aby to wszystko osiągnąć. Dziś mogę zdradzić, że trener Żuraw był naszym kandydatem numer jeden do objęcia posady w Podbeskidziu już po zakończeniu poprzedniego sezonu. Z różnych przyczyn zostało to przesunięte o dwa miesiące. Wtedy uważałem i dziś uważam, że jest to bardzo dobry wybór. Mam nadzieję i wierzę, że kibice będą zadowoleni.

Trener GKS-u Tychy, Dominik Nowak już na chłodno po klęsce z Arką.

Znalazł pan logiczne wytłumaczenie lania w Gdyni?

– Próbowałem, ale trudno zrozumieć dlaczego drużyna, która 13 dni po dobrej grze, dającej zwycięstwo 5:0 z Sandecją Nowy Sącz, tak źle i to pod każdym względem wygląda na tle Arki. Oczywiście problemy kadrowe na pewno nie ułatwiły nam zadania, a przypomnę, że po pucharowym meczu w Bydgoszczy na uraz kostki narzekał Antonio Dominguez i nie mógł grać w Gdyni, tak samo jak Maciek Mańka, który musiał pauzować po czterech żółtych kartkach, a z powodu urazu odpoczywał też młodzieżowiec Natan Dzięgielewski. Na to jednak byliśmy przygotowani, ale do tego doszły kontuzje, które niespodziewanie wyeliminowały Daniela Rumina i Mateusza Radeckiego z gry dosłownie na 10 minut przed pierwszym gwizdkiem.

Miał pan już kiedyś taką sytuację?

– Nigdy. Bywa tak, że zawodnik leczący uraz wychodzi na rozgrzewkę, żeby sprawdzić, czy da radę grać, ale wtedy razem z zespołem do meczu przygotowuje się ewentualny zastępca. W Gdyni natomiast te kontuzje zupełnie nas zaskoczyły i trzeba było sięgnąć po dublerów, a na ławce zostało już tylko czterech zawodników z pola i Konrad Jałocha. Ale to nie jest wytłumaczenie tego, co się działo na murawie po 20 minutach gry. Stratę pierwszego gola poprzedziło przecież pięć błędów, bo zaczynając od Tomasza Malca, poprzez Mateusza Czyżyckiego, Nemanię Nedicia, znowu Tomka Malca, Petra Buchtę i na koniec Wiktora Żytka. Pięciu naszych zawodników miało kontakt z piłką, która ostatecznie wylądowała w polu karnym pod nogą rywala i sam strzał był już tylko formalnością. Słowo klucz w tej sytuacji to odpowiedzialność, a tej zabrakło. Tak samo jak koncentracji przy następnych straconych golach, bo tylko jedna bramka, ta na 4:0, zdobyta została przez Arkę po rozegranej przez nią składnej akcji.

FAKT

Rozmowa z Markiem Papszunem przed meczem Rakowa z Legią.

Dariusz Dziekanowski w słynnym wywiadzie dla „Sportowca” powiedział, że kiedy przekracza rogatki stolicy, to na oścież otwiera okno w samochodzie, żeby powdychać warszawskie powietrze. Pan też tak ma?

Nie! Ja się dobrze czuję w wielu miejscach w naszym kraju, bo kocham Polskę. Góry, morze i Częstochowę, która też ma swój niepowtarzalny urok, całkiem różny od Warszawy, Zakopanego czy Wybrzeża, ale równie pociągający.

Pierwszy mecz Legii widziany z trybun?

Z Zagłębiem Lubin bodaj w 1989 r. Legia wygrała 4:0.

Ulubiony piłkarz?

Członkowie ekipy z Janem Karasiem, Kaziem Budą, Darkiem Dziekanowskim, Jackiem Kazimierskim. Później poznałem tych ludzi, ale zanim jeszcze zacząłem jeździć na Legię, podziwiałem ich. To była bardzo dobra drużyna. Do dziś nie mogę uwierzyć, że nie potrafili zdobyć mistrzostwa Polski.

SUPER EXPRESS

Rozmówka z Richardem Jensenem z Górnika Zabrze.

„Super Express”: – Jesteś z Finlandii, ale twoje imię sugeruje, że pochodzisz z mniejszości szwedzkiej. Możesz powiedzieć coś o swoim pochodzeniu?

Richard Jensen: – Finlandia jest krajem z dwoma językami urzędowymi. To prawda, że wywodzę się z mniejszości szwedzkiej. Moim językiem ojczystym jest szwedzki. W tym języku rozmawialiśmy w domu, ale mówię również płynnie po fińsku. Mój pradziadek pochodził z Norwegii – stąd moje nazwisko: Jensen. Rozumiem też po norwesku. Przez ostatnie 10 lat uczyłem się także holenderskiego. Mam nadzieję, że nauczę się też polskiego. Zdecydowanie jest to w moich planach.

– Do Górnika trafiłeś z Rody Kerkrade. Jesteś zadowolony z czterech lat spędzonych w tym klubie?

– Były wzloty i upadki, ale ostatecznie wciąż się poprawialiśmy, rozwijaliśmy. Naszym celem był powrót do Eredivisie, zawsze byliśmy w play-offach, ale się nie udało. Jestem dumny, że przez ostatni rok mogłem być kapitanem drużyny. Ostatnie 10 lat spędzone w Holandii było bardzo znaczącym i ważnym doświadczeniem, które pozwoliło mi się rozwinąć.

Fot.

Najnowsze

Anglia

Kolejny cios dla Chelsea. Enzo Fernandez nie zagra do końca sezonu

Bartek Wylęgała
0
Kolejny cios dla Chelsea. Enzo Fernandez nie zagra do końca sezonu

Komentarze

2 komentarze

Loading...