Nie lubię tego okresu w turniejach, kojarzy mi się trochę z fantastyczną imprezą w okolicach drugiej, może trzeciej nad ranem. Wokół mnie jeszcze wszyscy się doskonale bawią, tańczą, piją, ba, niektóre najfajniejsze atrakcje mają dopiero nadejść. Ale ja już jestem myślami przy poniedziałkowym kacu, przy powrocie do roboty, przy prozie życia, które na nowo ruszy już za chwilę, za kwadrans, za półtora tygodnia.
Połowa sierpnia. No jeszcze kawał wakacji przed nami, nie da się ukryć. Ale ja już wiem, że za moment startuje rok szkolny, znowu poranne wstawanie, znowu kartkówki, klasówki, prace domowe. Na boisku jeszcze wszyscy uśmiechnięci, na murku jeszcze kartony od pizzy, ale gdzieś z tyłu głowy już lista lektur, dzienniki i sprawdziany. Albo dziesiąty dzień 2-tygodniowych wakacji. Albo ostatnie dwa kwadranse na basenie.
Wyłączymy za tydzień telewizory i będzie się dla nas liczyć już wyłącznie start Ekstraklasy. Tak się składa – mecz Bruk-Betu Termaliki Nieciecza ze Stalą Mielec. Nic nie ujmując Bruk-Betowi i Stali Mielec – dwanaście dni wcześniej nadal będziemy w świecie wzruszających historii Eriksena czy Spinazzoli, w świecie magicznego Sterlinga, w świecie fruwających nad murawą Włochów czy pięknie odbudowującego się po swoim irracjonalnym błędzie Unaia Simona. Odejdziemy od suto zastawionych stołów w luksusowej restauracji przy pięciogwiazdkowym hotelu, po czym odjedziemy w siną dal żukiem bez działającej skrzyni biegów. Z najfajniejszych wakacji wrócimy do najcięższej klasy w szkole.
Zawsze, ale to zawsze, odkąd pamiętam, włącza mi się jakaś starcza nostalgia, gdy tylko mija ten szalony okres z nieprawdopodobnym natężeniem meczów. Po fazie grupowej pisałem, nic już nas dobrego nie czeka, bo też taka jest po części prawda, dostaliśmy kupę mocnych historii, ale jednak już w innej dawce, rzadziej, tak, że mogliśmy spokojnie przetrzeźwieć między jednym a drugim strzałem.
A teraz? Zostały trzy mecze. Trzy mecze. Na parkiecie jeszcze gęsto, jeszcze przy barze stoi spora kolejka, ale ukradkiem widać szatniarza pakującego graty do plecaka. Gdzieś w kącie mniej cierpliwy ochroniarz zdjął już marynarę i schował szczękę do futerału. W kącie sali, na jednym ze stolików kelnerka ułożyła stołek nogami do góry – to jest ten moment, gdy w oku kręci się łza. Taki melanż, panowie, taki melanż, a tu już krzesła na stołach.
Natomiast muszę przyznać – albo robię się naprawdę stary, albo te trwające Mistrzostwa Europy naprawdę są pewnym punktem zwrotnym w myśleniu o piłce u wielu z nas. Pamiętam swój pierwszy felieton z 2018 roku, gdy rozpoczynał się rosyjski mundial. Napisałem wówczas, że to jest prawdopodobnie ostatnie święto futbolu, na którym wychowało się całe pokolenie. To były jeszcze czasy przed-pandemiczne, ale i tak wszystko wydawało się już ustalone. Euro 2020 – imprezka rozsiana po całym kontynencie, na który pojedzie niemalże połowa Europy. Mistrzostwa Świata w Katarze? Rozgrywane zimą, zaburzając odwieczny cykl fana piłki nożnej, któremu mundial nieodzownie kojarzy się z ostatnimi dniami roku szkolnego i mocnym wejściem w okres wakacyjny. A potem też mundiale mają zostać rozszerzone. Potem turnieje, na które zostanie sproszone pół świata, mają się odbywać co dwa lata, z przerwą na Copa America, które organizowane jest właściwie za każdym razem, gdy akurat brazylijskim działaczom zbliża się rata spłaty kredytu.
