Reklama

Jak co środę… JAKUB OLKIEWICZ

Jakub Olkiewicz

Autor:Jakub Olkiewicz

16 lutego 2022, 09:49 • 8 min czytania 34 komentarzy

Nie ma chyba dla mnie większego ligowego rozczarowania niż Artur Boruc w ostatnich tygodniach. W tym wieku, z takim statusem, z taką pozycją we wszystkich miejscach, w których się pojawi, bramkarz Legii Warszawa ma wszystko, by stać się liderem nie drużyny, ale całego klubu. Stać się inspiracją, twarzą nowego otwarcia, iskierką, która daje impuls do głębokich zmian. W chwilach kryzysu zawsze maluczcy patrzą na liderów, majtkowie spoglądają w kierunku kapitana, szeregowcy wpatrują się w swojego generała czy admirała. 

Jak co środę… JAKUB OLKIEWICZ

Piłkarze i kibice Legii patrzą w stronę Boruca. I co właściwie widzą?

Nie ma sensu przekonywać, jak ważny jest w każdej organizacji wiarygodny lider. Celowo unikam tutaj określania konkretnych funkcji, bo w jego rolę może się wcielić każdy. Szef, który przychodzi do firmy pierwszy, wychodzi razem z ochroną budynku, żyje każdym problemem swoich podopiecznych, angażuje się całym sobą w porażki i sukcesy organizacji. Ale może to być przecież i jeden z kierowników, który staje na głowie, by skonstruować grafiki i tak wypuścić w Polskę TIR-y, by wszyscy kierowcy mogli nocować we własnych domach. Jeśli nie szef i nie kierownik – czasem liderem może się stać szeregowy pracownik, który jak dobry duch biura zawsze pojawia się z pomocną ręką, dobrą poradą, czasem żartem.

Lider, który jest jak bard w grach RPG. Nie musi być koniecznie najlepszy, najsilniejszy, najbardziej charyzmatyczny, ale wszyscy wokół niego czerpią od niego moc.

W klubach piłkarskich możliwości jest jeszcze więcej niż w korpo. Czasem liderem będzie właściciel, czasem prezes, w Pogoni pewnie najbardziej inspirujący pozostaje Dariusz Adamczuk, najpierw piłkarz, potem też działacz i twarz odbudowy klubu, wreszcie uznany i operatywny dyrektor sportowy. W obecnym Lechu kimś takim pewnie jest, albo przynajmniej mógłby być Maciej Skorża, bezkompromisowy i pewny siebie, w stu procentach profesjonalny i stuprocentowego profesjonalizmu wymagający od całego otoczenia – piłkarzy, ale i własnego szefostwa. W Górniku? Bez wątpienia każdy nastolatek spogląda na sposób, w jaki sznuruje buty Lukas Podolski, jak truchta, jak układa nogę przy podaniach w zwykłym „dziadku”.

Reklama

Specyfika życia w klubie piłkarskim jest taka, że otoczenie szybko wychwytuje wyróżniające się jednostki. Niektórzy wchodzą w rolę pozytywnego błazna, który zawsze rozładuje napięcie, inni mniej lub bardziej intencjonalnie kreują się na troskliwych ojców, jeszcze kolejni zostają sprowadzeni do roli kozła ofiarnego. Rok temu pochyliliśmy się zresztą nad tym razem z Leszkiem Milewskim, porozmawialiśmy m.in. z psychologami sportu. W szatni nie da się oszukać, nie da się długo bazować na umiejętnościach aktorskich. Kiedyś jeden z trenerów zresztą udanie to spuentował – szkoleniowiec jest jak treser lwów w cyrku – skuteczny tak długo, jak lwy są przekonane, że to on ma większą siłę, władzę i autorytet. Gdy w oczach zagra mu strach – może szukać nowej roboty, o ile oczywiście w ogóle przetrwa. W takich warunkach nie da się „zostać” liderem, nie da się „mianować kogoś” do roli lidera. Lider wyłania się sam, w zupełnie naturalnym procesie.

Nikt nie kwestionował, nie kwestionuje i pewnie nikt już nie zakwestionuje w przyszłości, że Artur Boruc ma wszystko, by takim liderem być. Ba, miał to już od bardzo dawna, być może od czasów swojej pierwszej przygody z Legią, gdy strzelał Widzewowi gola z rzutu karnego.

