Co wydarzyło się w Częstochowie? Nie mamy pojęcia. Czy to mityczny pocałunek śmierci, może klasyczne zlekceważenie rywala albo zbyt szybko zdobyte bramki ustawiły mecz? Raków strzelił Jagiellonii dwa gole w dziesięć minut. Goście wyglądali przez większość meczu niezwykle mizernie. A mecz kończy się remisem.
Jagiellonia, graliście w to kiedyś? – chciało zapytać się po pierwszych dziesięciu minutach, kiedy Raków w banalny sposób zdobył dwie bramki i pomyślał sobie chyba, że jest już po meczu. Jego rywal – by tak rzec – przez bardzo długo nie zamierzał zmieniać nastawienia drużyny Marka Papszuna. Oglądaliśmy ten mecz, oglądaliśmy – nijak nie widać było, że Jagiellonia może zrobić tu cokolwiek.
Maciej Stolarczyk wyszedł niby ofensywnie, z trójką nominalnych napastników, z Jesusem Imazem wklejonym w linię pomocy, grającym bardziej na pozycji numer osiem. Ale co z tego, skoro Bida był tak łatwy do przesunięcia jak dmuchany flaming nad rzeką, Cernych potykał się na piłce, a Gual… No, jemu także nie wiele wychodziło, ale zdążył jeszcze odkupić winy. Wahadła w zasadzie nie działały. Nie było nie tyle okazji, co nawet zalążków okazji. Pierwszą połowę Jaga kończyła z trzema próbami strzałów. Imaz najpierw zaliczył pionową główkę (taką niemalże pod kątem prostym), potem obił plecy Gwilii, Nastić kopnął w Arsenicia. I to byłoby na tyle.
Raków robił w ofensywie niewiele więcej – sam kończył 45 minut z czterema strzałami – ale Raków mógł też być w pozycji: no dobra, my swoje zrobiliśmy, czekamy na was. Bramki? Jak wspomnieliśmy – częstochowianie nie musieli się nawet specjalnie trudzić. Pierwsza to efekt szybkiej wymiany na linii Czyż – Piasecki – Nowak, wykończonej przez tego ostatniego. Druga… istny absurd. No bo tak – najpierw Piasecki jednym ruchem nogi załatwił pół linii defensywnej, przetaczając piłkę pomiędzy nogami Skrzypczaka. Sam nie zdążył oddać strzału, ale zrobił to Czyż – na wślizgu. Piłka trafiła w słupek, można było ją wybić, ale co zrobił Nastić?
No… jakimś cudem wbił ją sobie do bramki.
Wiadomo, akcja działa się szybko, piłkarze Rakowa zrobili z białostockiej defensywy kilka wiatraków, ale jak można aż tak nie połapać się w wydarzeniach boiskowych? Jak można tego nie ekspediować? Nie mamy bladego pojęcia. Czyste złoto dla wszelkich profili w stylu „out of context Ekstraklasa”.
I tak się to toczyło – Raków kontrolował zawody, nie atakował, a Jagiellonia bardzo szybko traciła piłkę, gdy chciała coś zrobić. Aż do drugiej połowy, gdy nagle z dystansu przyfanzolił Nene, który pojawił się na boisku po przerwie. Obrona powinna do niego szybciej doskoczyć? To jasne. Trelowski popełnił błąd, bo miał piłkę na rękach? Też ciężko z tym dyskutować. Niemniej honory należą się rezerwowemu Jagiellonii, który dostał nagrodę za swoją decyzję. Widział, że z gry nic nie wychodzi, więc spróbował indywidualnego błysku. I podłączył w ten sposób Jagę do prądu.
Ale też nie było tak, że nagle obejrzeliśmy wielki zryw, po którym szybko zaczęło się palić w dupce Rakowowi. Przeciwnie – mecz w zasadzie dalej wyglądał tak samo. Owszem, Jadze wychodziło trochę więcej, atakowała trochę częściej, traciła piłki trochę później, ale wciąż nie miała wielkiej kontroli nad tym spotkaniem. I w końcu wcisnęła po stałym fragmencie gry – a te nieoczekiwanie są zmorą częstochowskiej drużyny w tym sezonie (to już czwarty gol stracony w ten sposób). Pospisil dobrze wrzucił, Gual zgrał w punkt, Imaz skorzystał ze sprzyjających okoliczności. Raków nagle zorientował się, że w tym meczu jednak można stracić punkty.
Największe pretensje Marek Papszun będzie miał pewnie do Mateusza Wdowiaka, który zmarnował trzy sytuacje. O ile dwie pierwsze – gdy został wypuszczony na wolne pole, ale pudłował – można mu jeszcze wybaczyć, o tyle w trzeciej nie miał prawa zachować się tak samolubnie, jak się zachował. Wypuścił sobie piłkę i aż prosiło się podać ją do będących w środku Piaseckiego czy Nowaka, którzy mogli mieć patelnię. Zamiast tego pomocnik wolał strzelać sam, z ostrego kąta – i cóż za zaskoczenie, nie trafił. To wymowny moment meczu, pokazujący, jak pewnie poczuł się już Raków. Wdowiak wolał pomyśleć o swoim dorobku, przełamaniu po dwóch zmarnowanych akcjach, a nie o tym, co najlepsze dla jego zespołu. Trochę stresu Jaga najadła się też w momencie, gdy Alomerović powalił w polu karnym Koczerhina – pewnie była jedenastka, lecz wcześniej Ukrainiec przyjął sobie piłkę ręką.
I to byłoby na tyle. Brawa dla Jagiellonii – niewiele jej się udawało, mogła pomyśleć, że mecz jest już przegrany, a mimo to próbowała. Czasem pokracznie, czasem komicznie, ale w ostatecznym rozrachunku – skutecznie. W ten sposób podopieczni Macieja Stolarczyka uniknęli czwartej porażki z rzędu.
WIĘCEJ O MECZACH EKSTRAKLASY:
- Czy ktoś w tym sezonie zagra w obronie gorzej niż duet Maloca – Nalepa?
- Stal śmieje się z tak zwanej Ekstraklasy
- Dante Stipica? Nie poznawaliśmy tego człowieka
Fot. newspix.pl