Maj 2021. Liczna grupa fanów FC Nantes bierze udział w ceremonii pogrzebu. Trzech facetów w zielono-żółtych kominiarkach zakopuje prowizoryczną czarną trumnę z napisem „FC Kita”. Dwóch zamaskowanych typów wymachuje racami. Mężczyzna w ciemnych okularach dzierży megafon i intonuje onomatopeiczne dźwięki. Tłum śpiewa, tłum krzyczy, tłum wiwatuje, tłum się cieszy. Kibice i pseudokibice z Bretanii nienawidzą Waldemara Kity. Polski biznesmen i właściciel Nantes niewiele robi sobie jednak z tych gróźb. Od lat nie daje się zastraszyć, a już niedługo stanie przed wielką szansą na odkurzenie klubowej gabloty.
Kita wierzy, że 7 maja okaże się najszczęśliwszym dniem w jego futbolowym żywocie. Nantes zmierzy się z Niceą w finale Pucharu Francji. Jeśli przegra, wrogom wiekowego inwestora dojdzie kolejny argument do już i tak pokaźnej listy żalów i pretensji. Jeśli wygra, wcale nie zyska szacunku i uznania w środowisku kibicowskim, bo po obu stronach sporu przelało się zbyt dużo krwi i padło zbyt wiele dyskwalifikujących słów, żeby możliwe było znalezienie wspólnego języka.
Trzeba też wiedzieć, że Kanarki chwalą się dumną historią i deklarują swoją przynależność do patrycjatu futbolowej mapy Francji. Są ośmiokrotnym mistrzem tego kraju (1965, 1966, 1973, 1977, 1980, 1983, 1995, 2001), trzykrotnym triumfatorem Pucharu Francji (1979, 1999, 2000) i dwukrotnym zwycięzcą Superpucharu Francji (1999, 2001). W mieście Juliusza Verne’a nie cierpi się Waldemara Kity, bo w przekonaniu przeważającej większości tamtejszej braci kibicowskiej Polak uosabia parweniuszowskie maniery, prowadzi klub na manowce i nie gwarantuje powrotu lat wielkości. Pat będzie trwał. Waldemar Kita pewnie tylko wzruszy ramionami.
Przebudzenie Waldemara Kity
Przez większość sezonu złowrogo milczał, żeby wrócić na białym rumaku, kiedy na początku marca Nantes pokonało Monaco i awansowało do finału Pucharu Francji. Jedno istotne zwycięstwo przywróciło mu witalność i żywotność, więc francuski futbol raz po raz zasypywany jest przez barwne wypowiedzi autorstwa „kontrowersyjnego prezesa Nantes”, jak zwykle przedstawiają go media nad Sekwaną i Loarą. Fragment rozmowy z Quest France:
Zaczyna się pana zemsta na nieprzychylnym panu środowisku?
Nie przedsięwziąłem żadnego planu zemsty. Zemsta gubi, praca się opłaca. Widziałem dziesiątki prezesów, którzy bezskutecznie próbowali sięgnąć po jakieś trofeum przez kilkanaście albo kilkadziesiąt lat. Niektórzy wygrywali po piętnastu czy szesnastu latach rządów. Jeśli wygramy Puchar Francji, po prostu wpiszę się w średnią.
Klasycznie narzekał też na kilku wrogich sobie polityków. Krytykował skąpość ratusza. Użalał się nad marnym losem swoich planów budowy nowego stadionu. A na dokładkę psioczył na decyzję Randala Kolo Muaniego, który latem za darmo opuści Nantes i zostanie zawodnikiem Eintrachtu Frankfurt. Miesiąc później krzyczał w szatni, że sędziowie okradli jego drużynę w meczu ligowym z Marsylią (w przeszłości zdarzyły mu się nawet kilkumiesięczne zawieszenia za skandaliczne zachowania i wypowiedzi wobec arbitrów) i kolejny raz przyznawał, że zawsze jest gotowy sprzedać organizację, jeśli tylko znajdzie się odpowiedni kupiec.
