Mistrzostwa Świata w 2014 roku to jedna z moich ulubionych wielkich piłkarskich imprez. Pierwsza poważna w nowej roli – nie kibica, a człowieka, który ma za zadanie to jak najbarwniej opisać. Pierwsza, gdy prowadziłem codzienny blog – to już ze mną zostało i podczas Euro 2016, i w trakcie rosyjskiego mundialu. No i teraz, gdy powoli zbliżamy się do końca Euro 2020. To był też pierwszy turniej, którym naprawdę żyłem w stu procentach, od pierwszej do… Niemal do ostatniej minuty turnieju.
To była piękna historia, zawsze się wzruszam jak słyszę hymn „We are the one”, zwłaszcza, gdy Jennifer Lopez zaczyna skandować to swoje „forsa, forsa”. Naprawdę ciężka harówa, po kilkanaście godzin dziennie, ale każdy dziennikarz potwierdzi, że dla takich chwil w ogóle się do tego całego kotła wchodzi. Nikt nie przeszkadza – no bo jesteś w pracy. Nikt nie ma pretensji, nikt nie ma oczekiwań, jesteś tylko ty, turniej i czytelnicy. Ty, kilkadziesiąt meczów w kilkanaście dni i czytelnicy.
W trakcie tej imprezy przeczuwałem, co się święci. Polski nie było na imprezie. Chorwaci wypadli mi już w fazie grupowej. Bośnia i Hercegowina oraz Cristiano i Ronaldo również nie awansowali do 1/8 finału, co drastycznie ograniczało mi możliwości kibicowskie. Holandia jak zwykle grała doskonale w pierwszych meczach, więc było pewne, że wyłoży się na dalszym etapie turnieju. Ledwo zakochałem się w Jamesie Rodriguezie i Kolumbii, a już oprawiała ich Brazylia. Ledwo zacząłem trzymać kciuki za Brazylię, a już Niemcy nastukali im 7:1.
Z Rodriguezem to w ogóle ciekawa historia. Imponował mi nie tylko jako piłkarz, który zarzucił gola turnieju, asystę turnieju i generalnie ciągnął swój zespół przez kolejne fazy, a gdy odpadł – w niesłychanie wzruszający sposób rozkleił się na murawie. Imponował mi też jako człowiek – gorliwy katolik, mimo młodego wieku ojciec rodziny, ożeniony z siostrą kumpla z drużyny, Davida Ospiny. Skromny, uśmiechnięty, w mediach społecznościowych dziękował na przemian rodzinie, Bogu i jeszcze raz rodzinie. Wymarzony zięć. Ale gdy ostatni raz sprawdzałem – moje małżeństwo, zawarte w podobnym czasie, jednak jest trochę bardziej trwałe.
Natomiast wracając do turnieju – mniej więcej na wysokości ćwierćfinałów byłem pogodzony z losem. Wszystko układało się pod scenariusz, w którym nie będę miał komu kibicować w finale. Miałem tylko dwie kibicowskie zachcianki. Po pierwsze: żeby nie trzeba było kibicować Niemcom. Podobnie jak Stan w swoim głośnym tekście z tamtego okresu, nigdy nie potrafiłem znieść widoku cieszących się sąsiadów, nigdy nie mogłem zmusić się do sympatyzowania z ludźmi, którzy bez żadnych złych intencji, po zwycięstwie będą musieli odśpiewać, że „Deutschland uber alles”. Nie i koniec, wiem, że to dziecinne, ale mam tak do dzisiaj i już pewnie tak mi zostanie na zawsze. Druga zachcianka była prostsza: żeby nie trzeba było kibicować Messiemu. Wtedy byłem zdecydowanie w drużynie „Team Ronaldo”, a jeszcze dodatkowo w drużynie „Team Ronaldinho” i oczywiście „Team Maradona/Pele”.
Zdobycie Mistrzostwa Świata przez Messiego byłoby zbyt cukierkowe, zbyt „tsubasowe”, zbyt oczywiste. Jest w tym jakaś piłkarska sprawiedliwość, że gość, któremu wszystko przychodzi tak łatwo, który w tak prosty, wręcz banalny sposób ośmiesza kolejnych rywali, aż do teraz ma jakiś swój nieosiągalny cel. Być może jeszcze to się zmieni, akurat na finiszu kariery, ale wtedy? Trzymałem kciuki za Ronaldo, zresztą ucieszyłem się w 2016 roku, gdy zdobył mistrzostwo kontynentu, chociaż tutaj uciekając Messiemu. Nie chciałem i broniłem się przed trzymaniem kciuków za Messiego.
Finał najchętniej spędziłbym w hotelowym basenie. Zwłaszcza, że w miejscu, do którego polecieliśmy, roiło się od Niemców. Do dziś nie wiem, co byłoby gorsze, który scenariusz by mnie bardziej wnerwił. Niemcy latający z flagami po całym ośrodku mnie wnerwili.
***
Dlatego tak cieszę się z obecnego finiszu. Zostało już tylko czterech półfinalistów i tak naprawdę trudno mi tutaj wskazać jakiś czarny charakter – bez trudu za to widać ludzi, z którymi nie da się nie poczuć jakichś więzi. Cokolwiek się zdarzy, ktokolwiek ten turniej wygra – napisane zostaną naprawdę piękne historie, które z miejsca pewnie na warsztat weźmie albo Netflix, albo inna platforma z serialami – skoro zainteresowali się nawet Tottenhamem Jose Mourinho.
