Sypnęło dziś niespodziankami w Ekstraklasie jak z rogu obfitości. Radomiak pokonał Lecha, Zagłębie Lubin wygrało mecz (to zaskoczenie samo w sobie), a na koniec Jagiellonia niespodziewanie pewnie nawet dla własnych kibiców wywiozła pełną pulę z Gdańska. Lechia nie wykorzystała szansy, by przynajmniej przez chwilę być wiceliderem.
Lechia Gdańsk – Jagiellonia 1:2: zryw w końcówce nie wystarczył
Biało-Zieloni w doliczonym czasie obijali słupek (Łukasz Zwoliński) i zmuszali do dużego wysiłku Pavelsa Steinborsa (strzał głową Bartosza Kopacza), więc mogłoby się wydawać, że nie grali źle i po prostu mieli olbrzymiego pecha. Nie do końca tak to wyglądało. Jaga zaprezentowała się solidnie w każdej formacji i poza samą końcówką na niewiele pozwoliła gospodarzom w ofensywie. Szczególnie w drugiej połowie, w której podopieczni Tomasza Kaczmarka bardzo długo byli bezradni w ataku. Chcieli, próbowali, dośrodkowywali, ale nie mogli złapać swojego rytmu.
Nie jesteśmy pewni, czy Kaczmarek nie żałuje teraz, że tak szybko ściągnął Flavio Paixao. Doświadczony Portugalczyk dawał jakość z piłką przy nodze. To on też wywalczył rzut karny – sprytnie wchodząc przed Tarasa Romanczuka – i samemu go wykorzystał, doprowadzając do wyrównania tuż przed przerwą. Po jego zejściu Terrazino, Zwoliński i Sezonienko długo nie potrafili stworzyć jakiegoś zagrożenia. Jeżeli powstawały zalążki czegoś dobrego, to głównie za sprawą Durmusa, obecnego na boisku od pierwszej minuty.
Lechia Gdańsk – Jagiellonia 1:2: Pazdan był szefem
W Jagiellonii świetne zawody rozegrał Michał Pazdan. Był prawdziwym szefem w obronie, już po niespełna kwadransie miał na koncie trzy bardzo ważne interwencje. Wybijał, przechwytywał, dyrygował kolegami, a nawet podłączał się do akcji zaczepnych. Zdarzało mu się zapędzić w pole karne rywala i wcale nie chodziło o rzut wolny lub rożny. Z nim w składzie wszystkim gra się po prostu pewniej. To samo zresztą niezmiennie dotyczy Romanczuka i to mimo sprokurowanego karnego.
A propos karnych. Przepis mówiący o tym, że jeśli piłka najpierw odbiła się od ciała, a potem od ręki, to nie dyktujemy jedenastki jest zwyczajnie idiotyczny. No ale jest, funkcjonuje, przyjął się, więc Paweł Raczkowski po takim zagraniu Israela Puerto nie mógł wskazać na wapno, choć zapewne normalnie uczyniłby to z jeszcze większą pewnością niż przy starciu Romanczuka z Flavio.
Lechia Gdańsk – Jagiellonia 1:2: obrona gospodarzy we mgle
Tak, jak Jagiellonia miała lidera w obronie, tak nie miała go Lechia. Michała Nalepę zastępował Kristers Tobers i nie poradził sobie. To, że Dusan Kuciak nabił go przy piąstkowaniu po dośrodkowaniu z rożnego to nie jego wina, bo w tym przypadku słowacki bramkarz nie zrozumiał się z Biegańskim. W dalszym ciągu tego zamieszania Łotysz jednak się nie popisał, za krótko wybił piłkę głową, wystawiając ją Romanczukowi, który z pomocą rykoszetu od Kopacza, znalazł drogę do siatki.
Tobers popełnił też katastrofalny błąd w drugiej połowie, podobny do tego Maika Nawrockiego ze Spartakiem Moskwa. W efekcie Bartosz Bida wyszedł sam na sam, ale ten pojedynek przegrał. Słowaka pokonał chwilę wcześniej, gdy defensywa lechistów zgłupiała przy wymianie podań Nalepy i Prikryla. Pietrzak nagle wyszedł wyżej, zostawiając Bidę samego, a ani Tobers, ani Kopacz nie wypełnili tej luki. W efekcie 20-latek z Rzeszowa efektownie piętką z paru metrów zdobył zwycięską bramkę. Przypomniały się dawne wyczyny Tomasza Frankowskiego w żółto-czerwonej koszulce.
Jagiellonia jako pierwsza podbiła teren Lechii i zapewniła sobie dużo spokoju przed finiszem z Rakowem. Zwycięstwo okupiła kartkowymi absencjami Romanczuka i Prikryla, Ireneusz Mamrot będzie musiał pokombinować. Gdańszczanie potwierdzili, że w ostatnim czasie trochę spuścili z tonu. Z Zagłębiem Lubin i Stalą Mielec ratował ich przede wszystkim Terrazzino, z Pogonią zostali rozgromieni, z Rakowem dobra była dopiero druga połowa, a teraz co najwyżej można mówić o kilku lepszych momentach. Zbliżający się koniec roku to chyba nie jest zła wiadomość dla Lechii.
CZYTAJ TAKŻE:
Fot. Newspix