Boruc ma za sobą fantastyczną karierę zawodniczą z pięknymi momentami zarówno w klubowych koszulkach, jak i w tej reprezentacyjnej bluzie, nawet w tak prestiżowych meczach jak te finałów Mistrzostw Świata. Boruca zna każdy, kto interesował się piłką nożną w XXI wieku, Boruc prawdopodobnie chociaż przez chwilę był ulubieńcem dziadków, ojców i dzieciaków, jeszcze niewiele rozumiejących z wagi meczu Polska – Niemcy na mundialu. Cały jego życiorys zresztą podbudowywał legendę z boiska. Ot, choćby ten karny z Widzewem. Dopingowanie Legii z sektora gości czy kibicowskiego gniazda. Prowokacyjny młyn wycelowany w kibiców Rangersów za czasów swojej gry dla Celtiku. Słowa o Smudzie, zwłaszcza w chwili, gdy już coraz mniej osób we Smudę wierzyło. Wszystko w tej sylwetce się zgrywało, ten kpiąco-arogancki stosunek do mediów, do sławy, utarczki z dziennikarzami, a przy tym setki mniejszych czy większych mrugnięć okiem do kibiców.

Artur Borubar, albo raczej: Artur Boruc, bardzo, jak niektórzy interpretowali przejęzyczenie śp. Lecha Kaczyńskiego. Po prostu nasz człowiek, nigdy nikogo nie udaje, nigdy nie nagina swoich zachowań do czyichkolwiek oczekiwań. Jest sobą, robi co chce, jak chce i jak relacjonują świadkowie jego piłkarskiej przygody: kiedy chce.

Boruc rósł z każdym sezonem i każdym klubem, w którym stawał się ulubieńcem trybun. Urósł tak bardzo, że w Legii był witany jak król. Moim zdaniem zresztą do dzisiaj jest tak traktowany. Wchodzi między kibiców na wyjeździe i szanują go zarówno ultrasi, jak i chuligani. Wpada na dowolny bankiet z udziałem warszawskiego biznesu, a pewnie dobre kilkanaście minut spędza na rozdawaniu autografów. Słuchają go młodzi piłkarze. Podziwiają dzieciaki z sektora rodzinnego. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że jako wzór i lidera traktuje go 3/4 warszawskiej szatni, łącznie z tymi, którzy przyjechali tutaj niedawno, z obcych lig.

Nie wiem, czy jest obecnie wokół Legii bardziej słyszalny głos. Dariusz Mioduski mówi, a kibice z irytacją przełączają na inny kanał. Vuković jest lubiany, ale nie ma tej pozycji, szczególnie, że przecież do niedawna w Legii widziano Papszuna, a obecnie niektórzy już wyglądają za Runjaicem. Wśród piłkarzy nie ma silnych jednostek, a ci piłkarsko wyróżniający się już wyjechali. Jacek Zieliński w teorii ma wszystko, ale to inny rodzaj charyzmy, inny rodzaj kibicowskiego szacunku. Nazwisko Zielińskiego z uznaniem wypowiadają wszyscy kibice podczas swoich debat na parkowej ławeczce czy przy kawiarniany stole. Nazwisko Boruca przebija się w ryku kibiców.

Reklama

Jest Artur Boruc, którego wszyscy szanują, którego wielu kocha, który u wszystkich ma posłuch i który łączy wszystkie kibicowskie tradycje z zatrudnieniem w Legii 2021/22. Potem długo nic na mapie legijnych autorytetów.

To brzmi jak banał, ale… kurczę, za tym musi iść jakaś elementarna odpowiedzialność. Zdaję sobie sprawę, że Boruc nigdy nie chciał uchodzić za autorytet, widać po jego mediach społecznościowych i wypowiedziach w wywiadach, że nie do końca widzi mu się rola czyjegokolwiek idola. Ale gdy Vuković mówi o płonącym domu w Legii, to wydaje mi się, że Boruc może się pod tym podpisać kilka razy mocniej, starannie dociskając pióro do kartki. Czy Boruc wygląda i zachowuje się jak strażak, który w dodatku gasi własny dom?

Łatwo jest w niego uderzać teraz, po meczu, gdy ewidentnie odcięło mu prąd. Ale to nie jest tak, że problemy Boruca i Legii zaczęły się w momencie, gdy machnął przez łeb Szymonowiczowi, nabluzgał sędziemu i popchnął jednego z operatorów kamery, zjeżdżając do szatni z opaską kapitańską na ramieniu. To jest ukoronowanie, najbardziej widoczny efekt, szczyt, który widać z każdego miejsca Polski. Ale przecież już po sylwetce i formie Boruca widać, że to nie jest tytan pracy, który porwie swoją postawą całą Warszawę i jeszcze Sosnowiec na dodatek. Po zachowaniu najpierw w trakcie problemów z grupą bankietową, ale i potem, gdy piłkarzy po prostu oklepano, trudno w Borucu było zobaczyć kogoś więcej, niż tylko doświadczonego bramkarza.