– Powtarzałem już to, ale jestem w stanie sprzedać klub, o ile znajdzie się człowiek, który będzie w stanie udźwignąć to finansowo i będzie od nas lepszy w zarządzaniu klubem. Postawi ambitniejsze cele, powalczy o mistrzostwo, stworzy plan na następne lata. Nie jestem zaborczy i nie upieram się, że nie sprzedam Nantes, ale oczekuję poważnych ofert – przekonywał w wieczornej audycji w radiu RMC.
Tym samym polski przedsiębiorca skomentował działania niejakiego Mickaëla Landreau, który wraz z lokalnymi biznesmenami założył zbiórkę, mającą na celu pozyskanie środków na kupno udziałów w klubie. Ale nic z tego. Waldemar Kita, choć czasami czuje się zmęczony i wypalony, niezmiennie trwa na właścicielskim posterunku. Wcześniej najbliżej przekazania Nantes w ręce innych właścicieli był w 2019 roku, kiedy przez dłuższy czas prowadził zaawansowane negocjacje z funduszem LFE Football Group Ltd. Anglicy gotowili byli wyłożyć na stół 100 milionów euro, czyli dziesięć razy więcej niż Polak zapłacił za swoje udziały w klubie w 2007 roku, ale temat upadł.
Brytyjski fundusz „nie przedstawił minimalnych gwarancji bankowych wymaganych przez instytucje kontrolne francuskiego piłkarstwa zawodowego”. W konsekwencji dotychczasowy właściciel „nie mógł prowadzić negocjacji z funduszem, który nie był w stanie dostarczyć kompletu dokumentów DNCG, a także zostawić klubu w rękach kontrahentów, którzy nie traktują poważnie swoich obowiązków i których powaga oraz wiarygodność nie są poświadczone”. Wrogowie Waldemara Kity będą musieli poczekać. Trzeba się będzie jeszcze trochę pomęczyć z polskim przedsiębiorcą u sterów Nantes.
Troglodyta czy autokrata?
Trochę niezawinienie Waldemar Kita kojarzy się w Nantes z najgorszym okresem w historii organizacji ze Stade de la Beaujoire. Początek jego rządów w klubie zbiegł się bowiem z najgorszym momentem w historii klubu. Kanarki spadły z ligi po czterdziestu czterech latach nieustannej rywalizacji w Ligue 1, a kiedy rok później wróciły do elity, znów się z nią pożegnały i tym razem przez dobre kilka lat bumelowały w Ligue 2. Polakowi zarzucano wówczas, że nie zna się na futbolu, że pozwala panoszyć się w swoich gabinetach szemranemu towarzystwu, że suflują mu niekompetentni doradcy. Gdy jednak Kicie udało się zbudować godne struktury, postawić klub na nogi i wrócić do Ligue 1, narracja wokół jego osoby zmieniała się o sto osiemdziesiąt stopni – polski przedsiębiorca w oczach środowiska stał się autorytarnym, zaborczym, woluntarystycznym właścicielem klubu, dla którego liczyła się tylko jego własna opinia i nic więcej.
Było w tych głosach dużo racji. Nantes bujało się w dolnych rejonach tabeli. Wymieniał trenerów jak rękawiczki – polegli u niego chociażby Raymond Domenech, Christian Gourcuff czy Claudio Ranieri. Raz po raz cynicznie powtarzał, że on w tym klubie jest dłużej niż kolejni szkoleniowcy, więc też powinien mieć swoje do powiedzenia i nikt nie może odebrać mu przyjemności z czerpania energii z szatni, której klimat i charakter zawsze uwielbiał.
Nigdy nie zaprzeczał, że macza palce w ustawianiu podstawowych jedenastek i z sadystyczną wręcz satysfakcją wpierniczał się w zadania swoich podwładnych, podważał ich słuszność, a wszystko to w myśl argumentu natury ostatecznej – przez kilka lat wydałem ponad sto milionów euro na funkcjonowanie Nantes, więc należy mi się jakaś władza, prawda? Tej niezmierzonej – i pewnie w jakimś stopniu też uzasadnionej – potrzeby dominowania wszystkich dookoła Waldemar Kita nie wyzbędzie się już prawdopodobnie nigdy.
