To nie miał prawa być szczęśliwy weekend dla Mercedesa. Lewis Hamilton nie tylko musiał radzić sobie z cofnięciem o pięć pozycji (kara za wymianę silnika) przed niedzielnym wyścigiem, ale piątkowe kwalifikacje skończyły się dla niego dyskwalifikacją. Nadrabiać dystans do Maxa Verstappena musiał zarówno w sobotę, jak i niedzielę. Ale koniec końców to on wygrał Grand Prix Brazylii. W kapitalnym stylu, nie pozostawiając żadnych wątpliwości. Do końca sezonu pozostały trzy wyścigi, a walka o mistrzowski tytuł nabrała jeszcze wyraźniejszych rumieńców.
Wiele w świecie Formuły działo się jeszcze przed niedzielnym ściganiem. Wszystko kręciło się wokół Lewisa Hamiltona. Brytyjczyk wygrał kwalifikacje, ale potem okazało się, że złamał regulamin. To oczywiście musiało spotkać się reakcją – stąd kierowca Mercedesa został zdyskwalifikowany.
Dostało się też Verstappenowi, choć on akurat musiał zapłacić karę finansową (“zaledwie” 50 tysięcy dolarów) za to, że po kwalifikacjach dotknął bolidu rywala, kiedy nie miał prawa tego robić. W każdym razie – sytuacja Hamiltona przed sobotnim sprintem nie była kolorowa. Ale pojechał w nim na tyle dobrze, że w niedzielę miał mieć zapewnione dziesiąte pole startowe (biorąc pod uwagę jeszcze cofnięcie o pięć pozycji za wymianę jednostki napędowej).
Co za show!
Red Bull był zatem w komfortowej pozycji. Ale i tak nie należało się spodziewać, że siedmiokrotny mistrz świata odpuści walkę o zwycięstwo. Szczególnie że kolejna wygrana Maxa już naprawdę znacząco oddaliłaby go od tytułu.
Brytyjczyk w niedzielę od początku błyskawicznie piął się w tabeli wyników. Tuż po starcie był już szósty. W międzyczasie przy próbie ataku na Carlosa Sainza nieszczęście spotkało Lando Norrisa, który przebił oponę. Oznaczało to tyle, że młody kierowca spadł na ostatnią pozycję. To oczywiście jakkolwiek nie wpłynęło na poczynania Hamiltona, który po chwili był już czwarty, a kiedy został przepuszczony przez Valtteriego Bottasa, znalazł się wyłącznie za Sergio Perezem i Verstappenem.
Co było dalej? Hamilton przymierzał się do ataku na Pereza, a ten znacząco zwalniał, żeby jego kolega z zespołu mógł budować przewagę. W pewnym momencie jednak Brytyjczyk połknął kierowcę Red Bulla, tylko że momentalnie znowu spadł na trzecią pozycję. Bo Meksykanin przeprowadził udany kontratak. Nie mógł jednak unikać przeznaczenia do końca wyścigu. Na osiemnastym okrążeniu Hamilton go wyprzedził.
Brytyjczyka a Verstappena dzieliły wówczas zaledwie 3.5 sekundy. Niedługo potem obaj kierowcy zjechali na pit-stop, który zajął im… dokładnie tyle samo, czyli 2.4 sekundy. Wiedzieliśmy zatem, że będą nas jeszcze czekać emocje. Pierwszy poważny atak Lewisa na Holendra zakończył się tym, że obaj wypadli poza tor. Można się w tym było dopatrzeć pewnej winy Verstappena, ale sędziowie nie zdecydowali się go ukarać.
Było jednak jasne, że Red Bull ma problemy. Max sugerował swojemu zespołowi, że nie dowiozą pierwszego miejsca do końca. I miał rację. Hamilton niedługo później dopiął swego i awansował na pozycję lidera. A potem tylko powiększał przewagę. Holender mógł co najwyżej przejmować się tym, że na plecach siedzi mu Bottas. Ale kwestia zwycięzcy wyścigu była jasna. Brytyjczyk dziś królował. Wygrał ze znaczącym zapasem nad największym rywalem.
To oznacza tyle, że walka o mistrzowski tytuł nabrała rumieńców. Do końca sezonu zostały tylko trzy Grand Prix. Verstappena i Hamiltona dzieli już tylko 14 punktów.
Fot. Newspix.pl