Piątkowa prasa przynosi kilka ciekawych materiałów przed Ekstraklasą.
PRZEGLĄD SPORTOWY
Jak grać przeciw nowemu szefowi? Piłkarze Legii zmierzą się w niedzielę z zespołem, który prowadzi ich przyszły szkoleniowiec.
– Dobrze, że nikt nie ogłosił tego oficjalnie. Podskórnie piłkarze coś czują, ale pewności nie mają. Gdyby ktoś powiedział o tym głośno, byłoby dużo trudniej… Jestem zawodnikiem Legii, być może odbiorę mu pierwsze mistrzostwo w karierze – tak mógłby pomyśleć któryś z piłkarzy Vukovicia. Nie wiem, czy ktoś chciałby ginąć za ten wynik, dlatego dobrze, że te niedopowiedzenia są zachowane – zastanawia się Jacek Bednarz, były piłkarz m.in. klubu z Łazienkowskiej.
Sytuacja jest nietypowa. W piłce podobne historie oczywiście się już zdarzały, tyle że zazwyczaj dotyczyły piłkarzy, jak choćby Roberta Lewandowskiego, który w styczniu 2014 roku związał się umową z Bayernem Monachium, ale nikt w Borussii Dortmund nawet nie pomyślał, by nie wystawiać go w wiosennych meczach z zespołem ze stolicy Bawarii. Na Zachodzie takie sytuacje nie rodziły niejasności, w polskiej lidze niestety wiele razy dochodziło do patologicznych sytuacji: zsyłania piłkarzy do „klubów kokosa” w ramach kary za podjętą decyzję lub wierząc, że takie naciski skłonią zawodnika do przedłużenia umowy. W przypadku Runjaica nikt na boczny tor odsuwać go nie zamierza, wykonuje w Szczecinie zbyt dobrą robotę, by na jej finiszu traktować go jak zdrajcę. – Ta sytuacja byłaby kompletnie inna, gdyby Legia była zagrożona spadkiem, gdyby trener Runjaić zdecydował się podpisać umowę już teraz, a okazałoby się, że tym meczem jego nowy klub może się pogrzebać lub wpakować w duże kłopoty – zauważa Bednarz. – Sądzę, że teraz wszyscy będą udawali, że przyszłość jest tak odległa, że nikt o niej w tym momencie nie myśli – dodaje. Kluczowym słowem jest: „udawali”. Nie da się wyłączyć myślenia, odciąć rozważania na temat tego, jak się pokazać podczas spotkania, w którym po drugiej stronie jest przyszły trener.
Kosta Runjaic wykonał świetną pracę w Pogoni, ale na koniec przegrał wszystkie kluczowe mecze. Jak niegdyś w Kaiserslautern.
Runjaic wykonał ogrom pracy w rozwoju Pogoni, począwszy od utrzymania w ekstraklasie w 2018 roku po podium w poprzednim i obecnym sezonie (szanse, że spadnie na czwarte miejsce to 0,2 procent). Nie można o tym zapominać. Tyle że zawiódł, kiedy drużyna była najsilniejsza i oczekiwano wyniku. I trudno nie doszukiwać się analogii do pracy szkoleniowca w 1.FC Kaiserslautern.
W sezonie 2014/15 na cztery kolejki przed końcem Czerwone Diabły były wiceliderami 2. Bundesligi z czterema punktami przewagi nad SV Darmstadt. Zdecydowanym faworytem do awansu był zespół Runjaica.
– Miał do dyspozycji dużą kasę, jak na warunki 2. Bundesligi, i zwracali na to uwagę także trenerzy innych klubów. Ekipa była silna, ale przeciwnicy ich rozszyfrowali – wspominał dla nas przed debiutem Niemca w ekstraklasie Michał Serafin, pasjonat niemieckiego futbolu i kibic FCK, który od lat mieszka w Nadrenii-Palatynacie.
Skończyło się dramatycznie – Kaiserslautern poległo z Darmstadt (2:3), następnie ze spadkowiczem Sankt Pauli (0:2), z drugą relegowaną ekipą Erzgerbirge Aue zremisowało (0:0), a na koniec podzieliło się punktami z Ingolstadt (1:1). Awans uciekł, tak jak teraz mistrzostwo Pogoni.
Skrzydłowy Jagiellonii Białystok, Diego Carioca opowiada o dorastaniu w fawelach, wchodzeniu za darmo na słynną Maracanę, grze w Białorusi i dramatycznej ucieczce z Ukrainy, podczas której zatrzymywali ich uzbrojeni ludzie.