Nie tak dawno przekonywał w Przeglądzie Sportowym, że choć zbliża się do siedemdziesiątki, to fizycznie i psychicznie czuję się jak pięćdziesięciolatek. Nic nie robi sobie też z tego, że w końcu jego Nantes zaczyna ciut więcej znaczyć na francuskich boiskach i od czasu do czasu podważa zasługi trenera Antoine’a Kombouaré’a. Kiedy bowiem ktoś chwali doświadczonego szkoleniowca, który kiedyś pracował nawet w PSG, za przyzwoite wyniki w Ligue 1 i awans do finału Coupe de France, polski biznesmen zaraz ripostuje, że drużyna powinna mieć dziewięć punktów więcej na koncie w tabeli ligowej, że zwycięstwo w Pucharze Francji powinno być oczywistością, a w ogóle to przyszłość Kombouaré’a leży w jego rękach, bo to przecież on wyciągnął go z bezrobocia.
Waldemara Kita jest gruboskórny.
I stawia na swoim.
Kto nie cierpi Waldemara Kity?
Inaczej już dawno rzuciłby futbol w cholerę. Przecież jego rządy w Nantes to jeden wielki kryzys wizerunkowy. Naoglądał się setek wyśmiewających lub obrażających go stadionowych transparentów. Nasłuchał się setek obraźliwych przyśpiewek. Nie raz i nie dwa wrodzy mu kibice Kanarków próbowali wparowywać do jego loży na stadionie Stade de la Beaujoire, a zdrowie lub życie Polaka i jego rodziny zależały tylko od skutecznej interwencji ochroniarzy. Krzyczano, że „Waldemar Kita niszczy piłkę w Nantes, tak jak Katar niszczą francuską piłkę”. Przezywano go niewybrednie – „jesteś śmierdzącym Polakiem”, „wynoś się stąd”, „Kita – polska mafia”. Zorganizowano szereg performansów wymierzonych w jego dobre imię. A on trwał, wytaczał przeróżne najcięższe działa przeciwko kibicom Nantes – nakazał zamknięcie fanatycznej części stadionu i przez lata na przekór wszystkim bezskutecznie starał się o wybudowanie nowego obiektu – i konsekwentnie mawiał: – Ja się nie ugnę. Nie będą mnie gnojki zastraszały. Jak trzeba będzie się bić, to będę się bił. Bo o swoje idee bić się warto.
Krytykowali go też byli piłkarze Nantes. Lubos Kamenar wyliczał absurdalne środki rodem z polskich Klubów Kokosa, którymi Kita próbował zmusić go do rozwiązania kontraktu. Jerome Alonzo wypominał mu kompletną nieznajomość futbolu i przytaczał anegdotę, w której polski biznesmen marzył o sprowadzeniu sobie Pedro Paulety, który już dawno zakończył karierę piłkarską. Najcięższą amunicję okazała się jednak sprawa śmierci Emiliano Sali, który został sprzedany z FC Nantes do Cardiff City za piętnaście milionów funtów, ale transfer nigdy nie doszedł do skutku, bo awionetka PA 46 Malibu, lecąca Wielkiej Brytanii z argentyńskim piłkarzem na pokładzie, zniknęła z radarów, a po kilkunastu dniach została odnaleziona na na głębokości sześćdziesięciu trzech metrów na dnie kanału La Manche. Po tragicznej śmieci swojego byłego pracownika Kita sądził się z Cardiff o niewypłacane miliony, a L’Equipe wyemitowało dokument, w którym Sala przyznawał, że Polak zmusił go do odejścia z klubu.
– Nie chcę rozmawiać z Kitą, bo nie chcę się złościć. On jest kimś, kto mnie obrzydza, gdy jestem z nim twarzą w twarz. Kita chce mnie sprzedać do Cardiff, bo dostanie za mnie duże pieniądze. Chce, żebym tam pojechał, a nawet nie zapytał mnie o to, czego ja bym chciał. Wszystko, na czym mu zależy, to pieniądze. Kompletny bałagan – pisał Emiliano Sala do swojego kolegi na kilkanaście dni przed śmiercią.