Byłem pesymistą. Mój pierwszy świadomy turniej to Mistrzostwa Świata w 1998 roku, od tego momentu te najważniejsze imprezy były zazwyczaj maksymalnie usztywnione. Poszerzenie Euro jakoś się wybroniło, ale tłumaczyłem sobie, że ćwierćfinał dla Polaków tak wykoślawił mi spojrzenie. Ale dalsze gmeranie w systemie rozgrywek? Jakieś 3-zespołowe grupy, jakieś utwardzenie tej dziwacznej konstrukcji, w której możesz przegrać dwa pierwsze mecze, a i tak bez strachu iść po awans w 3. kolejce? Wydawało mi się, że to już koniec.
Zwłaszcza, że ja tych „końców” już parę widziałem. Koniec futbolu, gdy na emeryturę odchodził Sir Alex Ferguson. Był w Manchesterze United zanim się urodziłem, był w nim, gdy miałem przyjemność podziwiać Giggsa z wysokości trybun przy al. Unii 2, był, gdy wchodziłem w dorosłość, więc gdy nagle go przy linii zabrakło – wydawało mi się, że to już inna gra. Definitywny koniec futbolu nastąpił w sezonie 2012/13, gdy ŁKS zbankrutował. Ale jeszcze inny koniec futbolu przeżyłem, gdy Smuda mi obrzydził do reszty reprezentację Perquisami i Polanskimi. Kolejny, gdy karierę kończył Totti. Gdy z boiska na zawsze zszedł wspomniany Giggs.
Końcem dla niektórych było pewnie poszerzenie Euro, dla mnie takim końcem miało być rozsianie mistrzostw od Baku po Londyn w imię zwiększenia wpływów rodziny UEFA. Końcem nieodwołalnym – bo futbol miał mi chwilę później poprawić tym kuriozalnym na wszystkich poziomach Katarem. Od sytuacji robotników budujących stadiony, przez decyzję o to, by wielkie święto kibiców dostał TAKI kraj, aż po fakt, że imprezę przeniesiono na zimę – uważałem, że futbol oferując nam na przestrzeni dwóch lat dwie takie szalone przygody, sam prosi się o odwrót od piłki reprezentacyjnej.
Natomiast z dzisiejszej perspektywy, u kresu jednego z najlepszych turniejów naszego życia, muszę przyznać sam przed sobą: futbol się nigdy nie skończy. Zawsze za zakrętem będzie coś nowego. Zawsze po Fergusonie przyjdzie Guardiola, zawsze po Ronaldo przyjdzie Neymar, po Zizou wpadnie Mbappe. Gdy już stracimy wiarę, że futbol nam cokolwiek nowego zaoferuje, ŁKS wygra w Gdyni, Chorwacja zrobi z Hiszpanią widowisko, które najchętniej bym sobie wytatuował na ramieniu w formie tzw. rękawa. Futbol stworzy pomnik Mbappe, potem zrobi na nim kilkanaście rys, potem pewnie znów ten pomnik ozłoci. Będziemy się oburzać na różne peryferia. Na komercjalizację, na wybielanie naprawdę czarnych charakterów poprzez ich sportowy mecenat, na zwiększanie natężenia spotkań, na komplikowanie niegdyś prostych reguł.
Ale potem jest murawa, 22 ludzi, jedna piłka. Jest Hojbjerg płaczący po końcowym gwizdku. Jest Southgate, odkupujący winy sprzed ćwierćwiecza. Jest Spinazzola, witany przez swoich kolegów z zespołu jak bohater wojenny po powrocie do kraju. Jest Nico Barella, który robi takie rzeczy, które chciałbym oglądać w każdym, dosłownie każdym meczu.
I już wiem, że to faktycznie jest trzecia w nocy na imprezie. Połowa sierpnia na szkolnym boisku. Ostatnie kilkanaście minut orlikowego meczu z kumplami. Będzie kac. Będzie nowy rok szkolny. Będzie ból wszystkich mięśni o poranku. Ale potem znów przyjdzie kolejna impreza, kolejne wakacje, kolejny orlik.
Historia bez końca. To duży zaszczyt i przywilej, móc relacjonować jej wycinek.
Fot.Newspix