Jakub Radomski: Kiedy po raz pierwszy pomyślał pan, że ma realną szansę zostać profesjonalnym piłkarzem?
Diego Santos Carioca, skrzydłowy Jagiellonii Białystok: Gdy miałem 15 lat, trafiłem do szkółki Flamengo, największego klubu w Brazylii, któremu kibicowali niemal wszyscy w mojej rodzinie. Pamiętam, że wygraliśmy mistrzostwa Rio de Janeiro, ogrywając po drodze Fluminense czy Vasco da Gama. Jako zawodnik szkółki Flamengo mogłem za darmo wchodzić na Maracanę i oglądać wielkie mecze. Nigdy nie zapomnę pierwszego spotkania Ronaldinho po transferze z Milanu do Flamengo w 2011 roku. Byłem na nim. Tłum ludzi, niesamowita atmosfera, a na murawie jeden z moich największych idoli, którego wcześniej podziwiałem w telewizji. W akademii Flamengo pierwszy raz zobaczyłem Viniciusa Juniora. Miał 11 lat i już wtedy był niesamowity. Robił z piłką cuda, podczas każdej gierki na treningu strzelał ze cztery gole. Czas spędzony we Flamengo miał na mnie duży wpływ. Później przeszedłem do Fluminense, a następnie przeniosłem się do Porto Alegre, grałem w Gremio i wtedy zacząłem jeszcze poważniej traktować futbol. Kiedy zaczynałem, miałem do niego inne podejście. Dziś występuję najczęściej na skrzydle, a na początku chciałem być bramkarzem. Moja pierwsza drużyna powstała w ramach projektu, który miał skupiać wokół sportu dzieciaki z faweli.
Wychowywał się pan w Niteroi. To miasto, położone obok Rio de Janeiro, uchodzące za dość nowoczesne, ale fawele są tam wszechobecne.
Doświadczyłem w nich różnych sytuacji. Duża część moich kolegów zeszła na złą drogę. Widziałem, jak niektórzy koledzy umierają, a z innymi było coraz gorzej. Część handlowała narkotykami. Wokół mnie było bardzo dużo zła, które na szczęście mnie nie pochłonęło. Ojciec i dwaj bracia grali w piłkę nożną, na poziomie amatorskim, i m.in. oni sprawili, że ta dyscyplina sportu stała się całym moim życiem.
Rok 2019. Występuje pan w Lajeadense, mniej znanym brazylijskim klubie, i dostaje ofertę z Białorusi. Co pan pomyślał?
Nie miałem pojęcia, co to jest Białoruś i gdzie leży ten kraj. Pamiętam rozmowę z rodzicami. Powiedzieli: „Zrób, jak uważasz. Będziemy cię wspierać, ale miej w głowie, że to pewna niewiadoma i nie wiesz, co tam się stanie”. Nie namyślałem się długo i podjąłem wyzwanie. Stwierdziłem, że marzą mi się występy w silnej europejskiej lidze, a jeśli pokażę klasę na Białorusi, to może w trzy, cztery lata to osiągnę. Przyleciałem na Białoruś latem, gdy było jeszcze ciepło. Pozytywnym zaskoczeniem był poziom drużyn: BATE Borysów, Dynama Brześć, Szachciora Soligorsk, ale również tych trochę słabszych. Zrozumiałem, że w tej lidze mogę rozwinąć się jeszcze bardziej, niż sądziłem. Później nadeszła zima. Pierwszy raz w życiu zobaczyłem śnieg, temperatura spadła do -10C, a nawet -15C. To był dla mnie szok. Zadzwoniłem do mamy, mówiłem jej, że chcę wrócić do Brazylii, ale ostatecznie zostałem.
Stadion, który miał istnieć od ponad trzech lat, ale wciąż jest w budowie i będzie kosztował dużo więcej. Słowo „wał”, które urosło do rangi pewnego symbolu. Boiska treningowe, będące często w bardzo złym stanie. Dwugłos wewnątrz klubu i piłkarz, który mówi o braku profesjonalizmu, co nie podoba się jego przełożonym. A do tego jeszcze konflikt kibiców z prezydentem miasta, z polityką i Markiem Suskim w tle. Piłkarski Radom ma swoje problemy.
Po szczęśliwie zremisowanym 1:1 meczu w Niecieczy z Bruk-Betem Termaliką, który odbył się 3 kwietnia, temat boisk treningowych wrócił ze zdwojoną siłą. W mediach pojawiło się zdjęcie jednego z obiektów w Radomiu, który nadawał się bardziej do gry w piłkę wodną i wyjazd drużyny na trzydniowe zgrupowanie do Przasnysza tłumaczono tym, że Radomiak nie ma gdzie trenować. Taka narracja płynęła ze środka drużyny, choć niedługo później prezes Stempniewski stwierdził, że wyjazd podyktowany jest raczej koniecznością poprawienia atmosfery.
8 kwietnia ukazał się na naszych łamach wywiad z Radeckim, w którym pomocnik Radomiaka najpierw stwierdził, że w ciągu tygodnia przed meczem w Niecieczy drużyna musiała trenować w czterech różnych miejscach, a później powiedział: „Po meczu z Niecieczą usłyszeliśmy, że w grę wchodzi szybka organizacja zgrupowania, bo boiska nie wyglądają najlepiej. A w tygodniu poprzedzającym ostatni mecz często było tak, że rozgrzewaliśmy się w salce obok naszej szatni, po czym jechaliśmy pół godziny na boisko, na którym dało się trenować. Wysiadaliśmy, od razu zaczynał się trening, a po takim czasie rozgrzewka nie daje już przecież tak wiele. To wszystko jest trochę mało profesjonalne”. Jego słowa nie spodobały się w klubie.
– Klub robi wszystko, by zawodnicy mieli jak najlepsze warunki do treningów. Gdy na boisku treningowym przy ul. Struga nie da się trenować – najczęściej ze względu na trwającą obok budowę stadionu – organizowane są wyjazdy na inne boiska, najczęściej w Jedlni-Letnisko lub w Skaryszewie. To wiąże się z dojazdem, trasa ma ok. 10 km. Warto jednak podkreślić pomoc, jaką okazują nam te lokalne społeczności, za którą bardzo dziękujemy. Nie uważamy, by baza treningowa miała wpływ na wyniki drużyny. Gdy awansowaliśmy do ekstraklasy, czy też w rundzie jesiennej, kiedy wygrywaliśmy seryjnie, trenowaliśmy na tych samych obiektach – podkreśla Stempniewski.
A jak ocenia relacje na linii klub-MOSiR? – Są poprawne. MOSiR zrobił wiele, by mecze w ogóle odbywały się na stadionie w Radomiu, byśmy nie musieli rozgrywać domowych spotkań w innych miastach, np. w Bełchatowie, co, przypomnę, było bardzo realne. Obiekt MOSiR przy ul. Narutowicza w kilka tygodni został przystosowany do wymogów Ekstraklasy, zarówno infrastrukturalnych, jak i telewizyjnych, za co MOSiR-owi należą się duże podziękowania. Jednak MOSiR ma swoje kłopoty, polegające naszym zdaniem głównie na łączeniu bieżącej działalności, czyli obsługi czterech ekstraklasowych drużyn, prowadzeniu kortów, basenów czy lodowiska, przy jednoczesnym prowadzeniu wielkiej inwestycji, czyli budowy hali i stadionu. Te kłopoty czasami odbijają się na jakości przygotowania boisk, gdyż w niektórych terminach MOSiR ma inne priorytety. Miało to miejsce np. ostatnio, podczas przygotowania meczu tenisowego Polska – Rumunia z udziałem Igi Świątek – dodaje Stempniewski.
Zagłębie Lubin od kilku miesięcy próbuje się mocno zmieniać, ale teraz musi myśleć tylko o utrzymaniu w ekstraklasie.
Duża liczba zimowych transferów i przynajmniej w teorii zabezpieczenie jakości na każdej pozycji spowodowały, że zrezygnowano z krótkoterminowego zatrudniania zawodników z ligi ukraińskiej bądź rosyjskiej. W sytuacji, gdy nawet bezpośredni rywale w walce o utrzymanie korzystali z tej wywołanej skutkami wojny możliwości, Miedziowi poprzestali na natychmiastowym rozwiązaniu kontraktów z dwoma Rosjanami. To był ważny i potrzebny gest wizerunkowy, ale oczywiście nie miał żadnego wpływu na poprawienie miejsca w tabeli. Aby misja uniknięcia spadku była skuteczna, w drużynie Stokowca powinni być zawodnicy, którzy mają na tyle charyzmy i sportowej klasy, że teraz wezmą na siebie ciężar odpowiedzialności.
To dlatego do wyjściowego składu wrócił Dominik Hładun. W czerwcu kończy mu się kontrakt, którego nie przedłuży, ale uznano, że zespół będzie się czuł pewniej, jeśli teraz między słupkami stanie związany od wielu lat z Lubinem bramkarz, a nie młody i zbierający dopiero doświadczenie Kacper Bieszczad. Na podobnej zasadzie trener liczy w środku pola na Filipa Starzyńskiego, mimo że po kontuzji wciąż nie odzyskał wysokiej formy. Tym większe zadanie spoczywa na Łukaszu Porębie, który od lipca będzie piłkarzem RC Lens.
Pod koniec maja na pewno odejdzie też Patryk Szysz, ale i on jest teraz jednym z kluczowych, a może nawet najważniejszym zawodnikiem w drużynie. Wszyscy wymienieni, podobnie jak Bartosz Kopacz, Saša Balić i Kacper Chodyna są mocno związani z Zagłębiem i właśnie lubińska tożsamość w trudnej walce o utrzymanie powinna mieć bezcenną wartość.
W karierze pomocnika Wisły Kraków Gieorgija Citaiszwilego nie brakowało chwil triumfu ani trudnych wyborów.
Gwiazda Citaiszwilego błysnęła na wspomnianych mistrzostwach świata U-20 rozgrywanych w naszym kraju w 2019 roku. Pomocnik został na nie powołany, bo posiadał już ukraińskie obywatelstwo i grał niemal we wszystkich młodzieżowych zespołach tego kraju. Na naszych boiskach Ukraińcy spisali się wyśmienicie. Doszli do finału, w którym pokonali Koreę Południową 3:1, a Citaiszwili strzelił ostatniego gola w tamtym meczu. Podczas MŚ w Polsce widać było, jak piłkarz Dynama był oddany swojej drużynie. Pomocnik nie mógł wystąpić w półfinałowym spotkaniu z Włochami (1:0). Oglądając spotkanie z trybun Citaiszwili głośno śpiewał ukraiński hymn i dopingował swoich kolegów. Kilka lat później stanął przed jedną z najważniejszych decyzji w swojej karierze
Ukraińcy liczyli, że ich młodzieżowy reprezentant zasili również kadrę seniorską, a tamtejsze media określały go mianem największego talentu Dynama Kijów. Warto dodać, że w 2019 roku piłkarz trafił na listę najzdolniejszych zawodników na świecie. Gdy wszyscy byli pewni, że lada dzień Citaiszwili zadebiutuje w pierwszej reprezentacji Ukrainy, starania o utalentowanego zawodnika podjęła Gruzińska Federacja Piłkarska. Do piłkarza wysłano oficjalny list z zapytaniem, czy chce reprezentować Gruzję w seniorskiej karierze. To, w połączeniu z pragnieniem dziadka, wystarczyło, by Citaiszwili wybrał grę dla zespołu z Gruzji. Jego decyzja spotkała się z wieloma negatywnymi komentarzami pośród Ukraińców. Piłkarz otrzymywał niemiłe wiadomości, a tamtejsze media pisały, że to koniec jego kariery u naszych wschodnich sąsiadów. – Oczywiście niektórzy Ukraińcy są zdenerwowani i piszą nieprzyjemne komentarze, ale ja jestem szczęśliwy i dumny z mojej decyzji – mówił w wywiadzie dla gruzińskich mediów. Paszport Krzyżowców otrzymał dopiero we wrześniu zeszłego roku, a od tamtego czasu w narodowym zespole rozegrał siedem meczów. Citaiszwili wziął udział w eliminacjach do mistrzostw świata w Katarze, jednak jego reprezentacja zajęła dopiero czwarte miejsce w grupie i nie będzie miała okazji zadebiutować w mistrzostwach świata.
Patryk Kun mówi o sobie więcej niż zwykle.
Jak się pan czuł, pożyczając?