Na domiar złego od 2017 roku jego majątkiem interesują się śledczy znad Sekwany, którzy wykryli, że Waldemar Kita nie zapłacił podatku dochodowego od siedemdziesięciu milionów euro zarobionych w Luksemburgu, że generalnie różnymi sposobami miga się od odpowiedzialności uiszczania tego rodzaju należności, a może nawet bierze udział w procederze prania brudnych pieniędzy, więc przez kilkadziesiąt miesięcy nękali go nalotami na apartamenty i konfiskowaniem części jego dobytku. Polak tłumaczył się tytułem rezydenta podatkowego Belgii.
Wszystkie twarze Waldemara Kity
Lista wrogów Waldemara Kity jest więc prawie tak długa jak lista jego sukcesów zawodowych. Swojego czasu bowiem polski biznesmen mieścił się nawet w pierwszej setce najbogatszych ludzi w Polsce i w pierwszej dwusetce najbogatszych ludzi we Francji. Wyjechał do Francji po śmierci ojca z matką, która uznała, że w Polsce jako wdowa po zmarłym mężu nie ma żadnych ciekawszych perspektyw na godne życie.
W 1986 roku założył firmę Corneal i jeszcze przed końcem dwudziestego wieku całkowicie zasłużenie szczycił się mianem europejskiego potentata i innowatora branży okulistycznej, a już w trwającym stuleciu za równowartość stu osiemdziesięciu milionów euro sprzedał swoje udziały amerykańskiej firmie farmaceutycznej, żeby zaraz zainwestować w Nantes i założyć nową działalność – Vivacy. Tym samym Kita przebojem wbił się do branży medycyny estetycznej i rozpropagował na rynku magiczne działanie kwasu hialuronowego, którego w jego biznesie używa się głównie do likwidowania zmarszczek i… przedłużania penisów.
– Zdarzają się sytuacje, że zawodnicy nie rozbierają się całkowicie podczas kąpieli, tylko biorą prysznic w majtkach. Bywa, że wysocy chłopcy, mający 190 centymetrów wzrostu, dysponują bardzo małym penisem. Można się z tego śmiać, ale dla chłopaka to bardzo duży kompleks. Nie chodzi tylko o to, że ma “małego”. Później też przecież musi go jakoś używać. To 6-7 tysięcy euro i penis powiększa się o kilka centymetrów. Efekty utrzymują się przez dwa lata – opowiadał swojego czasu Waldemar Kita w Wirtualnej Polsce.
To wciąż bardzo bogaty człowiek, choć – podobnie jak we wszystkich innych biznesmenów jego kalibru – mocno uderzyła w niego pandemiczna rzeczywistość. W maju 2020 roku, w rozmowie z Przeglądem Sportowym, Kita przyznawał, że zabolało go zamknięcie wszystkich klinik Vivacy, ale jeszcze więcej stracił na funkcjonowaniu Nantes – prawie dwadzieścia milionów euro. I niewątpliwie, niezmiennie od lat, to inwestycja olbrzymich pokładów finansowych i emocjonalnych w piłkę nożną pozostaje jego największą niezrealizowaną wizją własnego sukcesu. Na przełomie wieków nie udało mu się podbić szwajcarskiego futbolu z FC Lausanne-Sports. Za ery Bogusława Cupiała nie udało mu się odkupić Wisły Kraków od właściciela Tele-Fonika.
A w Nantes, a w Nantes ciągle mu pod górkę…
Janusz Filipiak, właściciel Cracovii, powiedział nam ostatnio, że biznesowi znajomi często mówią mu: „współczuję ci, że musisz zajmować się tym klubem”. Czy to samo słyszy Waldemar Kita? Tego nie wiemy, ale faktycznie piłka nożna okazała się dla niego marną dźwignią marketingową. Te wszystkie wydane setki milionów na odbudowywanie zasłużonego francuskiego klubu nie zaowocowały oczekiwaną wdzięcznością, a podryfowały w niepożądaną stronę pogrzebów, gróźb, krytyk, przygan i innych wyrazów braku sympatii. Niełatwo być Waldemarem Kitą. Nawet, jeśli przez te wszystkie lata udało mu się wykuć twardy pancerz, a niewykluczone, że niedługo na otarcie łez będzie mógł popatrzeć sobie na Puchar Francji w okazałej klubowej gablocie.
CZYTAJ WIĘCEJ O WALDEMARZE KICIE:
Fot. Newspix