W 2001 roku po raz pierwszy. Późno, bo wielką karierę zaczął przecież dziewięć lat wcześniej. Potem w 2004, 2008, 2012 i 2013. Po tym ostatnim z każdym kolejnym mijającym sezonem coraz częściej mówiło się, że „więcej mistrzostw nie wygra”. Aż przyszedł 2020 rok i triumfował szósty raz. Tym razem nie czekał tak długo na kolejny tytuł – ledwie dwa lata. Dziś Ronnie O’Sullivan został mistrzem świata w snookerze po raz siódmy, pokonując w finale Judda Trumpa (18:13). Wyrównał tym samym rekord Stephena Hendry’ego.
Inny Ronnie
Właściwie ani przez chwilę nie był poważnie zagrożony w tych mistrzostwach. O ile w 2020 finał wygrywał gładko, o tyle w półfinale tylko szaleńczymi wręcz zagraniami zdołał pokonać Marka Selby’ego. To był zresztą mecz, który od razu, kilka sekund po jego zakończeniu, stał się jednym z największych klasyków, jakie Crucible widziało. W tym roku Ronnie nie dostarczył żadnego takiego.
Nie dlatego, że grał słabo – wręcz przeciwnie. Dla rywali był po prostu zbyt dobry.
Paradoksalnie – zdaje się, że to nie O’Sullivan w najbardziej widowiskowym wydaniu. Owszem, był niesamowicie solidny i skoncentrowany. W sumie jak nie on. Momentami wydawało się, że brakuje mu wręcz nieco magii, ale zwykle wtedy chwilę później dostarczał znakomite zagrania. Do tego lepiej niż zwykle grał na odstawnych. Świetnie pracował na wbiciach – jego średnia z całego turnieju kręci się w okolicach 94 procent. Długie zagrania też mu wychodziły. To był Ronnie, jakiego rzadko widywaliśmy – od samego początku nastawiony na to, że może powalczyć o mistrzostwo świata. A przede wszystkim – chcący to zrobić.
A wydawało się, że to mało prawdopodobne. Ten sezon miał w końcu stosunkowo kiepski. Wygrał tylko jeden turniej – World Grand Prix, jeszcze w grudniu. Był też w finale European Masters, ale tam przegrał z Zhengyi Fanem. Poza tym odpadał wcześniej, często łatwo. Kilkukrotnie gładko pokonał go John Higgins, być może największy rywal. W German Masters już w I rundzie 5:0 ograł go Hossein Vafaei. I jeśli zapytaliście teraz „kto?”, wcale się nie dziwimy. Irańczyka niedzielni kibice snookera mają prawo nie kojarzyć, choć to całkiem solidny gracz.
Co niepokoiło, momentami O’Sullivan zdawał się czerpać ulgę z tego, że z turnieju odpada. Niektórzy zaczęli się już zastanawiać, czy nie postanowi znów zrobić sobie przerwy od snookera, jak to już kiedyś miało miejsce. Nic takiego jednak nie nastąpiło, Ronnie grał dalej, choć niepokojące obawy nie zniknęły – jeszcze w marcu w I rundzie Gibraltar Open pokonał go Ben Woollaston. Inna sprawa, że niedługo potem Ronnie rozegrał dwa świetne mecze w Markiem Williamsem (wygrany 10:9) i Neilem Robertsonem (przegrany 9:10) w Tour Championship.
To dawało nadzieję na mistrzostwa. Okazało się, że słusznie. W Crucible pojawił się Ronnie O’Sullivan, który pewnie szedł od zwycięstwa do zwycięstwa.
Król Ronnie i siedem pucharów
Problemy miał właściwie tylko na początkach spotkań – już w I rundzie David Gilbert odskoczył na prowadzenie 3:0 we frejmach, ale gdy kończyła się pierwsza sesja było już 5:3 dla O’Sullivana, który ostatecznie wygrał 10:6. W kolejnej rundzie, gdy rywalizował z Markiem Allenem, ani przez moment nie przegrywał. Triumfował gładko, 13:4. Ze Stephenem Maguire’em przegrał pierwszego frejma, potem wygrał sześć kolejnych i wypracował przewagę, która dała mu spokój. Skończyło się 13:5.
„Spokój” to zresztą słowo, które dobrze opisywało O’Sullivana na tych mistrzostwach – ani na moment go nie stracił. Nawet, gdy uderzał kijem o podłogę po nieudanym zagraniu, to chwilę później podchodził do stołu jakby nic się nie stało. Był w stanie opanować swój charakter jak chyba nigdy przedtem. Owszem, czasem kłócił się z arbitrem, czasem przeszkadzało mu coś na trybunach, pojawiło się kilka charakterystycznych dla niego zachowań.
Ale w gruncie rzeczy to był Ronnie O’Sullivan zachowujący się niczym kwiat lotosu na tafli spokojnego jeziora i tak dalej.
Dobrze było widać to w półfinale. Tam John Higgins często był nerwowy. A im bardziej, tym więcej popełniał błędów. Nie wytrzymywał presji, zresztą Szkot w tym sezonie przegrał sporo ważnych meczów (na czele z kilkoma finałami), widać było, że tym razem chciałby zakończyć taki mecz w inny sposób. Paradoks polegał na tym, że właśnie ta dodatkowa presja w dużej mierze mu przeszkadzała. A Ronnie? Ronnie robił swoje. Wbił pięć setek, siedemnaście razy przekroczył 50 punktów w breaku. Wygrał 17:11, choć znów nie wyszedł mu początek – przegrywał 0:3. Gdy tylko wszedł jednak na swój poziom, był już nie do zatrzymania.