Bardzo źle. Nie lubię mieć długów, czułem wstyd, jakbym sobie nie radził, popełnił błąd nie przygotowując się na taki moment. Nie miałem jednak wyjścia. Pamiętam, że gdy skończyła się runda jesienna, prezes obiecał, że wszystkie zaległości zostaną wypłacone jeszcze przed świętami Bożego Narodzenia. Czekaliśmy, wypisywaliśmy do kapitana, ale to nic nie dawało. Dopiero po około trzech miesiącach coś spłynęło na konta. Aby kupić jedzenie, opłacić rachunki, musiałem się przełamać i poprosić o pieniądze brata. Kiedy tylko coś dostałem, od razu oddawałem. Efekt: znów zaczynało brakować. Mieszkałem już wtedy z Olą, to był nasz pierwszy rok wspólnego życia. Próba dla związku. Nie było kolorowo, ale wspieraliśmy się, przetrwaliśmy trudny okres. Z pełnym przekonaniem mogę powiedzieć, że na pewno nie związała się ze mną dla pieniędzy, bo po prostu ich nie miałem. To była dobra lekcja na przyszłość. W kolejnych klubach już normalnie zarabiałem, zawsze dbałem o to, by mieć poduszkę bezpieczeństwa w postaci oszczędności. Jestem przygotowany i jeśli zdarzy się sytuacja, w której przez dłuższy okres nie będę dostawał pieniędzy albo doznam poważnej kontuzji i z dnia na dzień będę zmuszony przestać grać w piłkę, to i tak przez jakiś czas sobie poradzę. Będę mógł spokojnie pomyśleć, co chcę robić w życiu.
Na razie wygląda na to, że potrafi pan funkcjonować z kontuzją. Naprawdę można grać ze złamaną ręką?
Można, szczególnie, że w dalszym ciągu to robię. Przy pewnych ruchach nadal czuję spory ból.
Kość wciąż się nie zrosła?
To dawna historia, gdy grałem w Rozwoju Katowice, podczas jednego z meczów upadłem na prawą rękę, pobolewała, ale nieco to zbagatelizowałem. Poszedłem do fizjoterapeuty, powiedział, że będziemy ją tejpować, nie wysłano mnie nawet na prześwietlenie. Nie przypuszczałem, że to tak poważny temat. Kiedy poszedłem do Arki, dałem znać, że od półtora roku boli mnie nadgarstek. Okazało się, że to przewlekłe złamanie, że powstał staw rzekomy, który można leczyć jedynie operacyjnie. Wracając z lekarzem klubowym uznaliśmy, że wykonamy zabieg po sezonie. Miałem przeszczep kości z biodra, włożone w rękę druty, ale po tym wszystkim było jeszcze gorzej. Sześć tygodni w gipsie, mięśnie zrobiły się słabe. I do dziś mam problem, nie mogę wykonywać niektórych ćwiczeń w siłowni. Do bólu przywykłem, wiem, jak funkcjonować na co dzień, by go nie czuć, pojawia się dopiero przy niekontrolowanych ruchach.
Co zamierza pan z tym zrobić?
Usłyszałem, że martwica kości przenosi się na kolejne. Lekarze twierdzą, że będzie coraz gorzej, ale od 2-3 lat jest podobnie, więc cieszę się, że stan jest stabilny. Dopóki mocno mnie nie boli, normalnie gram. Liczę, że medycyna pójdzie przez ten czas do przodu i pojawią się nowe metody, które sprawią, że kość łódeczkowata faktycznie się zrośnie. Bo kiedy przechodziłem operację, miałem tylko 50 procent szans, by się udała. A nawet mniej, bo takie rokowania są zaraz po złamaniu. Gdybym o tym wiedział, pewnie w ogóle bym się na nią nie zdecydował.
Gdyby to pan miał napisać autobiografię, od czego by się zaczęła?
Od decyzji z 2014 roku, kiedy postanowiłem, że odchodzę ze Stomilu nie wiedząc, co będzie dalej. Że idę swoją ścieżką, biorąc pełną odpowiedzialność za swoje życie.
SPORT
Piotr Mandrysz zapowiada 30. kolejkę Ekstraklasy.
Komu pan kibicował oglądając środowy mecz Pogoń – Raków?
– Najpierw wróciłem do wspomnień i tych spotkań, w których jako zawodnik Pogoni grałem przeciwko Rakowowi, bo było ich kilka, a jako piłkarz częstochowskiej drużyny w Szczecinie zagrałem tylko raz. Taki najbardziej pamiętny mecz miał miejsce w przedostatniej kolejce sezonu 1997/98, bo na boisku Rakowa, który był już pogodzony ze spadkiem z ekstraklasy, wygraliśmy 2:0, a ja z wolnego w 5 minucie strzeliłem pierwszego gola i to zwycięstwo zapewniło nam utrzymanie.
