Aleksandar Vuković obsesyjnie kocha Legię. Spędził tysiące godzin na rozprawianiu o jej historii, tożsamości i istocie. Twierdzi, że piętnaście zdobytych przez nią mistrzostw Polski, to nie o jedno za mało, a o jakieś dwadzieścia, trzydzieści, może nawet pięćdziesiąt i stwierdza to przy każdej możliwej okazji. Zna wszystkie kibicowskie przyśpiewki. Ponad wszystko zależy mu na tym, żeby Legia była dumna z Warszawy, a Warszawa z Legii. „Zostaną tu legioniści, których ocenię na legionistów, którzy zapierdalają, a nie ci, którzy tylko robią wiele rzeczy na pokaz”, głosił swojego czasu. Brzmiało to przaśnie i topornie, bo też Aleksandar Vuković nie należy do czołówki najlepszych taktyków i trenerów w kraju, ale trzeba Serbowi przyznać jedno: ma swój styl i swój charakter, a tych dwóch rzeczy najbardziej brakuje współczesnej Legii.
Vuković ma ten klub w sercu. Tyle razy to powtarzał, tyle razy to manifestował, tyle razy to udowadniał, że naprawdę trudno mieć w tej kwestii jakieś broniące się wątpliwości. Ma i już, więc głupim byłoby wnioskowanie, że cieszył się, patrząc na niepowodzenia Legii po swoim odejściu z klubu w połowie września 2020 roku. Że najpierw zacierał ręce na kompromitację w czwartej rundzie eliminacji do Ligi Europy z Karabachem, na przegrany Superpuchar Polski z Cracovią i ćwierćfinał Pucharu Polski z Piastem, potem zamilkł na wiosenne mistrzostwo i letnio-jesienne europejskie podboje kadencji Michniewicza, żeby ponownie uśmiechać się ze złośliwą satysfakcją na ostatnie katastrofalne trzy miesiące przy Łazienkowskiej, które zostaną zapamiętane w historii klubu jako prawdopodobnie najgorszy, i dalej wcale niezażegnany, kryzys od niepamiętnych czasów.
Rozgoryczenie
Vuković był po prostu rozgoryczony, czemu raz na jakiś czas dawał upust podczas wystąpień publicznych. Nie rozumiał swojego zwolnienia. Chwalił się zżyciem zostawianego przez siebie zespołu. „Dariusz Mioduski to człowiek, który chce dobrze i robi wszystko, by tak było, ale wokół Legii często nagle wybucha histeria. Taka niekontrolowana i niemal z niczego. Potrafi powstać nawet po jednym tąpnięciu, nawet po jednej przegranej. I to ta histeria nie pozwala klarownie zobaczyć problemów klub”, zżymał się w Wirtualnej Polsce.
Jesienią tego roku rozwijał zaś swoje przemyślenia w rozmowie ze Sport.pl, w której zganił właściciela Legii za brak cierpliwości wobec zatrudnianych przez siebie trenerów i nieco ironicznie dodał, że zaskakująco duży, „wynikający z przychylności mediów”, kredyt zaufania dostał Czesław Michniewicz. Padły wtedy też słowa o zgubnym wpływie złych suflerów Mioduskiego na funkcjonowanie Legii i jasne stało się, że przez Vukovicia przemawia największa największe rozczarowanie działaniami swojego ukochanego klubu od wielu, wielu lat.
To była końcówka października, Aleksandar Vuković pobierał pensję od Legii, lizał rany i nie podejmował się żadnej innej pracy, choć relatywnie często wymieniano go w gronie kandydatów do przejęcia sterów w ekstraklasowych klubach, szukających w danym momencie nowych szkoleniowców. Aleksandar Vuković czekał, czekał, czekał, aż w końcu doczekał się rozpaczliwego telefonu od Dariusza Mioduskiego i Radosława Kucharskiego, którzy musieli chwytać się brzytwy po:
a) trzech miesiącach ciągłych klęsk i porażek,
b) wybuchu niechęci i nienawiści wokół-klubowych kibiców, pseudokibiców i bandytów do zespołu,
c) rezygnacji Marka Gołębiewskiego,
d) czającej się realnej groźnie spadku z ligi.
To moment absolutnie krytyczny. Moment, w którym Legia nie jest atrakcyjnym miejscem pracy dla (prawie) żadnego trenera ze ścisłego polskiego topu, a zagraniczne eksperymenty od czasów pracy Stanisława Czerczesowa kończą się mini-katastrofami – Besnik Hasi zostawił drużynę w kompletnej rozsypce, Dean Klafurić nie był poważnym trenerem, Romeo Jozak w ogóle nie był trenerem, a Ricardo Sa Pinto był pieniaczem, którego Warszawa nie polubiła z wzajemnością. Aleksandar Vuković to zupełnie inny przypadek. Wchodzi do szatni, w której zna każdy kąt. Kilkunastu zawodników z aktualnego składu Legii współpracowała lub zaczynała z nim współpracować za czasów jego poprzedniej kadencji w Legii. I nie mają dla niego znaczenia ani chłodne stosunki z Dariuszem Mioduskim, ani wcielanie się w rolę strażaka przed oczekiwanym na lato przybyciem Marka Papszuna.
