Wbrew temu co mogła podpowiadać nam intuicja, Arsenal i Liverpool w tym roku kalendarzowym nie dzieliło wiele. W Premier League oba kluby w zasadzie szły równo, ich punktacja była na niemal tym samym poziomie. Można było więc nabrać przynajmniej cienia wątpliwości, czy Liverpool jest dzisiaj aż tak zdecydowanym faworytem starcia na Anfield. Trwało to jednak jakieś pięćdziesiąt sekund.
To właśnie wtedy Liverpool utwierdził swoich kibiców w przekonaniu, że oni wyszli po zwycięstwo i tylko po zwycięstwo. Agresywny pressing został założony na samym starcie spotkania i utrzymał się do ostatniego gwizdka. To o tyle niezwykłe, że The Reds potrafili przecież zdjąć nogę z gazu, gdy komfortowo prowadzili z Manchesterem United. Tego wieczora na podobne obrazki przyzwolenia jednak nie było.
Nawet rozkład trafień jasno sugeruje, że Liverpool nie zadowalał się wbiciem jednej, dwóch bramek. W końcu Aaron Ramsdale kapitulował w 39., 52., 73. i 77. minucie. Przy czym należy zaznaczyć, że gdyby nie dyspozycja Anglika, Arsenal dostałby po dupie jeszcze mocniej. Stołecznemu klubowi nie zagrało bowiem dzisiaj nic, każdy ma coś za uszami. W wypadku podopiecznych Jurgena Kloppa można mówić jedynie o serii dobrych lub bardzo dobrych występów ze specjalną kategorią na popisy wybitne, gdzie z pewnością może trafić Trent Alexander-Arnold.
Arsenal z pewnością liczył, szczególnie po udanych ostatnich miesiącach, że uda mu się z Liverpoolem nawiązać jakąś walkę. Został jednak brutalnie zweryfikowany. Żadnym nadużyciem nie będzie stwierdzenie, że ich miejsce po prostu nie znajduje się obecnie w czubie Premier League. Walki o europejskie puchary nikt im rzecz jasna nie odbiera, wciąż są relatywnie wysoko, ale bliżej londyńczykom do Ligi Konferencji niż przyszłorocznych zmagań w Lidze Mistrzów.
Liverpool – Arsenal. Jak to wszystko łatwo wygląda
Czymś, co najbardziej rzucało się w oczy, była łatwość w konstruowaniu sytuacji bramkowych przez gospodarzy. Właściwie co dwie, trzy minuty wybuchał pożar, który albo kończył się stratą bramki, albo interwencją Ramsdale’a, albo pudłem zawodnika Liverpoolu.
Momentami trudno było ująć w słowa to, jak niegroźną przeszkodę stanowią piłkarze Arsenalu. Właściwie po stracie drugiej bramki ich defensywa wyciągnęła czerwony dywan i masowo zapraszała na niego kolejnych graczy Liverpoolu. Wejściówkę mógł otrzymać każdy, czego dowodem Minamino. Japończyk strzelił wreszcie gola dla klubu z Anfield, a jego strzał był zarazem pierwszym jego kontaktem z piłką po wejściu na boisko.
Jednakże tą akcją, która mogła budzić największy podziw, było niewątpliwie trafienie na 3:0, autorstwa Mohameda Salaha. Liverpool wszystko zrobił w niej idealnie, jakby od niechcenia, a przecież tak idealne zagrania piłki wymagają niemałego kunsztu. I nie, to wcale nie jest tak, że Arsenal popełnił w tej akcji błąd za błędem. Oni po prostu zostali perfekcyjnie rozpracowani przez rywala, nie mieli szans, by odpowiednio zareagować.
GOAL: 74′ Liverpool 3-0 Arsenal (#Salah)#LIVARS #PL #FPL
Follow for more goals @ronaldmorgan_ pic.twitter.com/45j2wk6RpL
— Ronald Morgan (@ronaldmorgan_) November 20, 2021
Cztery podania, sześć kontaktów z piłką:
- Długie podanie od Alissona,
- główka do Joty,
- główka Joty do Mane,
- przyjęcie, sprint i dośrodkowanie Mane,
- wykończenie Mohameda Salaha
Opis może wyglądać jak definicja kontry, ale tak nie jest – Liverpool w ten sposób zbudował nie odpowiedź na zakusy rywala, ale szybką akcję, która przeniosła ich pod pole karne rywala za pomocą. Proste środki, ale wymagające pomysłu, umiejętności i zaangażowania. Tego ostatniego Arsenalowi brakło chyba najbardziej.
Liverpool – Arsenal. Arteta bardziej charakterny niż podopieczni
Jasne, pierwsza połowa w ich wykonaniu nie była taka zła (chociaż nijak nie zagrozili Alissonowi). Niemniej, trudno jest się pozbyć wrażenia, że zagrali na znacznie mniejszym poziomie zaangażowania niż Liverpool. Może jest trochę racji w tym, że to jak się rozgrzewasz, ma jakiś wpływ na to, jak wyglądasz w trakcie spotkania.
Krzysztof Stanowski pisał przed spotkaniem o niechlujstwie Arsenalu, gdzie każdy stanowił wolny elektron, kopał, bo tak. W tym samym czasie Liverpool dopieszczał wszystko, każde zagranie, nie było podejścia – to tylko rozgrzewka.
Różnica w podejściu była też widoczna na boisku. Pomijając fakt, że to Liverpool był częściej przy piłce i to on prowadził grę, wszak było to spodziewane, to Arsenal nie wytrzymywał też próby charakterów. Większa agresja, zdecydowanie, pragnienie tego, by piłka zatrzepotała w sieci rywala – to wszystko przeważało dziś szalę na stronę The Reds.
Ważnym obrazkiem tego spotkania było starcie między Jurgenem Kloppem a Mikelem Artetą. Hiszpan nie schował głowy pod ziemię, gdy Niemiec zaliczył jeden ze swoich problematycznych wybuchów, tylko wyszedł mu naprzeciw. Za to duże brawa, bo chociaż większość osób postrzega Kloppa jako miłego człowieka, to potrafi być on niezwykle nieprzyjemny, chamski dla swoich rywali przy linii bocznej. Arteta postanowił się mu nieco przeciwstawić, ale nie zdołał tym natchnąć swoich podopiecznych.
Liverpool wręcz przeciwnie – od tamtego momentu grał jeszcze ostrzej, z jeszcze większą determinacją.
The Gunners sporo jeszcze brakuje, by móc rywalizować z najmocniejszych w lidze, dzisiaj było to nader widoczne. Problemy dotyczą nie tylko boiska i taktyki, ale także – nie ma co bagatelizować – cech wolicjonalnych. Można jednak było się tego spodziewać, wszak Arsenal dysponuje jedną z najmłodszych kadr w Premier League. Liverpool zaś jest bandą wyjadaczy, która dzisiaj zagrała słynny heavy-metalowy koncert.
Nie można jednak wykluczyć, że Arsenal będzie w stanie pewnego dnia wskoczy w ich rolę. W końcu Pink Floyd, przed latami swojej świetności, grało jako support dla Jimiego Hendrixa.
LIVERPOOL 4:0 ARSENAL
- S.Mane – 39′
- D.Jota – 52′
- M.Salah – 73′
- T.Minamino – 77′
Czytaj także:
Fot.NEWSPIX