Teraz Pogoń i Raków walczą o mistrzostwo Polski. Czy zwycięstwo częstochowian oznacza duży krok w kierunku tytułu?
– W Pogoni byłym pięć i pół sezonu zawodnikiem, a także grającym asystentem trenera i wreszcie trenerem, a w Rakowie spędziłem tylko pół sezonu, więc sercem byłem za szczecinianami, ale gra częstochowian potwierdziła, że jest to zespół gotowy na zdobycie mistrzostwa Polski. Z tym, że środowy wynik bardziej wyklucza Pogoń z grona kandydatów do tytułu, niż przesądza jeszcze triumf zespołu Papszuna. Ma on jednak lepszy bilans bezpośrednich spotkań zarówno z Pogonią, jak i z Lechem, który ma tyle samo punktów, a więc na finiszu sezonu jest pół kroku przed drużyną Macieja Skorży.
Czy to znaczy, że w najbliższej kolejce kilku pewniaków łatwo wskazać?
– W przypadku Rakowa, który podejmuje Górnika Łęczna i Lecha, goszczącego Stal Mielec, faworyci są murowani. Po pierwsze dlatego, że Lech, który gra efektownie, nie powinien mieć problemów z mielczanami, którzy wiosną spisują się znacznie gorzej niż jesienią. Natomiast solidny Raków, imponujący efektywnością, ale także dużą piłkarską jakością, nie powinien mieć problemów z beniaminkiem, który już jest nad przepaścią i ma niewielkie szanse na utrzymanie.
W Zabrzu skończyły się żarty. W dzisiejszym meczu z Zagłębiem „górnicy” nie mogą przegrać.
1. Pytanie o bramkarza
Choć od połowy grudnia numerem 1 w górniczej bramce jest Daniel Bielica, to niewykluczone, że dzisiaj wieczorem między słupki wróci doświadczony Grzegorz Sandomierski. W ostatnich trzech ligowych meczach „górnicy” stracili aż 10 bramek. Choć nie jest to wina Bielicy, a całego zespołu, który gra słabo, to jednak gole obciążają przede wszystkim blok defensywny. W poniedziałkowym przegranym meczu z Lechią Bielica zawinił przy bramce straconej z karnego. 32-letni Sandomierski po raz ostatni w lidze zagrał z Pogonią 12 grudnia. W tym roku wystąpił w dwóch meczach Pucharu Polski, z Piastem i Lechem. Z gliwiczanami był bohaterem, broniąc piłki w serii „jedenastek”.
2. Pytania o obronę
W ostatnim czasie jest ona dziurawa niczym szwajcarski ser. Indywidualne błędy, brak komunikacji. Wcześniej trójka środkowych obrońców Przemysław Wiśniewski – Rafał Janicki – Adrian Gryszkiewicza dawała spokój i pewność, teraz nie gra z powodu kontuzji Gryszkiewicz, a kolejne zmiany w składzie i ustawieniu nie pomagają. Młody Jakub Szymański musi się jeszcze sporo nauczyć. Być może pomoże powrót do gry po pauzie za kartki Erika Janży.
3. Pytanie o pomocników z Afryki
W przegranym meczu z Lechią na środku pomocy biegała dwójka piłkarzy z Czarnego Lądu, Jean Jules Mvondo i Alasana Manneh. Ten pierwszy jest ostatnio, mimo porażek, jedną z wyróżniających się postaci w zespole Górnika. Wcześniej pokutowało stwierdzenie, że obaj nie mogą obok siebie grać, bo raz że podobna pozycja, a dwa to konkurencja na środku pola, gdzie rzeczywiście w kadrze Górnik ma wielu zawodników, w tym przede wszystkim młodzieżowców. Obaj piłkarze, którzy przez lata grali razem, a nawet mieszkali w pokoju podczas pobytu w katarskiej Akademii Aspire, dają odpowiednią jakość, ale czy trener Urban ponownie zdecyduje się na taki wariant?
Tam, gdzie w 1920 roku założono chorzowski klub, uczczono w środowy wieczór 102. urodziny „Niebieskich”. Przyznanych zostało 15 tytułów
Ambasadora Ruchu, zaprezentowano nowy tom historii.
