Raków Częstochowa, Pogoń Szczecin, Legia Warszawa, Bruk-Bet Termalica Nieciecza. To nie jest losowy zestaw ekstraklasowych drużyn, tylko kompletna lista ekip, które wiosną zdobyły w Ekstraklasie przynajmniej dziesięć punktów w pięciu meczach. Oczywiście nie powiemy, że obecność w tym gronie warszawskiej Legii jest oczywista, bo czasy się jednak pozmieniały, ale zgodzimy się chyba, iż to niecieczanie są tu największą niespodzianką. Dziś mieli kolejną szansę, by udowodnić coś tym, którzy już skazali ich na powrót na zaplecze Ekstraklasy, ale nie skorzystali.
Bardziej dostarczyli argumentów tym, którzy ich wiosenne łupy sprowadzali do posiadania farta i wymęczania korzystnych rezultatów. Grali przecież z Zagłębiem – zespołem, który nie za bardzo lubi podróżować po Polsce, no i trudno się dziwić, bo kto lubi robić za poprawiacz humoru dla gospodarzy i ich kibiców. Od pewnego momentu Miedziowi na wyjazdach byli straszni. Pod koniec września wygrali z Wartą w Grodzisku, ale głównie dlatego, że mecz życia zaliczył Hładun. Później udało się jeszcze pokonać pierwszoligowy ŁKS w Pucharze Polski, a poza tym straszna bryndza:
- 2-4 w Mielcu ze Stalą,
- 0-0 w Zabrzu z Górnikiem,
- 1-2 w Gdańsku z Lechią,
- 0-4 w Częstochowie z Rakowem,
- 1-2 w Gdyni z Arką w Pucharze Polski,
- 0-4 w Warszawie z Legią,
- 1-2 w Łęcznej z Górnikiem,
- 1-2 w Szczecinie z Pogonią,
- 0-0 we Wrocławiu ze Śląskiem.
Dwa punkty w ośmiu meczach i odpadnięcie z PP z pierwszoligowcem. I najgorsze z perspektywy Bruk-Betu jest to, że dziś Miedziowi wcale nie zaorali boiska, by w końcu się przełamać. Ot, grali ligową młóckę. No ale z drugiej strony posiadali dwunastego zawodnika w postaci Mateja Hybsa, czyli rywal miał na placu dziesięciu gości, a takiej przewagi nie wykorzystałyby tylko prawdziwe niemoty.
Czech generalnie może i nie ma złego wejścia do naszej ligi. Nawet jeśli najlepiej grał w debiucie przeciwko Jagiellonii, no to jest przynajmniej półkę wyżej niż nieprzypadkowo pożegnany zimą Adam Hlousek. Ale dziś odwalił coś, czego nawet jego będący już chyba po drugiej stronie rzeki rodak jesienią nie zrobił. Mianowicie: sprokurował dwa rzuty karne. Oba po faulach na Patryku Szyszu. W obu przypadkach prezentując pewną nieporadność.
Jakąś tam okolicznością łagodzącą jest to, że do słuszności drugiej z tych jedenastek przekonania nie mamy (przypadkowy, delikatny kontakt), ale tak to już jest, że gdy dajesz pretekst, musisz liczyć się z tym, że ktoś z niego skorzysta. W pierwszej sytuacji Hybs powalił rywala, który biegł sam na sam po świetnym podaniu z głębi pola i to sytuacja z rodzaju tych, których mamy mnóstwo. No ale przy drugiej, gdy ciągle tliła się nadzieja na korzystny rezultat (minutę wcześniej Latal zrobił cztery zmiany, by rozruszać ofensywę), sprzedał kuksańca swojemu zespołowi w bardzo nieoczekiwanym momencie.
I może gdyby jeszcze Radwański wykorzystał szybką okazję na gola kontaktowego, to mielibyśmy jakieś emocje w ostatnim kwadransie, a tak to po prostu dojechaliśmy do końca meczu, który pasował do pory, w której był rozgrywany. Wynudziliśmy się dość konkretnie, choć jeszcze sam początek (nieuznany gol Kopacza) nie mówił, że musi tak być. Szacuneczek dla Szysza, bo pokazał mocną psychę, wykorzystując dwa karne w sytuacji, gdy to on był faulowany (zdania co do tego, czy powinien strzelać, są wsród trenerów podzielone), szacuneczek dla Łakomego, bo w ostatnich tygodniach błyszczy najmocniej wśród Miedziowych, ale czy coś więcej zapamiętamy z tego wydarzenia? No chyba nie.
WIĘCEJ O BRUK-BECIE: