Derby Madrytu zamknęły niedzielę z ligą hiszpańską i pokazały, który zespół jest w tym momencie lepszy w stolicy Hiszpanii. Gospodarze byli faworytem tego spotkania, choć Atletico przystępowało do tego meczu na fali zwycięstwa z FC Porto i tym samym awansu do 1/8 finału Ligi Mistrzów. Jednak radość wynikająca z przemiany niepowodzeń w drobny sukces nie była dziś widoczna.
Real Madryt – Atletico Madryt. Nijakie Atletico
Początek meczu był nieco mylący. Atletico dosłownie i w przenośni odważnie ruszyło na Real Madryt. Już w siódmej sekundzie Angel Correa sfaulował Toniego Kroosa, ale już mniejsza o ten faul. Ten miał dać sygnał pójścia na wojnę, ale coś nie wyszło. Wojny sensu stricto jeżdżenia na tyłkach nie było, a już tym bardziej zmasowanych poczynań ofensywnych gości. Ok, Atletico może i było lepsze przez pierwszych kilka minut, ale na niewiele się to zdało. Do tego momentu wydawało się, że Królewskich może czekać dość trudna przeprawa.
Pierwsze pochwały pod adresem gości szybko straciły na wartości. Wszystko zaczęło się od straty Koke i przejęcia Luki Modricia, który w tym meczu był dosłownie wszędzie. Błyskotliwy w ofensywie i do bólu skuteczny w odbiorze. Od momentu przejęcia Chorwata, piłka szybko wędrowała pomiędzy Królewskimi, aż w końcu Vinicius dośrodkował do Karima Benzemy, a ten uderzył z woleja w taki sposób, że Jan Oblak nie był w stanie nic zrobić. Po tej bramce Atletico zdechło i właściwie poza niezłym strzałem Antoine’a Griezmanna, w pierwszej połowie już nie zagroziło bramce strzeżonej przez Thibaut Courtois.
Real Madryt – Atletico Madryt. Dojrzały Real
W przerwie obaj trenerzy dokonali zmian. Luka Jovic wszedł za Karima Benzemę. W Atletico pojawili się Joao Felix i Thomas Lemar. Ci dwaj wnieśli trochę życia do gry Atletico, które na początku drugiej części spotkania wyglądało dobrze, ale po raz kolejny zostało skarcone przez Real Madryt. Drugą asystę zaliczył Vinicius Junior, a piątą bramkę w sezonie wpakował Marco Asensio. Więcej goli w tym spotkaniu już nie padło, ale pal licho te bramki.
Wygrał zespół, który był po prostu lepszy. Królewscy wiedzieli, kiedy przyspieszyć grę, kiedy zwolnić, kiedy przerzucić ciężar akcji na drugą stronę. Tych wszystkich cech zabrakło Atletico. Zresztą o ile pierwsze zmiany argentyńskiego trenera były na plus, o tyle kolejne niczego nie wniosły i wyglądało to trochę tak jakby Cholo losował, kto ma pojawić się na boisku. Wchodzili kolejni piłkarze, ale nie widać było pomysłu, wizji trenera i można się było zastanawiać, czy Simeone przekazał im jakiekolwiek wytyczne, gdzie mają się poruszać, co mają robić, a czego unikać.
Mecz oddany przez Diego Simoene w zasadzie bez woli sprawienia niespodzianki. Bez chęci zbliżenia się do Realu na dystans siedmiu punktów. Nie dziwi, że kibice Realu śpiewali — Cholo, zostań — skoro ten nie był w stanie w żaden sposób przeciwstawić się drużynie ich ulubieńców. Goście mogli zacząć śpiewać coś w rodzaju — gdzie się podziało tamto Cholismo niezapomniane. Gdzie ta agresja, gdzie tamten szał — ale to by nic nie dało, nie dałoby nic. Real był dziś lepszy i basta, choć zdaniem Koke, gospodarze stworzyli sobie po prostu dwie okazje, które wykorzystali. Nie dostrzega tego, ze wraz z kolegami stanowili tło dla inteligentnie grających piłkarzy Carlo Ancelottiego.
Co dzisiejszy wynik oznacza?
Prawdopodobnie zamyka Atletico drogę do obrony tytułu mistrzowskiego. Trzeba być człowiekiem głębokiej wiary, by wierzyć, że Los Colchoneros byliby w stanie odrobić 13 punktów straty do Królewskich, nawet mając na uwadze, że Real rozegrał o jedno spotkanie więcej. Nie z taką grą. Nie bez pomysłu.
Real Madryt – Atletico Madryt 2:0 (1:0)
K. Benzema 16′, M. Asensio 57′
CZYTAJ TAKŻE:
- Ancelotti kontra Simeone, czyli zderzenie dwóch światów
- Juanmi – piłkarz z odzysku
- Osasuna okazała się być przeszkodą nie do przejścia dla Barcelony
fot. Newspix