To o tyle rozczarowujące, że przecież Borucowi nigdy nie brakowało ani ambicji, ani fantazji. Głośno było swego czasu o przymiarkach do zakupu Zagłębia Sosnowiec. Teraz, gdy Legia chwieje się w posadach, Boruc zamiast stanąć na czele szeroko zakrojonej akcji ratunkowej, osłabia swój klub w irracjonalny sposób, rzuca piłką w Wieteskę i wygląda, jakby już przygotowywał się pod granie w I lidze. Nikt w Legii nie oczekiwał od niego jakiegoś szalonego profesjonalizmu, bo też Boruc w swojej barwnej karierze nigdy się szalonym profesjonalizmem nie splamił. Nikt nie oczekiwał od niego sumiennej pracy na rzecz poprawy wizerunku klubu, bo przecież Boruc przez większą część swojego boiskowego czasu miał w dupie wszystkie konwenanse. Ostatnią rzeczą o której myślał był czyjkolwiek wizerunek.

Ale w Legii oczekiwali, że to gość znający ciężar oczekiwań i z jajami, które pozwalają ten ciężar unieść. Że wstrząśnie, gdy trzeba wstrząsnąć. Walnie pięścią w stół, gdy tego będzie wymagać sytuacja.

– Trzymaliśmy się z Tomkiem Kiełbowiczem, Jackiem Magierą czy Tomkiem Jarzębowskim. Dość powiedzieć, że Artur – wraz z Markiem Jóźwiakiem – był przy mnie i mojej byłej żonie, gdy rodziło się nasze dziecko. Tak się przejmował, tak się interesował – opowiada Dudek. – Artur żył Legią. Miał mocny charakter, ale dziś jako trener mogę powiedzieć, że lubię taki typ zawodników. Wydaje się, że to niepokorni i nieposłuszni goście, z którymi trudno pracować, ale to działa również w drugą stronę. Charakter jest ważny, a Boruc charakter miał. Starał się być najlepszym i to trzeba cenić. Nawet jak był przekorny, to nie robił nic dyskwalifikującego. Tacy ludzie są w szatniach piłkarskich potrzebni – kontynuuje trener GKS-u Katowice.

To fragment dużego reportażu Pawła Paczula i Norberta Skórzewskiego o bramkarzu Legii. 

Nie odmawiam – Boruc nadal żyje Legią. Ale czy na pewno chodziło o życie Legią polegającym na kolejnych wyzywankach z sędziami? Na prowokowaniu absurdalnie bezsensownych karnych, na zjeżdżaniu z boiska niczym obrażony dzieciak?

Do ligi w ostatnim czasie zjechała masa ludzi o podobnym formacie – wielkie kariery, sentymentalny powrót do domu na ostatniej prostej przygody z piłką. Patrzę jak ze swojej naturalnej roli lidera korzystają Grosicki. Podolski. Nawet Michał Pazdan. I patrzę jak to się rozwija u Artura Boruca.

Rozczarowanie to zbyt małe słowo. Człowiek, który w teorii miał wszystko, by podjąć próbę uratowania Legii, rozmienia się na drobne w kolejnych aferach z sędziami, rywalami czy kolegami z drużyny. Zamiast pomagać i inspirować – zaczyna przeszkadzać i irytować.

Bolesne tym bardziej, że jeszcze przed chwilą pachniało tutaj bajką Disneya, w której dzielny król Artur wraca do ukochanego królestwa zdobywa mistrzostwo, fazę grupową europejskich pucharów i sławę na wieki. Zamiast sławy na wieki – zawieszenie, pytanie tylko jak długie. W środku walki o utrzymanie. Ukochany klub zaś coraz bliżej I ligi.

Łodzianin, bałuciorz, kibic Łódzkiego Klubu Sportowego. Od mundialu w Brazylii bloger zapełniający środową stałą rubrykę, jeden z założycieli KTS-u Weszło. Z wykształcenia dumny nauczyciel WF-u, popierający całym sercem akcję "Stop zwolnieniom z WF-u".

Rozwiń

Najnowsze

Felietony i blogi

1 liga

Chłopak z Bronksu. Jakub Krzyżanowski to nowy diament Wisły Kraków

Szymon Janczyk
23
Chłopak z Bronksu. Jakub Krzyżanowski to nowy diament Wisły Kraków

Komentarze

34 komentarzy

Loading...