W związku z reedycją książek Pawła Zarzecznego, publikujemy dla was fragment zbioru felietonów „Zawsze byłem najlepszy”, w którym Paweł opisuje swoje dzieciństwo na warszawskiej Pradze. Wydawnictwa zostały wzbogacone w przedmowę napisaną przez córkę Pawła, Paulinę, oraz niepublikowane dotąd zdjęcia ze zbiorów rodzinnych.
***
„Kiedy urodzi się rodzicom dziecko wybitne, a oni nie są zdolni, by je wychować i nie zepsuć, to Bóg ich od tego dziecka odsuwa. Bywa, że w sposób okrutnie tragiczny i ostateczny jak u ciebie. Wtedy to dziecko z tęsknoty, rozpaczy, nadziei i samotności chce, by jego gwiazda lśniła najjaśniej. I nie zostaje żulem…”
To list od siostry. W jednym bezsprzecznie ma rację. Byłbym żulem na Pradze. Bo nasze życie często zależy od tak banalnej sprawy, jak… szczęśliwe podwórko. Uświadamiam to sobie, gdy słucham przeboju Muńka. Mogę wam zanucić: „Na moim podwórku zapada noc…”. No więc moje pierwsze podwórko było na Pradze, na Wileńskiej, w ohydnej studni, pełnej lumpów, których komuna w jakimś upiornym celu zsyłała na drugą stronę Wisły. Dla dzieci nie było tam wtedy nic, poza ZOO. A na pewno żadnej przyszłości.
Ale dobra ciotka mnie stamtąd zabrała. Tak właśnie trafiłem w najcudowniejsze miejsce w Warszawie i o nim właśnie chciałbym wam opowiedzieć. I o moim świecie widzianym dziecięcymi oczami.
No więc, skąd w ogóle podwórko? Otóż gnieździliśmy się w jednym pokoju z ciotką i dwoma siostrami. Cztery łóżka zajmowały każdy centymetr, do tego stół i cztery krzesła, no i ogromna biblioteka z może tysiącem książek. Ponieważ w mieszkaniu było tak ciasno, prawdziwą przestrzeń do życia dawało podwórko. Leżało przy zbiegu ulic Belwederskiej i Sobieskiego. I w którą stronę się nie poszło, można było w ciągu kwadransa natknąć się na niezwykłe miejsca i niezwykłych ludzi.
No więc pierwsze spacery to Łazienki i obwarzanki przy bramie. Lekko w górę – Zielona Budka. Wtedy nie była to światowa firma, ale zwykła drewniana buda pomalowana na zielono. Gdy do niej szliśmy, już w głowie obliczałem, ile dostanę kulek… A gdy ciotka niosła słoik, wiedziałem, że nabierzemy też bitej śmietany. Ale zaraz poznałem i inne miejsca, już chodząc za dużo starszymi kolegami. Bo tuż za Łazienkami była… Legia, najlepsza wtedy w Europie, no i Kaziu Deyna właśnie zaczynał grać. Przez tego Deynę zacząłem chodzić do kiosku po gazety, żeby o jego meczach czytać. Ii tak trafiłem na krzyżówki. A jak mnie zaciekawiły, jakoś tak od niechcenia przeczytałem całą dwunastotomową encyklopedię PWN, którą notabene ciotka przepisywała wieczorami na maszynie, przygotowując tom trzynasty. Pisała, jak się chwaliła, najszybciej w Polsce. Przez tę pracę całymi dniami nie miała dla nas czasu. Ale miałem przecież podwórko! Na Sobieskiego nie było żadnych domów, były za to stawy, nazywane fosą, a w nich szczupaki, które łapaliśmy na siatkę. Zresztą polowaliśmy na wszystko, co się da, i nie było w okolicy drzewa, na którym owoce miałyby najmniejszą szansę dojrzeć, nawet ulęgałki. Z tych łowów najbardziej zapamiętałem morwy. Nigdy później takich owoców już nie spotkałem.
A pod blokiem była pętla autobusowa. Tam uczyłem się sprytu. Mianowicie trzeba było spokojnie czekać, aż dziki tłum wepchnie się do środka. Wtedy szybciutko wskakiwałem do drugiego wozu, by zająć miejsce obok kierowcy. Każdy lubił takich brzdąców i pozwalał jeździć od pętli do pętli. W myślach to ja kierowałem tym autobusem, to ja otwierałem drzwi, no i już nie w myślach poznawałem Warszawę.