– Gdyby te ściany mogły mówić… – zawiesił głos Grzegorz Joszko, jeden z członków zespołu historyków badających dzieje Ruchu, na gali z okazji przypadających na 20 kwietnia urodzin chorzowskiego klubu, odbywającej się w Miejskim Domu Kultury „Batory”. Dokładnie w to samo miejsce, gdzie 102 lata temu założono „Niebieskich”, ściągnęło w środowy wieczór mnóstwo postaci dawniej lub obecnie związanych z 14-krotnym mistrzem Polski. – Duma, że mogę stać obecnie za sterami legendarnego klubu, który odbudowuje się rękami wielu osób. Dziękuję wam za to – powiedział prezes Seweryn Siemianowski, pod którego wodzą Ruch działa z pompą i w sposób bardziej adekwatny do swojej wielkiej historii niż w czasach ekstraklasy.
Ta urodzinowa gala była jednak dopiero pierwszą, jaką udało się zorganizować w czasie odbudowy. W dwóch poprzednich latach nie pozwoliły na to pandemiczne obostrzenia. Dlatego nie wszyscy doczekali spotkania we wspólnym gronie… – Cieszę się, widząc kilka pokoleń piłkarzy, którzy zdobywali z Ruchem tytuły. Żałuję, że tylu z nich niedawno odeszło. Antoni Nieroba, Eugeniusz Faber… – mówił Antoni Piechniczek, który mistrzostwo w swoim rodzinnym Chorzowie świętował w 1968 roku, a w środowy wieczór z zainteresowaniem słuchał o sukcesach przypadających na znacznie wcześniejszy okres. Przy okazji gali premierę miał bowiem trzeci tom Historii Ruchu, powstającej na bazie znalezionego przed niespełna trzema laty w jednej ze świętochłowickich piwnic zaginionego archiwum klubu. Tempo korzystania z tych materiałów chorzowscy historycy – pracujący pro bono! – mają zawrotne. Ledwie w grudniu ukazał się drugi tom. Tym razem na blisko 500 stronach Damian Sifczyk opisuje lata 1934 i 1935, kiedy „Niebiescy” byli najlepsi w Polsce i rozpędu zaczynała nabierać nieoczywista kariera Ernesta Wilimowskiego.
– Jemu zadedykowaliśmy tę książkę. Gdy rozmawiam dziś z dziennikarzami sportowymi i pytam o największą gwiazdę w historii polskiej piłki, najczęściej pada odpowiedź „Robert Lewandowski”, ale wielu z nich nadal wyciąga nazwisko Wilimowskiego, choć przecież nikt nie ma prawa go już pamiętać – przyznawał Sifczyk i opowiadał o wyszukanych w prasie niepublikowanych dotąd wywiadach z „Ezim”, którego Ruch wykupił z 1.FC Katowice za zawrotną wówczas kwotę 1000 złotych. Przytaczał, że jego jedyną miłością była piłka, ale grał też w hokeja, tenisa stołowego czy szkata.
SUPER EXPRESS
Philipp Lahm uważa, że Robert Lewandowski nadal jest lepszy od Erlinga Haalanda.
„Super Express”: – Przez ponad dwa lata grał pan razem z Robertem Lewandowskim w Bayernie, zna pan go doskonale. Jak może pan porównać go do sobotniego rywala, Erlinga Haalanda?
Philipp Lahm: – Obaj są zawsze głodni bramek. Haaland jest może trochę bardziej dynamiczny, Robert natomiast bardzo dobrze gra ciałem, ma niesamowity finisz, lewą i prawą nogą, a także głową. Wciąż trochę wyprzedza Haalanda. Robert przyjechał do Bundesligi i Dortmundu w 2010 r. i już od ponad 10 lat świetnie gra, strzelił wiele bramek w Bundeslidze, został Piłkarzem Roku FIFA. Trudno ich porównać, bo Haaland musi najpierw przez 10 lat udowodnić, że potrafi grać na tym poziomie.
– Czy Haaland może pójść drogą Lewandowskiego?
– Robert jest porównywany z Karimem Benzemą czy Cristiano Ronaldo, którzy grali przez długi czas na najwyższym poziomie i nadal grają. Haaland musi najpierw potwierdzić swoją markę. Wierzę, że może dalej rozwijać się w Dortmundzie. Może natomiast zrobić kolejny krok, taki jak Robert Lewandowski zrobił z Dortmundu – o jeden wyżej w Bundeslidze. A tym krokiem jest tylko Bayern.
Fot. FotoPyK