Manchester City nie dojechał z Madrytu na Wembley. W pierwszej połowie chyba był jeszcze myślami w ringu z Atletico, bo trudno inaczej to wyjaśnić. To 45 minut będzie się śniło Guardioli po nocach, bo zaważyły o stracie szansy na wygranie Pucharu Anglii. Później “Obywatele” obudzili się tak naprawdę tylko dwa razy. Byli obudzeni, ale nie pobudzeni. Za mało mieli werwy, żeby wrócić do niemal skreślonego spotkania. A to było możliwe, Liverpool dał się złapać dwa razy na wykroku. W innych kwestiach był jednak na tyle dobry, że każdy inny wynik byłby niesprawiedliwością. Zespół Juergena Kloppa, który pokonał City za trzecim podejściem w tym sezonie, zasłużenie wkracza do finału.
Manchester City – Liverpool 2:3. Konate w roli napastnika, Steffen sabotażystą
Ibrahima Konate jest w ostatnim czasie w wyjątkowo dobrej formie strzeleckiej. Jedna sztuka w pierwszym meczu z Benficą, druga w rewanżu, a teraz trzecia z Manchesterem City. Ostatnie dwa tygodnie – łącznie trzy gole. Francuzowi ewidentnie spodobało się pokonywanie bramkarzy w kwietniu. Tak samo zresztą jak rozgrywanie sezonu życia pod względem skuteczności. Wcześniej bowiem tylko raz udało mu się uzbierać tyle trafień w jednym sezonie, a przecież to dopiero 22-latek. Wiele dobrego jeszcze przed nim. Co prawda Konate nie jest pierwszym wyborem Juergena Kloppa na pozycji środkowego obrońcy, ale na pewno solidnym rezerwowym. Gdy pojawia się na boisku raz na jakiś czas, fuszerki nie odstawia.
Niestety dla kibiców Manchesteru City tego samego nie można powiedzieć o Zacku Steffenie, który w tym meczu pokazał się jako marna podróbka Edersona. Rezerwowy bramkarz “Obywateli” zawiódł swojego trenera po całej linii, wręczając w pierwszej połowie pięknie opakowany prezent dla Sadio Mane. W jednym momencie jakby stracił poczucie przestrzeni, pogubił się okropnie, stanął jak wryty przed własną bramką po przyjęciu piłki i nie zauważył nadbiegającego napastnika Liverpoolu. Nie kiwnął, nie podał – dał sobie wbić gola. Mina Edersona wyłapana przez realizatora była wymowna… “Nie umiesz – nie naśladuj mnie”.
To był drugi z trzech rozdziałów zniszczenia Manchesteru City w pierwszych 45 minutach. Ten ostatni był zdecydowanie najpiękniejszy. Zaskakujący, przybijający rywala do desek.
Zapachniało upokorzeniem
Co przysadził Mane z woleja, to jego. Idealnie, przy bliższym słupku, ze skraju pola karnego. Zrobił to niespodziewanie, uderzył piłkę kąśliwie. Chwilę wcześniej Liverpool trochę zabawił się przed szesnastką ekipy Pepa Guardioli, zagrał jak na podwórku. Być może Steffen mógł lepiej pokryć ten róg bramki, ale to nie było takie pewne. Z kolei pewni byliśmy my, że Pep Guardiola schodził do szatni w lekkim szoku. City było bezradne. Przeczytane, zagięte, po prostu zniszczone. Liverpool rozgrywał koncert i wiele wskazywało na to, że w drugiej połowie nie zaprzestanie na trzech solówkach.
Najwyższa porażka Pepa Guardioli w karierze? 0:4. Liverpool po połowie spotkania prowadził już 3:0, a więc był o krok do zrobienia naprawdę sporego wyczynu w skali historycznej. Ba, właściwie to Juergen Klopp, który perfekcyjnie przygotował zespół na dzisiejsze spotkanie. Owszem, w ostatnich latach zdarzało się, że Liverpool potrafił sprać swojego największego rywala na kwaśne jabłko. Ale tylko dwa razy, w 2018 i 2019 roku (3:0 i 3:1). Częściej to “Obywatele” lądowali w innej galaktyce w starciach z Liverpoolem, choć akurat ostatnie dwa starcia kończyły się remisami po fantastycznych widowiskach. Po nich trochę odzwyczailiśmy się od jednostronnych rywalizacji. I było naprawdę niedaleko, żeby ta dzisiejsza jednak wpisała się w schemat z tego sezonu.
Mistrzów nigdy nie można skreślać
Po drugiej minucie drugiej połowy należało powiedzieć “nie, to nie koniec”. Gdyby to był każdy inny zespół z Premier League – okej. Ale nie Manchester City, który zaczął odrabiać straty. Nadzieję kibicom dał Jack Grealish, ale większość roboty zrobił Gabriel Jesus, który nawinął dwóch obrońców, ściągnął na siebie uwagę w polu karnym, a potem wystawił piłkę do strzału swojemu koledze. Dał sygnał, że City jeszcze się nie poddaje.
Sęk w tym, że po tej akcji to samo City miało duży problem, żeby pójść za ciosem. Zamiast zwiększenia intensywności ataków, bardziej bezpośredniej gry, widzieliśmy piłkarzy bez werwy. Jakby zupełnie nieprzejętych faktem, że za chwilę stracą szansę na jedno z trofeów.
Żadna z drużyn nie podkręciła tempa aż do ostatnich minut spotkania. Wydawało się, że Liverpool witał się z gąską, miał wszystko pod kontrolą, ale ten fakt postanowił utrudnić Robertson. Lewy obrońca Liverpoolu zaspał w 90. minucie, dał się wyprzedzić Mahrezowi w polu karnym. Ten oddał strzał, nie pokonał Allisona, lecz chwilę później dobrą poprawkę zrobił Bernardo Silva. “Obywatele” wcisnęli drugiego gola, choć nie zapowiadało się, że zdołają to zrobić. Dopiero po trafieniu Portugalczyka rzucili się do ataku tak, jak powinni to byli zrobić przez poprzednie kilkadziesiąt minut. Ale było już za późno. Ten podryw dał jedynie złudną nadzieję na dogrywkę, a może nawet pokonanie Liverpoolu, który w całym przekroju spotkania był jednak po prostu lepszy.
Warto wspomnieć, że to pierwszy triumf Kloppa w starciu z Guardiolą od 10 listopada 2019 roku. Trochę Niemiec musiał na kolejne zwycięstwo poczekać, ale w tym sezonie był bliżej niż zwykle. Na to się zapowiadało po dwóch remisach 2:2 w Premier League. Kto wie, być może obaj panowie stoczą finalny bój w finale Lidze Mistrzów, jeśli pokonają swoich rywali fazę wcześniej.
Manchester City – Liverpool 2:3 (0:3)
Grealish 47′, Silva 90+1′ – Konate 9′, Mane 17′, Mane 45′
Czytaj więcej o Premier League:
- Chcecie promować futbol? Dajcie więcej takich meczów
- Brak Ligi Mistrzów może być bardzo bolesny w skutkach. Co czeka Manchester United?
Fot. Newspix