Ale wróćmy do podwórka. Na Sobieskiego raz po raz rozwieszano flagi, by witać zagraniczne delegacje jadące do Wilanowa. Tak zobaczyłem prezydenta Nixona, de Gaulle’a, Breżniewa. Ale najfajniej było, jak przyjeżdżali Włosi albo Węgrzy. Wtedy aż do Wilanowa nie zostawała żadna flaga. Biało-czerwono-zielone barwy idealne były na Legię! Na jej stadionie odbywała się także lekcja wychowawcza. Tłum śpiewał, a ja za nim: „Przeżyliśmy najazd szwedzki, przeżyjemy i radziecki!”. A na kamienicy na rogu Konduktorskiej i Dolnej widniał ogromny napis „Katyń pamiętamy!”. Zamalowywano go bez przerwy, a farba nieustannie spod spodu przebijała, tak jak przebijała się prawda.
No i sławni ludzie. Taki pierwszy to był pan, który u nas w piwnicy malował na prześcieradłach piękne wzory. Ciotka powiedziała, że to będą zasłony na sprzedaż i że ten pan to wspaniały poeta Julian Przyboś. Hm, poetów jeszcze wtedy nie ceniłem. Za to zaraz za Dolną zaczynała się Racławicka, a tam, zwykle z alpagą w ręku, stał Heniek Gołębiewski. Aktor. Wszyscy znaliśmy go z „Wakacji z duchami” i „Podróży za jeden uśmiech”. To znaczy ja znałem gorzej, bo nie mieliśmy w domu telewizora, ale widziałem te seriale u kolegów. Ba, ja u kolegi obejrzałem i finał olimpijski, i Wembley. I dopiero ciotka, widząc, jak siedzę bez przerwy z uchem w radiu, kupiła telewizor na mundial. Ale słuchanie radia zostało mi do dzisiaj.
Kolejny aktor, jakiego widywałem, to Zbyszek Buczkowski z Czerskiej, też charakterystyczny, ale zawsze zadzierał nosa. Zresztą taka to była okolica, przecież na podwórku przy Tatrzańskiej rozrabiał i pisał Grzesiuk. A na Chełmskiej była Wytwórnia Filmowa. Tam swój pierwszy casting w życiu wygrali bracia Kaczyńscy.
Myśmy też rozrabiali. Obowiązkowo proca, strzelanie z hacli, pirotechnika. Ze szkoły, przepięknej, w parku Morskie Oko – przerzuciła mnie tam ciotka, bo na Piaseczyńskiej miałem same piątki, więc uznała, że poziom musi być za niski – z pracowni chemii zwinąłem słoiki z fosforem białym i czerwonym. Pierwszy utlenia się w temperaturze powietrza, więc zaraz po wyjęciu z wody eksplodował cudownym ogniem. Zaś tym czerwonym smarowałem zapałki. Wtedy mogłem imponować dziewczynom i tak jak na westernach zapalać zapałkę od potarcia buta, stołu, czegokolwiek. No i zapalić papierosa, bo paliliśmy wszyscy.
No i na alpagi przyszła pora. Kiedy się pierwszy raz upiłem – a miałem ze czternaście lat – ciotka tylko zawołała: „O Boże, przepił zegarek! Zupełnie jak ojciec!”. Ale jak wytrzeźwiałem, zegarek znalazł się pod wanną, więc znów byłem ukochanym Pawełkiem. Wtedy już z alkoholem zerwałem na wiele lat, tak był ohydny.
Wróciłem do strzelania z karbidu, ze śrub i do wycinania na każdym drzewie inicjałów koleżanki. Było to „BB”, ale nie chodziło wcale o Brigitte Bardot. No i całymi dniami kopało się piłkę, zawsze ze starszymi, żeby im dorównać. Nawet po ciemku, nawet na śniegu. Kariery nie zrobiłem, choć próbowałem i w Warszawiance (znów od domu pięćset kroków), i w Gwardii, też blisko, ale te swoje dziesięć tysięcy goli strzeliłem i tysiąc karnych obroniłem. I tego dzieciństwa nikt mi nie ukradnie.
Za to ja, niestety, kradłem, lecz na wesoło. Podpatrzyłem na przykład w „Trzech muszkieterach” jak sługa d’Artagnana, Planchet, wyławia gospodarzowi flaszki wina z piwniczki, kijem z małą pętelką na końcu – i tak wyławiałem sąsiadkom z piwnicy soki malinowe. Myślę, że z biedy. Gdy chciałem pić, to w domu miałem wodę z kranu, a na podwórku z hydrantu.
Te moje podwórkowe opowieści nie są wyjątkowe. Każdy ma też jakieś swoje podwórko, zakątek pod lasem, jezioro, gdzie zacznie myślami wracać coraz częściej i częściej. Z coraz większym sentymentem. Ja na nie na pewno jeszcze wrócę, żeby cofnąć czas, odszukać własne ślady, na ławce posiedzieć, zerknąć na trzepak, na znajome drzewa. I naprawdę z przeogromnym żalem zanucę: „Na moim podwórku zapada noc, wszyscy moi kumple wyjechali stąd, daleko stąd…”.
Felieton pochodzi z książki Pawła Zarzecznego „Zawsze byłem najlepszy” .