Po pierwszej połowie tego spotkania mogliśmy się w sumie zastanawiać, czy na pewno wszyscy jego uczestnicy się obudzili. A to ktoś się obciął, a to ktoś zapomniał dmuchnąć w gwizdek, a to brakowało jakiejś ogólnej składności i precyzji. Drugie 45 minut rozwiało jednak wszelkie wątpliwości. Okazało się bowiem, że Jagiellonia początkowo usiłowała sprowadzić widowisko do swojego poziomu i tam pokonać Raków doświadczeniem.
Żeby jednak nie było – pierwsza połowa w wykonaniu podopiecznych Ireneusza Mamrota nie była tragiczna. Owszem, konkretów to tam było jak na lekarstwo, ale dwaj młodzieżowcy – Matysik i Bida – stworzyli całkiem konkretną akcję. Strzał napastnika zdołał jednak w ostatniej chwili zablokować Patryk Kun.
Dawali też radę w defensywie, bo ospały Raków nie stanowił początkowo większego zagrożenia. Niezła próba – ale wciąż niecelna – Sturgeona. Przewrotka Rundicia to natomiast uderzenie ze spalonego, a w dodatku uderzenie bardzo niebezpieczne… dla strzelca. Obrońca nadwyrężył mięsień i musiał zejść z murawy. Poza tym szczęścia próbował Ivi Lopez, lecz wtedy jeszcze trapiła go niechlujność i brak koncentracji.
Wydawać się zatem mogło, że Jagiellonia jest w stanie wywieźć z Częstochowy jakieś punkty. Było zimno, dość smętnie, a i tempo nie rozpieszczało. Okazało się jednak, że ekipa Marka Papszuna tylko uśpiła czujność swoich dzisiejszych rywali, bo po zmianie stron byliśmy świadkami prawdziwiej rzezi. Nie, nie niewiniątek, bo w Jadze wiele osób jest współodpowiedzialnych za taki stan rzeczy.
Raków – Jagiellonia. Podlasie oblane rumieńcem wstydu
Nazwać rzecz po imieniu to zniszczyć trzy czwarte uroku poetyckiego, który utkany jest ze szczęścia powolnego odgadywania. Znacie tę frazę, nie? No to na chwilę odłóżmy ją do kąta, bowiem trzeba postawić sprawę jasno i precyzyjnie. Jagiellonia w drugiej połowie była beznadziejna. Beznadziejna w absolutnie każdym aspekcie.
Zacznijmy od ofensywy, bo tutaj będzie relatywnie krótko. W drugiej części meczu przyjezdni stworzyli sobie jedną okazję. Michał Nalepa dostał bardzo dobrą piłkę, mógł skorzystać z niepewności Kovacevicia, ale kopnął tak żałośnie, że właściwie trudno było to zakwalifikować jako strzał. Jego nieudane starania próbował naprawić Matysik, lecz młodzieżowiec trafił prosto w Nalepę.
Nowemu piłkarzowi Jagiellonii generalnie nic się w tym starciu nie udawało, ale wspomniana sytuacja była wręcz ukoronowaniem jego występu. Miał obowiązek to wykorzystać tym bardziej, że na tablicy wyników było „dopiero” 0:2 i Jaga mogła jeszcze złapać wiatr lub przynajmniej zachować nadzieję. Stało się jednak inaczej, bo w kilka chwil później po pomyłce Nalepy Ireneusz Mamrot wyglądał jakby chciał jak najszybciej znaleźć się w jakimkolwiek innym mieście Polski.
Tego, co Jagiellonia wyczyniała w defensywie właściwie nie da się ująć słowami. Problem nie leżał w jednym piłkarzu, chociaż absolutnie wszystko posypało się po zejściu Puerto. Tutaj cały system okazał się zły, nietrafiony, przestrzelony. Gdy tylko Raków wrzucił trzeci bieg, zaatakował nieco ostrzej pressingiem, to okazało się, że goście nie mają na to żadnej odpowiedzi. Unieśli ręce do góry i skapitulowali, a błędy – mniejsze lub większe – popełniał właściwie każdy.
Nawet Michał Pazdan, który mógł być chwalony za pierwszą połowę, zaliczył taki zjazd, że mecz kończy z notą 2. Jego przepuszczenie Andrzeja Niewulisa było bardzo kosztowne – obrońca w żaden sposób nie ułatwił Steinborsowi życia. W oczy rzuciło się też to, że Pazdanem można dość łatwo zakręcić. Skutecznie próbował Wdowiak i Ivi Lopez, którzy wrzucili doświadczonego stopera na karuzelę.
Nie da się też pochwalić występu Olszewskiego i Nasticia – wahadłowych Mamrota. Tiru zaś swoją notę zawdzięcza tylko jednej interwencji, gdy wybijał piłkę sprzed linii bramkowej.
Problemy nie leżą jednak tylko w defensywie. Gdzie w tym meczu był Pospisil? Jakie umiejętności ma Andrzej Trubeha? Dlaczego Cernych ukradł Harry’emu Potterowi pelerynę niewidkę? To pytania, na które odpowiedzi nie ma chyba nawet sztab Jagiellonii. I to też jest olbrzymi problem, bo gdy Raków zaczął grać, Duma Podlasia, będąca dziś powodem zupełnie innych odczuć, nijak nie potrafiła na te wydarzenia zareagować. Każda zmiana Mamrota – wymuszona czy nie – była po prostu bardzo słaba.
Raków – Jagiellonia. Koncert Iviego Lopeza
Na koniec słów kilka o gościu, który dzisiaj naprawdę się bawił. Ivi Lopez, jak już wspomnieliśmy, nie miał najlepszej pierwszej połowy. Trochę błędnych decyzji, ze dwa kiksy, pojedyncze błyski. Bliżej mu było do średniego występu. Problem – oczywiście z perspektywy Jagiellonii – był taki, że jak Hiszpan złapał luz, to tańczył. A jak Lopez tańczy, to znaczy, że mordobicie będzie.
Dwie asysty zaliczył ze stałych fragmentów gry, ale niech no tylko ktoś spróbuje pisnąć, że to żadna sztuka. Idealnie dokręcona piłka z rzutu wolnego – podanie mogło zamknąć aż dwóch graczy Rakowa. Później z rzutu rożnego – w dobre miejsce, blisko słupka, niekomfortowo dla bramkarza i Trubehy. Do tego dorzucił kilka innych otwierających podań, bo z jego zagrania mógł przecież skorzystać Wdowiak.
Jakby tego było mało, Ivi wpisał się jeszcze na listę strzelców. Zgasił piłkę udem, a potem spokojnie, mimo ostrego kąta, kopnął piłkę obok Steinborsa. Mimo, że nie jest to najszybszy zawodnik w Ekstraklasie, to jego sposób myślenia raczej odbiega od średniej wyciągniętej z pozostałych ligowców. I dzisiaj było to dobitnie widać.
Gdy w drugiej połowie Jagiellonia próbowała odebrać Iviemu piłkę, to ta była już w jakimś innym sektorze boiska i wesoło zmierzała do bramki Steinborsa. Nie raz, nie dwa i nie trzy.
Czytaj także:
Fot.FotoPyk