Legia wyłapała wczoraj 0:3 w pędzel i żadna to sensacja, bo – prawdę mówiąc – nie mam wielkiego przekonania, że to Napoli ograłaby reprezentacja Polski. Zobaczyliśmy futbol z zupełnie innego świata, do którego my nie pasujemy i żadne słynne „danie z wątroby” tej różnicy nie zatrze. Albo gra się zajebiście w piłkę, albo przeciętnie. No i oni zajebiście, a my przeciętnie. Co najwyżej.
To, że tam się utrzymywało 0:0 przez tyle czasu, to jednak zasługa głównie tego, że Napoli nie wystawiło całkowicie pierwszej jedenastki. Potrafię sobie wyobrazić – i wy na pewno też – sytuację, w której od początku wychodzi Osimhen i ładuje dwie do przerwy, a potem mają spokój. Spaletti jednak trochę zamieszał, Legia miała masę szczęścia, bo Napoli w pewnych momentach marnowało już coraz – nazwijmy to – głupsze sytuacje, ale w końcu wpaść musiało.
Czy akurat po akcji, kiedy Emreli walnął w słupek, nie wiem, ale nie łudźcie się, że ten gol Azera by coś zmienił – oni i tak by wygrali 3:1.
Różnica w przygotowaniu nie tylko technicznym, ale i biegowym jest kolosalna. My nie potrafimy grać co trzy dni, a oni jak najbardziej. W końcówce legioniści byli tak zabiegani, że na dwóch metrach rywale uciekali im o metr. To jest przepaść. Nie mogły pomóc zmiany, nawet jeśli jest ich pięć. Polskie drużyny musiałyby dostać tych zmian jedenaście, żeby nadążyć. Ale póki co na takie reformy dla mniej sprawnych jeszcze się nie zanosi.
Zobaczcie na przykładowego Mladenovicia – zostawiając formę, to w Polsce mówimy o koniu do biegania. A tutaj, konik, kucyk, co najwyżej. Na nikim nie robi wrażenia. Chciał sobie puszczać piłkę bokiem, a Napoli pyk, chłopie, gdzie lecisz, oddawaj gałę.
W rewanżu łatwiej nie będzie, bo Legia napędzana kibicami, będzie jednak musiała wyjść trochę ofensywniej, zaatakować, a nie tylko bronić się przez 90 minut w okolicach szesnastki. Napoli spokojnie to wykorzysta i cudu, a cudem będzie punkt, się nie spodziewam. W Anglii to samo, no raczej nie punktujemy na tamtych boiskach.
Mecz ze Spartakiem pewnie będzie spotkaniem, które zdecyduje, czy Legia wywalczy sobie wiosnę w Europie, konkretnie w Lidze Konferencji. No bo swoją drogą – wygrać dwa pierwsze mecze i skończyć na czwartym miejscu… Głupia byłaby to sprawa.
Ale jak to wtedy połączyć z ligą, na wiosnę miał być już spokój! Zaraz może się okazać, że najważniejszym frontem dla Legii będzie Puchar Polski. W Ekstraklasie można już zapomnieć o gonieniu lidera, ale tam przecież jeszcze ucieka Raków, Lechia, inne ekipy też mają zapas. Kibice żyją przekonaniem, że Legia się ogarnie, ale przecież wcale nie musi, a jeśli nawet tak, to zwyczajnie może zabraknąć meczów.
No i to byłoby absurdalne – tyle walczył Mioduski, żeby w końcu załapać się na grupę pucharów, dostawał od Luksemburczyków, Słowaków, wszystkich, wreszcie wziął Michniewicza, ten dał mu tę grupę, ale na końcu może skończyć w ogóle bez pucharów. I co wtedy z budżetem?
Nie ma rady – wszystkie siły na Puchar Polski. Świt Skolwin to w tej chwili kluczowy rywal, jakkolwiek to brzmi.