Najbardziej oczywisty, a jednocześnie najmniej realny to oczywiście scenariusz duński. Rety, jak tu by się wszystko zgadzało. Mamy naprawdę każdy możliwy wątek dobrego kina familijnego oraz jeden do jednego wyciągnięte smakowite kąski z pamiętnego „Kapitana Jastrzębia”. Tam był bodajże Jun Misugi, który ciągnął swoją drużynę, ale niestety miał problemy z sercem. Nie pamiętam już, czy koledzy odwiedzili go w szpitalu wraz z pucharem i medalami, ale to tak oklepany motyw, że gościł niemal w każdym filmie czy książce. Nie oparł mu się nawet Adam Bahdaj w swojej bodaj najsłynniejszej powieści, a już na pewno tej, którą czytałem najczęściej.
Ale Eriksen to jest tylko mały wycinek. To przecież jest też ukoronowanie tego wyjścia z cienia ojca, jakie urządza od lat Kasper Schmeichel. Wydawało się, że będzie diabelnie trudno jakkolwiek nawiązać do sukcesów ojca, który z Manchesterem United zdobył pięć mistrzostw Anglii, Ligę Mistrzów oraz stertę pomniejszych pucharów. Tymczasem wygranie Premier League w barwach Leicester City to już osiągnięcie naprawdę bardzo blisko kunsztu ojca. Gdyby Kasper jeszcze poszedł w jego ślady wznosząc puchar za Mistrzostwo Europy – mielibyśmy jedną z lepszych historii „z ojca na syna” w dziejach europejskiego futbolu. A Simon Kjaer, który jako trzydziestolatek został wyrzucony z Atalanty Bergamo? Jego roczne wypożyczenie zostało skrócone na prośbę klubu już po 6 miesiącach, Kjaer zagrał pięć razy. To w jaki sposób wpasował się w Milan, jak uczestniczył w jego podniesieniu, to już naprawdę kawał wyczynu. A to, czego dokonuje na turnieju, w trakcie gry i poza grą?
Te sceny z meczu z Finlandią zostaną z nami na długo przecież nie tylko z uwagi na Eriksena, ale też na jego przyjaciół. Gdy Hojbjerg totalnie się rozkleił po zwycięstwie nad Czechami, nie było chyba w Europie człowieka, który nie czułby z Duńczykami sympatii, i Anglia raczej nie jest na tej mapie wyjątkiem.
No właśnie. Anglia. Anglia Garetha Southgate’a, który odkupuje winy na ćwierćwiecze zawalonego Euro 1996. Wiecznie przegrani. Wiecznie niedowartościowani, wiecznie zastanawiający się, jak przekuć sukcesy klubów z Premier League na sukcesy reprezentacji. Lineker z tą swoją niemiecka klątwą. Harry Kane, wielka manifestacja lojalności. Świetna przyjaźń Declana Rice’a i Masona Mounta, którzy bez ceregieli w wywiadach przyznają: „tak, nazywali nas głupi i głupszy”. Zresztą, ten ostatni, rzucany po wypożyczeniach, nagle stający się gwiazdą Chelsea, głównie z uwagi na transferowe zakazy, które zmusiły klub do sięgnięcia po zasoby tzw. „Loan Army”.
A Rashford? Jego zaangażowanie w akcje charytatywne? Zresztą, tego typu rzeczy nie ma nawet sensu wymieniać, bo w każdej ekipie znajdziemy takich gagatków. Jasne, Anglicy bywają antypatyczni. Antypatyczna bywa ich gra. Antypatyczna bywa ich buta. Czuć zresztą, że to oni w tej czwórce są najmocniejsi kadrowo, a przecież jeszcze dodatkowo pomaga im Wembley. I to pomaga im właściwie na wślizgu, bo w wyniku politycznych regulacji covidowych, na stadionie zasiądą jedynie angielscy kibice. Ale znowu czy to taki powód, by nie sympatyzować z podopiecznymi Southgate’a?
Hiszpanii wolałbym szerzej nie opisywać, bo po prostu jestem zdecydowanie zbyt słaby, by ująć jakoś w słowa opowieść o życiu Luisa Enrique. Skończmy na tym, że nie ma chyba na świecie rodzica, który by mu nie współczuł i nie życzył wszystkiego dobrego w dalszym życiu.
No i wreszcie Włosi. Znów ten bardzo jasny kontekst, który pojawił się na ostatniej prostej, wraz z przerwanym sprintem Leonardo Spinazzoli. To był jego turniej, to były jego chwile, najbardziej symboliczna była sytuacja z zagraniem pośladkami. Po drugiej stronie stoi jeden z najmocniejszych piłkarzy świata w 2021 roku, celowo użyłem tego słowa, bo Lukaku to właściwie krocząca brutalna siła, podparta jeszcze niebywałym przyspieszeniem i szybkością. A ty zatrzymujesz go tyłkiem. Dzień konia, turniej konia. I taka groźna, taka pechowa kontuzja, odniesiona jeszcze w tak doniosłym momencie, gdy już Włosi powoli zastanawiali się, jak rozłożyć siły na resztę imprezy.
Ale to przecież nie tylko Spinazzola, włoski – zachowując naturalnie wszystkie proporcje – odpowiednik Eriksena, wyłączonego z turnieju. Weźmy familię Chiesów, Federico i Enrique. Kapka w kapkę legenda Schmeichelów. A Acerbi? Jak ostatnio wymieniał Szymon Janczyk – gość, który dwukrotnie pokonał raka, który przeszedł drogę od pyskatego szczyla, krążącego po nocnych klubach, do stuprocentowego profesjonalisty skupionego na ciągłym rozwoju.
Rany, ależ to wszystko będzie żarło, niezależnie od wyników w ostatnich trzech meczach.
Między innymi dlatego Euro 2020 szybuje w moich rankingach ponad mundial 2014! Z czystym sercem i sumieniem mogę życzyć powodzenia całej czwórce. Sytuacja jak w dobrej restauracji – cokolwiek przyniosą, będzie pysznie.
Fot.Newspix