To jest ten dzień! Kiedyś Legia Warszawa musiała się przełamać i przełamała się kosztem Jagiellonii, która w pierwszej połowie chyba przestraszyła się samej nazwy rywala, jakby zapominając, że znajduje się on w największym kryzysie od wielu lat i ostatnio łoił go każdy. W efekcie „Wojskowi” w bólach – w przenośni, ale też bardzo dosłownie – wymęczyli upragnione zwycięstwo.
Legia – Jagiellonia: mnóstwo kontuzji
Zostało ono okupione aż trzema (!) kontuzjami obrońców. Już na początku Artur Jędrzejczyk po odbiciu się od wyskakującego z impetem Bojana Nasticia doznał kontuzji barku i musiał zejść. Za niego wszedł Mattias Johansson i bardzo intensywnie spędził swój czas na boisku. Był bliski strzelenia gola (Romanczuk wybił piłkę z linii bramkowej), potem wreszcie go strzelił (Emreli zgrał głową, Szwed dostawił nogę), ale… po przerwie już go nie oglądaliśmy. Okazało się, że Johanssona zaczął boleć mięsień dwugłowy i uznano, że dalsza gra jest zbyt ryzykowna.
W miejsce szwedzkiego kolegi na murawie zameldował się więc ostatni z obrońców na ławce Legii, czyli Lindsay Rose. Po niewiele ponad kwadransie został zmasakrowany po zderzeniu w powietrznym pojedynku z Błażejem Augustynem i zluzował go Pekhart. Takiej serii wymuszonych zmian chyba do tej pory nie widzieliśmy.
Obaj uczestnicy tego zdarzenia nie mogli kontynuować występu. Artur Boruc w pomeczowej rozmowie w Lidze+ Extra sugerował, że w tej sytuacji powinien być podyktowany rzut karny dla Legii. Patrząc na powtórki, Augustyn miał trochę miejsca przy wyskoku, Rose nie znajdował się tuż przy nim, ale mimo wszystko takie starcia raczej uznaje się za przypadkowe. Na pewno jednak dyskusji będzie sporo.
Legia – Jagiellonia: Boruc dodał pewności
Legia wygrała w stylu oddającym jej obecne położenie w tabeli. Awansowała dziś z przedostatniego miejsca na trzecie od końca i widać było, jak mocno ceniła sobie wynik 1:0. Po zmianie stron do zawodników „Jagi” wreszcie dotarło, że atakowanie nie jest zabronione, osiągnęli wyraźną przewagę, ale co tak naprawdę sobie stworzyli? Celne uderzenia Romanczuka i Cernycha nie były większym testem dla Boruca. Gol Puerto nie mógł zostać uznany ze względu na spalonego Hiszpana.
Wychodzi na to, że największe zagrożenie dla Legii stworzyła Legia.
Gołym okiem dało się zauważyć, że Boruc samą swoją obecnością w bramce dawał dużo pewności defensywie i nie ma przypadku w tym, że gdy wypadł ze składu, koledzy wpadli w spiralę porażek. Może i sylwetką pokazywał, że maratonów ostatnio nie biegał, ale wystarczyło, że był. Gdyby jednak Skibicki nie stał na linii strzału Prikryla, doświadczony bramkarz zaliczyłby koszmarną wpadkę. Wypuścił piłkę przy prostej interwencji na przedpolu – trochę w stylu Pawła Kieszka z meczu Wisły Kraków w Gliwicach – dając okazję Czechowi z Jagiellonii, który jednak nie skorzystał z prezentu. Dla odmiany Skibicki w ostatniej akcji spotkania zgrywał piłkę głową tak, że Boruc musiał się solidnie wysilić, żebyśmy nie obejrzeli gola samobójczego. Panowie z długiem wdzięczności względem siebie wyszli na zero.
Najlepiej postawę gości w ataku pokazuje scenka z końcówki. Cernych naprawdę efektownie przerzucił sobie piłkę nad rywalem, tyle że potem kopnął w… aut. Nawet jeśli podopieczni Ireneusza Mamrota miewali przebłyski, na własne życzenie je gasili. Cóż, po prostu zmierzyły się dziś dwa słabo dysponowane zespoły.
Legia – Jagiellonia: goście bezzębni
Legii trzeba oddać, że w pierwszej połowie mimo wszystko grała wyraźnie lepiej niż „Jaga”. Była jeszcze poprzeczka Josue z rzutu wolnego i groźny strzał Portugalczyka zza pola karnego zmuszający Dziekońskiego do wysiłku, zepsuta kontra przez Emreliego i parę innych niezłych akcji plus pewność w tyłach. Druga odsłona to już trzymanie wyniku, chwilami bijące po oczach, jak Mladenović odkopujący piłkę za linią boczną, by człapiący do wykonania wyrzutu z autu Ribeiro mógł ukraść jeszcze więcej czasu. Nieważne jak, byle wygrać – takie było założenie Legii i wreszcie się udało. Marek Gołębiewski po końcowym gwizdku cieszył się nad wyraz ekspresyjnie, jemu też spadł z serca sporych rozmiarów kamień.
Czy problemy „Wojskowych” właśnie się skończyły i teraz pozostaje czekać na marsz w górę tabeli? Niekoniecznie, zwłaszcza że po dzisiejszych absencjach Gołębiewskiemu pozostało czterech zdrowych obrońców (Wieteska, Mladenović, Hołownia, Ribeiro), a już w środę starcie z Motorem Lublin w Pucharze Polski. Od czegoś trzeba jednak zacząć.
Jagiellonia? Potwierdziła, że w obecnym sezonie zbyt wiele obiecywać sobie po niej nie można. Jasne, kontuzjowany jest Imaz, trochę meczową kadrą zamieszał też covid, ale to nie usprawiedliwia tak mizernej postawy z przodu.
Wygrała drużyna, która zrobiła więcej, żeby wygrać.
CZYTAJ TAKŻE:
- Paweł Olszewski: W życiu bym nie przypuszczał, że przez obtartą piętę stracę osiem miesięcy [WYWIAD]
- Stanowski: Jestem Darek, teraz to już na pewno mi się uda
Fot. FotoPyK