– To już juniorzy by lepiej zagrali, a nawet jakby byli tak samo słabi, to by przynajmniej zostawili trochę serca – nie ma chyba na świecie kibica, któremu kiedyś, na różnym etapie swojej przygody z futbolem, nie przemknęła przez głowę taka myśl. Zazwyczaj towarzyszy nam w chwilach głębokiej frustracji, gdy kapitan zaczyna grać na czas przy wyniku 0:2, największa gwiazda zespołu traci piłkę po raz siedemnasty, w dodatku na swojej połowie, a obrona nawet nie udaje, że planuje w jakikolwiek sposób przeszkadzać rywalowi.
Wtedy dajemy się omotać tą piękną ułudą, tym wielkim marzeniem – wymieniamy wszystkie „przepłacone gwiazdeczki”. Dziękujemy „nieogarowi na ławce trenerskiej”. Za nich wjeżdżają juniorzy, ze swoim juniorskim trenerem i dzięki ambicji, walce, jeżdżeniu na dupach oraz temu słynnemu charakterowi zaczynają łoić kolejnych przeciwników.
Z tego snu zazwyczaj wyrasta się z wiekiem i doświadczeniem piłkarskim, które podpowiada, że nieopierzony 17-latek nie tylko nie jest piłkarsko lepszy od „przepłacanej gwiazdeczki”, ale też biega wolniej, ma mniej siły i słabiej wyskakuje przy pojedynkach główkowych. Poza tym z wiekiem przybywa też naocznych świadectw. Tak się składa, że w Polsce kluby często bankrutują. Wtedy są zmuszone grać juniorami, są zmuszone sięgać do tych najtańszych i najprostszych rozwiązań. Szybko okazuje się, że pobudka jest bolesna, zazwyczaj odbywa się na dnie ligi, a cierpi nie tylko klub, nie tylko cały zespół, ale też ci nieszczęśni juniorzy, którzy zaliczają bardzo twarde powitanie w dorosłej piłce.
Z czasem staje się zupełnie jasne, że nie da się zastąpić profesjonalistów skupionych w budowanej miesiącami drużynie, gromadką bardzo ambitnych młodzików czy ludzi na zakręcie. Natomiast tak jak jest oczywiste, że nie da się wymienić całej jedenastki, tak historia podpowiada przypadki bardzo dynamicznych awansów pojedynczych jednostek.
Zastanawiam się do teraz – gdzie byłaby Legia Warszawa, gdzie byłby Michał Karbownik, a także gdzie byliby jego koledzy z drużyny, gdyby nie te słynne rotacje warszawskiego klubu na początku sezonu. Pamiętam to bardzo dobrze, bo jak zwykle padło na ŁKS. Zdążyłem się już przyzwyczaić, natomiast wtedy jeszcze byłem pełen wiary – przed meczem pocieszałem się, że gwiazdy będą odpoczywać, że Vuković wjeżdża w kluczowy moment eliminacji Ligi Europy. Trzy dni później miał być rewanż z Rangersami, mecz absolutnie kluczowy, bo wiadomo było wówczas, że i sytuacja finansowa w Legii nie jest idealna. Vuko totalnie zamieszał. W pierwszym składzie m.in. Niezgoda za Kulenovicia, Agra i Nagy za Vesovicia i Luquinhasa. Antolić, Jodłowiec i Praszelik w miejsce Martinsa, Gwilii i Cafu.
No a na lewej obronie właśnie Karbownik, o którym można już było coś usłyszeć w legijnych mediach, często świetnie zorientowanych w kwestii potencjału zawodników rezerw. ŁKS przegrał, 2:3, choć Legia miała spore problemy i ostatecznie musiała nawet wpuścić tego Luquinhasa. Natomiast Karbownik zaprezentował się na tyle dobrze, że już do III ligi nie wrócił, zagrał jeszcze pożegnalne 90 minut w połowie września, poza tym po występie na ŁKS-ie dołożył jeszcze 32 kolejne występy w dorosłej Legii.
Nie chcę skłamać, bo tych meczów nie widziałem, ale tamten sezon w III lidze Karbownik zaczął jeszcze w środku pomocy, na lewej obronie zagrał Obradović (często jego istnienie podważano, natomiast z relacji świadków wynika, że właśnie grywał na pozycji Karbownika w „dwójce”). Karbownik grał na czwartym szczeblu rozgrywkowym od deski do deski, tuż przed tym spotkaniem z ŁKS-em zaliczył zwycięskie derby z Polonią Warszawa. I nagle przeskoczył o te trzy szczeble. Nagle stał się podstawowym piłkarzem mistrza Polski, polisą Legii na przyszłość, łakomym kąskiem na rynku transferowym, a przecież w teorii nawet nie grał na swojej pozycji.