Tak jak i w finale.
Zresztą spotkało się w nim dwóch zawodników, których raczej się tam nie spodziewano – przynajmniej na ich formę patrząc. Sam Judd Trump mówił, że nie grał w tym sezonie najlepiej i cudów w mistrzostwach nie oczekuje. A potem przechodził spokojnie kolejne rundy i w półfinale rozegrał fantastyczny mecz z Markiem Williamsem, rozstrzygnięty w deciderze, ostatnim z możliwych breaków. W meczu o tytuł musiał jednak uznać wyższość Ronniego O’Sullivana.
Zdecydowały przede wszystkim dwie wczorajsze sesje – to tam Ronnie wypracował sobie przewagę 12:5, która dziś, gdy Judd Trump go gonił (6:2 we frejmach w pierwszej sesji dnia), pozwoliła O’Sullivanowi zachować spokój. Bo tak, spokój znów okazał się decydujący. Choć w ósmym frejmie meczu zaliczył spięcie z arbitrem, choć potem popełniał błędy i nie grał meczu idealnego, to ostatecznie pozostał opanowany do samego końca. W ostatnich frejmach widać było zresztą, że czuje, jak ważne to dla niego jest.
RONNIE I JEGO ŻYCIE. REKORDY, OJCIEC, PERFEKCJONIZM I DEPRESJA
Bo znów grał nie do końca jak on – dużo wolniej niż zwykle, rozpatrując wszelkie możliwości. Gdy nie był pewny wbicia, nie atakował. Wolał zagrać odstawną, zwolnić, przetestować rywala. Kiedyś by tak nie potrafił. Teraz jest już innym zawodnikiem. I, kto wie, grając tak, jak w trakcie tych mistrzostw, być może jest najskuteczniejszy w swoim życiu (bo czy najlepszy – mamy wątpliwości). Przekonali się o tym Allen, Maguire, Higgins i w końcu – Trump, którego O’Sullivan pokonał 18:13. I serdecznie wyściskał po meczu.
Ronnie zdobył swój siódmy puchar, stając się przy okazji najstarszym mistrzem świata w Crucible. Jak cenny to dla niego tytuł – można było zrozumieć, gdy po meczu, gdy był już w ramionach rodziny, w jego oczach pojawiły się łzy. A to rzadkość. Zresztą może poczuć się teraz jakby wygrał w jednorękim bandycie – bo ma trzy siódemki. Tyle razy wygrywał i mistrzostwa świata, i UK Championship, i turniej Masters. Tak wygląda jego Potrójna Korona.
Najlepszy w historii. Bezapelacyjnie
Jeśli istniał jeszcze jakiś argument przeciwko zdaniu: „Ronnie O’Sullivan jest najlepszym snookerzystą w historii”, to była nim właśnie liczba mistrzostw świata – tych w erze Crucible (od 1977 roku) do tej pory więcej miał Stephen Hendry, dominujący w latach 90. Ale i on sam powtarzał, że to Ronnie jest największy. Świadczyła o tym liczba wbitych setek (ponad 1000), breaków maksymalnych (147 punktów w jednym podejściu do stołu, ma ich 15), tytułów rankingowych (39) i tytułów tak zwanej „Potrójnej Korony” (21) – UK Championship, Masters i mistrzostw świata właśnie.
Ronnie królował w każdej z tych klasyfikacji. I tylko mistrzostw miał mniej. Ale przegrywał z Hendrym ledwie 6:7. Dziś wyrównał stan tej korespondencyjnej rywalizacji. Nawet więc jeśli O’Sullivana ktoś nie lubi, nie może zaprzeczyć, że lepszego zawodnika od niego nie było.
RONNIE O'SULLIVAN. SEVEN TIMES.#ilovesnooker | @Betfred pic.twitter.com/GAAXAkUaxJ
— WST (@WeAreWST) May 2, 2022
Przy tej okazji, jak zawsze, gdy wygrywa, pojawiają się standardowe pytania: gdzie byłby, gdyby był bardziej zdyscyplinowany? Ile mistrzostw wygrałby, gdyby potrafił poskromić swoje demony? Co osiągnąłby, gdyby nie stany depresyjne? Nie da się na to odpowiedzieć, z drugiej strony – to właśnie jest Ronnie O’Sullivan. Anglika albo akceptuje się i podziwia z całym dobrodziejstwem inwentarza, albo się go nie lubi. Nie da się oddzielić złego Ronniego od dobrego. Raz uwydatnia się jego geniusz, w innym przypadku zła strona charakteru.
Tak to już z nim jest.
Najważniejsze, że dziś wygrał w Ronnie’em geniusz. Nawet jeśli w trakcie meczu pojawiały się po drodze drobne ryski, O’Sa się w tym nie zagubił. Dzięki temu dostaliśmy znakomite widowisko, uwieńczone jego siódmym tytułem mistrzowskim. Tytułem, który mówi nam: ten gość jest najlepszy, nie było i długo nie będzie lepszego od niego. Po prostu.
Fot. Newspix