Zapierdalanie i co jeszcze?
Sami śmialiśmy się, że w poważnych czasach budowanie narracji wokół „zapierdalania” i „nie poddawania się” trąci myszką, ale jednego nie można było nigdy odmówić Vuko – tego, że szatnia szła za nim w ogień. 42-letni trener ma w sobie żar, umiejętność przekonywania, jednoczenia grupy.
Kiedy ponad rok temu odchodził z Legii, nie stracił szatni, nie podważano jego autorytetu, nie kwestionowania jego pozycji. To były dwa zupełnie różne zespoły. Vuković tracił pracę, ponieważ Legia miała wielkie aspiracje, a Serb miał swoje braki. Lekcji taktyki udzielali mu bardziej doświadczeni, lepiej wykształceni szkoleniowcy. „Da mi pan choć raz wygrać?”, pytał żartobliwie Waldemara Fornalika kiedy Legia raz po raz przegrywała z Piastem. Braki w jego pomyśle obnażali też Marek Papszun, Marcin Brosz czy Henning Berg ze swoją Omonią.
Vuković regularnie przegrywał też w europejskich pucharach. Jego Legii, w zbyt wielu momentach, brakowało taktycznej elastyczności, ciekawszego pomysłu, co kosztowało ją parę upokorzeń – przegrane na własne życzenie mistrzostwo Polski w sezonie 2018/19, przegrany półfinał Pucharu Polski z Cracovią w sezonie 2019/20, przegrane eliminacje do Ligi Europy z Rangers i przegrane eliminacje do Ligi Mistrzów z Omonią Nikozja.
Ale to wszystko wcale nie oznaczało, że Aleksandar Vuković nie potrafił budować. Najlepiej radził sobie w czasie wojny, kiedy mógł wygłosić parę płomiennych przemów, zbudować paru piłkarzy, tchnąć w zespół ducha walki, ale przecież to on wynalazł formułę, która na przełomie 2019 i 2020 roku uczyniła z Legii jeden z najefektowniej grających mistrzowskich zespołów od wielu lat. Legię chciało się oglądać, chciało się śledzić. Legia wygrywała wysoko, a Vuković stawiał na rozwój piłkarzy, przyczyniając się do progresu Antolicia, Vesovicia, Karbownika czy Majeckiego. Latem 2020 Vuković tak odpowiadał na pytanie, czy jest dumny z tego, że prowadzi drużynę bez wielkich gwiazd, ale za to silnymi postaciami w każdej formacji.
– To trochę jak z pytaniem, czy ktoś jest Polakiem, starym albo młodym zawodnikiem. Nie ma to dla mnie znaczenia. Nie uciekam od gwiazd. Nie miałbym nic przeciwko zatrudnieniu Roberta Lewandowskiego. Z prawdziwymi gwiazdami nie ma problemów. To ludzie prezentujący określony poziom, wiedzący jak pracować. Najgorzej jest z tymi uważanymi za gwiazdy, a mają z nimi tyle wspólnego, co nic. W przypadku prawdziwych to kwestia finansowa. Zawodnicy z określoną renomą, głośnymi nazwiskami, też kosztują swoje. Pozostaje nam nie robić z naszych zawodników gwiazd, tylko drużynę.
Przebaczenie
Jesienią 2020 jego zespół wpadł w kryzys, który nijak miał się do mroku, który spowił Legię rok później – wtedy Vuković nie dostał czasu i możliwości wyprowadzenia ekipy mistrza Polski z dołka, ale los jest tak przekorny, że teraz to będzie jego główne i najważniejsze zadanie. Vuković musi zacząć sprzątać. Przekonać szatnię do pozostania w klubie i wewnętrznego zjednoczenia się. Zainspirować piłkarzy do zapomnienia o patologicznym wtargnięciu bandytów do ich autokaru i to nie będzie łatwe, ale…
Jeśli ktoś ma to zrobić, to chyba właśnie on.
Vuković to nowy lider tej szatni. Postać, której brakowało przez ostatnie tygodnie rządu Marka Gołębiewskiego. To moment w historii klubu, kiedy nie liczą się złote rozwiązania taktyczne, kiedy nie liczą się boje w europejskich pucharach, a proste, ale godne Legii, środki, które pozwolą mistrzowi Polski odzyskać balans.
Jakiś czas temu Vuković stwierdził, że zdarzało mu eksperymentować w meczach z przeciwnikami niebędącymi bezpośrednimi rywalami jego zespołu w walce o mistrzostwo, żeby później Legia lepiej wyglądała na tle Lecha czy Piasta. Teraz krajobraz się zmienia. Legia musi wygrywać z każdym, również z tymi najsłabszymi, żeby utrzymać się w lidze. I Aleksandar Vuković to wie.
CZYTAJ TAKŻE:
Fot. FotoPyK