Takich przeskoków znajdziemy dziesiątki. Ostatnio w ŁKS-ie prawdziwy szpital. Momentami kontuzjowani byli napastnicy numer jeden i dwa – w tych rolach pewnie Stipe Jurić i Ricardinho, napastnik numer trzy – tutaj Samuel Corral. Ale urazy i kontuzje dopadły też skrzydłowych, który można byłoby przesunąć do przodu – choćby Piotra Janczukowicza. Zrobiła się wyrwa, którą trzeba było jakoś załatać. Spojrzenie w stronę rezerw przyniosło postać Macieja Radaszkiewicza. Radaszkiewicz został ściągnięty przez ŁKS z III-ligowej Lechii Tomaszów Mazowiecki jako wzmocnienie dzieciaków, występujących w drugim zespole. Chłopaki robili wtedy awans z IV ligi do III, więc trzeba było dorzucić im kogoś doświadczonego na tym poziomie. Radaszkiewicz pasował, choć sam grywał też niżej – początek pandemii zastał go w barwach IV-ligowego KS-u Łomianki.
Żeby jeszcze to był jakiś demon skuteczności. Natomiast na czwartym szczeblu rozgrywkowym Transfermarkt odnotował jego 57 występów okraszonych 9 bramkami. Zresztą, o czym tu gadać, chłopaka ściągano do IV-ligowych rezerw. Dziś? Dziś Ricardinho jest już w pełni zdrowy, ale na prestiżowy mecz derbowy po prostu przegrał z Radaszkiewiczem walkę o skład. 24-latek dobrze zaprezentował się w Pucharze z Cracovią, a w lidze strzelił na wagę trzech punktów z Sandecją i potem raz jeszcze, tak samo cennego gola z Arką.
Jeszcze ciekawsza jest zresztą historia Oskara Koprowskiego. Lewonożny stoper, wychowanek, ŁKS w sercu. Identyczny profil jak Jan Sobociński, no ale umiejętności nieco mniejsze. Gdy Sobociński robił z ŁKS-em awans do Ekstraklasy, Koprowskiemu dopiero szukano odpowiedniego klubu na wypożyczenie, rzucając go najpierw do Wejherowa, potem do Legionowa. Gdy Sobociński dostawał powołania najpierw do U-20, potem do U-21, Koprowski trafił do wspomnianych IV-ligowych rezerw. Dzisiaj? To Koprowski zagrał w derbach, to Koprowski zbiera pochwały i powoli rośnie na ulubieńca Galery. A przecież też nie było nawet w planach jakiegoś szerszego wprowadzania go do drużyny. W końcu ŁKS miał Dąbrowskiego, Monsalve, Marciniaka, Sobocińskiego, a pierwszy do wejścia z rezerw był jednak Lorenc. Połamali się Monsalve, Marciniak, Sobociński i Lorenc, Koprowski swoje 5 minut wykorzystał w sposób, którego może mu zazdrościć każdy piłkarz z III ligi.
Czy podobnie może to zadziałać w kwestii trenera? Zwłaszcza w kwestii trenera mistrza Polski, walczącego z kryzysem na wszystkich możliwych poziomach, od dyscypliny w szatni, po aktualną formę piłkarską oraz nadchodzące natężenie meczów? Ujmę to tak: byłoby naprawdę fajnie. Ta historia Marka Gołębiewskiego ma potencjał, trzeba to jasno określić. Jego rozstanie ze Skrą Częstochowa przypominało trochę doskonale znane z bardziej medialnych klubów: „zapłacił za to, że się wychylił”. Gdyby najpierw nie robił wyników ponad stan, potem pewnie nie dostałby wiosłem przy okazji kryzysu. Natomiast jego robota nie przeszła niezauważona. Może nie do końca jest tak, że Gołębiewski przebierał w ofertach. Ale jednocześnie wiem, że były nim zainteresowane dość poważne kluby z I ligi. Wizja gry, cała filozofia, która za tym stoi, ale i po prostu twarde fakty w postaci nagrań z najlepszych meczów Skry – to wszystko nie umykało co bardziej kumatym prezesom, dyrektorom sportowym czy po prostu właścicielom. Podobnie jak jego barwne wywiady, budowanie swojej marki jako trenera.
Gdy przyjął ofertę z Legii, mimo wszystko się zdziwiłem. Ta I liga była w zasięgu, ba, w zasięgu wydawały się kluby, z którymi można byłoby na serio powalczyć o awans do Ekstraklasy. Tymczasem Gołębiewski poszedł do III ligi, niańczyć dzieciaków z Warszawy, którzy w perspektywie mają przejście do zespołu Michniewicza. Z jednej strony całkiem przyjemnie, jak dla trenera stawiającego na długofalowość, radość z gry, ofensywne fajerwerki w miejsce twardej defensywy. Ale nie da się zapomnieć, że to futbol trzecioligowy. Pamiętna scena z Mean Machine.
– Co myślisz o amatorskiej piłce?
– No cóż, jest amatorska.
Chyba sam Gołębiewski nie sądził, że za stery wskoczy tak szybko. Chyba nikt w Legii nie brał takiego scenariusza pod uwagę. Jednak to w sumie jedynie dodaje całej sytuacji uroku. Kibicom Legii w ramach otuchy chciałbym przekazać, że w ostatnich miesiącach futbol naprawdę lubi dobre historie, rzuca nimi na lewo i prawo jakby próbował oddać fanom to, co stracili w trakcie pandemii. W ramach przestrogi jednak warto przypomnieć nazwiska Jozaka, Klafuricia, nawet Vukovicia.
Inna sprawa, że… gorzej w lidze już chyba być nie może?